09.05.2015 (2)
Figura Chrystusa na pl. Mickiewicza: będą też figury słowiańskich Bóstw?
KaT, 08.05.2015
Nie cichną głosy po zaakceptowaniu przez miejskich radnych możliwości pojawienia się 5-metrowej figury Chrystusa na pl. Mickiewicza. Z apelem do prezydenta Poznania zwrócili się Rodzimowiercy m.in. z Poznania, którzy proponują, by na zasadzie równości religijnej mogli w równie reprezentatywnym miejscu ustawić figury słowiańskich Bóstw.

Kwestia odbudowy Pomnika Wdzięczności i ustawienia 5-metrowej figury Chrystusa na placu Mickiewicza na kilka tygodni, wzbudza w tym tygodniu duże emocje wśród poznaniaków. O sprawie piszemy m.in.TUTAJ.
Choć pomysłodawcy odbudowy pomnika podkreślają, że figura Chrystusa stanowiąca centralny element monumentu pojawi się na placu Mickiewicza jedynie na kilka tygodni, radni m.in. SLD obawiają się, że gdy już tam stanie, wierni nie pozwolą na jej usunięcie. Ostateczną decyzję na temat tymczasowego umieszczenia figury na placu musi podjąć Jacek Jaśkowiak, prezydent Poznania.
Ale nie tylko w tej sprawie będzie musiał podjąć decyzję. Z oficjalnym listem do prezydenta wystąpili Rodzimowiercy z Poznania i Wielkopolski. – Jesteśmy grupą ludzi, którzy kultywują wiarę naszych przodków z czasów przedchrześcijańskich. Nasze tradycje sięgają daleko przed pojawieniem się pierwszych ludzi ze znakiem krzyża na naszych ziemiach. Czcimy i sławimy naturę oraz Bogów, którzy ją stworzyli oraz po dziś dzień trzymają nad nią i nad nami swoją pieczę – wyjaśniają.
Rodzimowiercom nie podoba się, że w miejscu publicznym ma się pojawić figura Jezusa Chrystusa. – Pomnik ten o charakterze religijnym mocno kłóci się z konstytucyjną równością religii. Rozumiemy gdy pomniki tego typu są stawiane na terenach miejsc kultu chrześcijan, jednak stanowczo nie zgadzamy się na jawną dyskryminację religijną – podkreślają.
Są i propozycje kompromisowe. Jedna z nich zakłada, by figurę oraz cały Pomnik Wdzięczności postawiono np. na terenie Katedry Poznańskiej. – Argumentujemy to zbyt ostentacyjnym charakterem rzeźby, zarówno ze względu na wymiary jak i charakter wyznaniowy – przyznają. Jeśli jednak prezydent zgodzi się na ustawienie figury na placu Mickiewicza, Rodzimowiercy chcą, by mogli w podobnej lokalizacji ustawić pomniki słowiańskich Bóstw. – Chcielibyśmy w związku z zasadą równości wszystkich wyznań wnieść o analogiczne wskazanie kilku propozycji równie reprezentatywnych miejsc w tejże przestrzeni na postawienie pomników z przedstawieniem naszych słowiańskich Bóstw.
Alternatywą może być jedynie przekazanie Rodzimowiercom przez miasto terenu w użytkowanie wieczyste, na którym mogłaby powstać świątynia. – Teren ten nie może być jednak mniejszy niż 3000 m2. Ważne dla nas by ziemia miała dostęp do naturalnego zbiornika wodnego i znajdowała się na terenie miasta Poznań lub w jego najbliższej okolicy, to jest maksymalnie 10 km od granic miasta Poznań – kończą.
Rodzimowiercy dają prezydentowi czas na odpowiedź do 22 maja. Co zrobią, jeśli jej nie otrzymają? Tego nie zdradzają.
Dzień Zwycięstwa – opium dla narodu

Wacław Radziwinowicz (Fot. Agencja Gazeta)
Świętym był cały naród-zwycięzca. I samo zwycięstwo stanowi dziś wielką, cudotwórczą ikonę. W niej zawarta jest cała ideologia, wszystkie symbole i sensy naszego dzisiejszego państwa. I państwo podchodzi do tego wodopoju, by pić z niego wodę żywą.
Broń, która dziś płynie dziś przez Plac Czerwony, potężne czołgi, rakiety, baterie przeciwlotnicze niesie w sobie pamięć o świętej broni zwycięstwa, o pepeszach, czołgach T-34. Broń rosyjska święta jest”.
10-latki w wojskowych furażerkach patrzą na czołgi
Byłem przed godz. 9 czasu polskiego na ulicy Twerskiej, na której ustawiały się przed defiladą wozy pancerne, czołgi, rakiety i inne sprzęty do zabijania. Trzy dziewczynki, na oko 10-letnie, ubrane w modne dziś wojskowe furażerki z oczami rozpromienionymi od tych „świętości”, co przed nimi ze zgrzytem gąsienic przepłynęły śpiewały: – „Wed’ od tajgi do britanskich morej Krasnaja Armia wsiech silniej” („Przecież od tajgi do mórz brytyjskich Armia Czerwona jest silniejsza od wszystkich”).
I tym my tu żyjemy w ostatnich dniach. Przede wszystkim „Armatą”, supernowoczesnym niezniszczalnym czołgiem, który „nie ma odpowiedników w świecie całym”. To cudo akurat na generalnej próbie parady rozkraczyło się przed samą trybuną. Ale ten fakt telewizor kremlowski przemilczał.
Opium „religijnego święta zwycięstwa” sprawia, że nie zwracamy uwagi na witryny sklepów i restauracji na tej samej Twerskiej. A w nich, co krok widomy znak kryzysu – wielki napis „Na sprzedaż”, „Do wynajęcia”.
Śmiertelność Rosjan gwałtownie rośnie
Kilka dni temu Federalna Służba Statystyki Państwowej podała, że w pierwszym kwartale tego roku umarło o 5 proc. Rosjan więcej niż w trzech pierwszych miesiącach 2014 r.
O tym telewizor też oczywiście nie mówi, a demografowie nie potrafią lub nie chcą odpowiedzieć, skąd ten makabryczny wzrost śmiertelności.
Co ciekawe, podskoczyła przede wszystkim liczba zgonów spowodowanych chorobami dróg oddechowych. Rosjanie częściej umierają na grypę, zapalenie płuc. Być może dlatego, że w kryzysie i w wyniku sankcji wprowadzonych przez Kreml na import z Unii Europejskiej spadło spożycie owoców i warzyw. Bardzo podrożały też lekarstwa.
Trener reprezentacji Rosji oszukany
„Opium dla ludu” okazuje się przydatne także tam, gdzie różni ważniacy chcieliby ukryć swoje drobne szwindle.
W piątek okazało się, że Fabio Capello, Włocha trenującego futbolową reprezentację Rosji, oszukali przy wypłacie gaży. Dali mu przewidziane kontraktem 7 mln euro, ale na ruble przeliczyli je po pradawnym niskim kursie, a nie dzisiejszym – wysokim.
Selekcjoner domaga się uczciwej wypłaty. Na to Nikołaj Tołstych, prezes Rosyjskiego Związku Futbolowego odpalił mu, że w przeddzień 70. rocznicy zwycięstwa nie godzi się rozmawiać o tak przyziemnej materii, jak pieniądze i złożył trenerowi życzenia świąteczne.
1 150 000 000 powodów do wycofania religii ze szkół

Finansowanie „nauczania” religii rzymskotalibańskiej w polskich szkołach kosztuje budżet państwa 1,15 miliarda (!) złotych rocznie. Abstrahując od dyskusji na temat tego, czy szkoła w ogóle jest miejscem na religijną indoktrynację, Polski na taki luksus zwyczajnie nie stać.
Korzystając z jednodniowego sezonu ogórkowego w mediach (cisza wyborcza), organizatorzy akcji „świecka szkoła” wychodzą na ulicę z prostym przekazem – dość finansowania lekcji religii z publicznych pieniędzy. Zbierają podpisy pod obywatelskim projektem ustawy, który ma pomóc oszczędzić Polakom ponad miliard złotych, jaki każdego roku przekazujemy katechetom w zamian za pranie mózgów naszym dzieciom.
Zachęcam wszystkich do wzięcia udziału w tej akcji, do złożenia podpisupod projektem ustawy, do promowania wydarzenia wśród znajomych i do przekonywania krewnych i znajomych do potrzeby wprowadzenia tej zmiany. Każdy dzień zwłoki to kolejne 3 miliony złotych, które nie pójdą na finansowanie szpitali, dróg itd.
Merkel jedzie do Moskwy. Po co? Prof. Stempin: Odda hołd poległym czerwonoarmistom, ale udziału w militarnym capstrzyku nie weźmie
Ambasador Władimir Grinin odpowiedział: – To ostatnia uroczystość tego rodzaju, święto tych, którzy przeżyli. Dlatego uroczystości trzeba odpowiednio zorganizować. Należy pokazać, że w dalszym ciągu pamiętamy o walczących, o bohaterach.
Dialektyczny bełkot. Choć należy uwzględnić i tę okoliczność, że militarne rocznice pod każdą szerokością geograficzną czci się ceremoniałem wojskowym. Nawet w Watykanie. 21 stycznia 2006 roku na placu św. Piotra defilowało 106 gwardzistów szwajcarskich, świętujących jubileusz 500-lecia istnienia papieskiej formacji.
Lista (nie)obecności na paradzie
Kanclerz Merkel na prężeniu muskułów putinowskiej Rosji zabraknie. Podobnie jak i większości zaproszonych na wojskowy capstrzyk przywódców świata zachodniego. Spośród krajów UE zapowiedzieli się jedynie premier Grecji i prezydent Cypru. W Czechach i na Słowacji po gradzie krytyki, jaka spadła na pomysły wyprawy do Moskwy tamtejszych polityków, znaleziono salomonowe rozwiązanie. Prezydent Miloš Zeman i słowacki premier Robert Fico pojadą ostatecznie do Moskwy, ale nie podpiszą listy obecności na paradzie wojskowej. Zapowiedzieli natomiast na nią swoje przybycie przedstawiciele Serbii, Chin, Indii, RPA, Kuby i Wietnamu.
Obecność kanclerz Merkel w Moskwie dzień po militarnym festiwalu wychodzi poza splot polityki i historii, złączonych nie tylko w Rosji mocą węzła gordyjskiego. Wykracza poza meandry bieżącej polityki, wyznaczonej zagarnięciem Krymu i prowadzoną przez Putina hybrydową wojną na Ukrainie. Merkel w Moskwie jest papierkiem lakmusowym na istnienie niezmiennego i niepodważalnego rdzenia w niemieckiej kulturze pamięci o II wojnie światowej. Odpornego na wstrząsy doraźnych konfiguracji politycznych. A rdzeń ten lub – kto woli – aksjomat sprowadza się do przyjęcia na siebie przez Niemcy niepodważalnej winy za rozpętanie II wojny światowej i popełnione podczas niej zbrodnie ludobójstwa. Oraz przyznania się do niezdolności zrzucenia w latach 1939-45 reżimu Hitlera własnymi rękami. Także wtedy, gdy 70 lat po zakończeniu wojny w niemieckiej kulturze pamięci – oprócz niezmiennego rdzenia – pojawiają się też inne wątki: od gwałtu na niemieckiej ludności cywilnej, dokonanej przez wkraczające do III Rzeszy wojska amerykańskie, radzieckie, brytyjskie i francuskie, na rabunku niemieckich dzieł sztuki skończywszy.
Gest Merkel
Merkel w Moskwie ucieleśnia niezmiennie szacunek kraju, który został uwolniony od reżimu Hitlera, okazany drugiemu krajowi, który w tym celu przelał krew 26 milionów swoich żołnierzy. W ten sposób niemiecka kanclerz podtrzymuje spiżowe słowa, jakie na kanwie 40. rocznicy zakończenia wojny 8 maja 1985 roku, wypowiedział zmarły niedawno były prezydent Niemiec Richard von Weizsäcker.
A brzmiały one: „Nowa generacja Niemców nie jest bezpośrednio odpowiedzialna, za to, co działo się w latach II wojny światowej. Ale przejmuje ona odpowiedzialność za to, jak, pamiętając o historii, będzie ona tworzyć teraźniejszość”.
A Steinbach na to….
W tym wymiarze obecność kanclerz Merkel w Moskwie odpowiada polskiej racji stanu.
„Nie, Merkel nie powinna jechać do Moskwy, a Niemcy nie mają potrzeby żywić do Rosjan uczucia wdzięczności”- peroruje nad Renem wysłana na polityczną emeryturę przez kanclerz Merkel była szefowa Związku Wypędzonych Erika Steinbach. Egzotyczny pogląd odosobnionego dinozaura niemieckiej polityki.
Na obchodach rocznicy zakończenia wojny na Westerplatte nie zabraknie przedstawiciela Niemiec. Weźmie w nich udział były prezydent RFN, urodzony w czasie wojny na ziemiach polskich, w Skierbieszowie, Horst Köhler.
Najciekawiej może być w Azji jesienią
W formie post scriptum warto dodać, że także w Azji, gdzie II wojna światowa zakończyła się dopiero w jesieni 1945 roku, 70 rocznica jej zakończenia stwarza idealne podglebie dla podgrzania aktualnych konfliktów. Prezydent Chin Xi Jinping zaprasza 3 września na wielką paradę wojskową do Pekinu. Impreza posiada drugie dno – demonstrację siły wobec japońskiego rywala. W ubiegłym roku Chiny wyniosły zwycięstwo nad Japonią w II wojnie światowej do rangi święta narodowego. W tym kontekście z wielkim zainteresowaniem oczekuje się na słowa japońskiego premiera Shinzo, który jest znany ze rewanżystowskiej retoryki. Ewentualna relatywizacja wcześniejszych ekspiacji Japonii za popełnione w wojnie i w okresie kolonialnym zbrodnie zwiększy napięcie między sąsiadami, wywołane przed kilkoma tygodniami wprowadzeniem do szkół japońskich nowych podręczników do historii.
Szczątki gen. Błasika od soboty na Jasnej Górze

Urna z prochami gen. Andrzeja Błasika ze Smoleńska zostanie złożona na Jasnej Górze (Fot. Wojciech Olkunik / AG)
Nie wiadomo, kto oprócz rodziny i przedstawicieli wojska weźmie udział w uroczystości. Jej głównymi organizatorami są uczestnicy Rajdu Katyńskiego. Niedawno bronili rosyjskich motocyklistów z proputinowskiej grupy Nocne Wilki, którym polskie władze zabroniły przejazdu przez nasz kraj. Szef Rajdu jest jednocześnie przewodniczącym komitetu wyborczego Grzegorza Brauna, faszyzującego kandydata na prezydenta.
W PiS informacja o złożeniu szczątków wywołała zdziwienie. Jak nam powiedziano, można się spodziewać, że na pochówku urny zjawi się Jarosław Kaczyński, ale nie jest to informacja pewna.
Od momentu ujawnienia (w czerwcu 2010 r.) stenogramów z kabiny prezydenckiego tupolewa trwa spór o to, czy gen. Błasik był obecny w kokpicie podczas podejścia do tragicznego lądowania zakończonego zderzeniem z ziemią.
Dwie pierwsze ekspertyzy (rosyjskiego MAK i Laboratorium Kryminalistycznego Policji) wskazywały, że to jego głos został nagrany w kabinie pilotów. Ekspertyza krakowskiego Instytutu im. prof. Sehna stwierdzała, że nie można tego na pewno ustalić. Ostatnia ekspertyza nagrań z kabiny, ujawniona w kwietniu 2015 r., wskazuje na obecność generała, oraz na to, że mógł on ingerować w pracę pilotów i wywierać na nich presję, by lądowali mimo złych warunków.
Nie tylko „!Pomorskie”. Jak samorządy zamawiają logotypy i kto na tym zarabia
09.05.2015 08:08
BNA i Eskadra to agencje reklamowe, które najwięcej zarobiły na marketingu miast i województw – wynika z analizy BIQdata.
Kolor granatowy ma symbolizować wodę, ale również niebo, powietrze, przestrzeń i wolność. Bursztynowy – słońce, bursztyn, piasek, plażę i radość. Z kolei czerwony, to siła, odwaga, dynamika, energia, pasja i moc. A wykrzyknik – zachwyt i zainteresowanie. To interpretacja logotypu Pomorza, ale niewielu się do niej przychyla. Z miażdżącą krytyką spotkał się zarówno autor, czyli grafik Andrzej Pągowski, jak i zleceniodawca, czyli samorządowcy województwa pomorskiego. Musieli tłumaczyć się, dlaczego wydali na „amatorszczyznę” bez przetargu 90 tys. zł. Internauci poddali pracę Pągowskiego dotkliwym przeróbkom, a obrońcy podkreślali jej prostotę. „Wydaje się zupełnie na polskie możliwości (…). Prosta jak budowa… no, nie cepa, ale na przykład (…) sanek” – pisała krytyczka sztuki Anna Theis.
Najedź kursorem lub dotknij logotypu. Zobaczysz autorów, koszt przygotowania i inne wersje

Infografika: Bartosz Chyż
Pomorskie wybrało sobie znak promocyjny już po raz drugi. Poprzedni powstał w 2007 r., a jego autor dostał ponad 22 razy mniej niż Pągowski. I nie jest to sytuacja wyjątkowa, 8 z 16 województw zdążyło już wymienić logo, a Dolny Śląsk ma dwa: pierwsze jest wariacją herbu, a drugie to znak „turystyczny” zamówiony przez Dolnośląską Organizację Turystyczną. Wyłącznie „turystycznym” znakiem posługuje się w promocji Wielkopolska.
Równie ochoczo jak samorządy wojewódzkie po logotypy sięgają miasta. Na naszej mapie uwzględniliśmy tylko miasta wojewódzkie. Niektóre, jak np. Katowice, zmieniały znaki już dwukrotnie. Z kolei Toruń zrezygnował ze swojego znaku promocyjnego i posługuje się jedynie herbem.
Najedź kursorem lub dotknij logotypu. Zobaczysz autorów, koszt przygotowania i inne wersje

Infografika: Bartosz Chyż
Wydana przez Pomorze kwota nie jest rekordem. W 2004 r. na znak promocyjny Warszawy – syrenkę z hasłem „Zakochaj się w Warszawie” – wydano 195 tys. zł. Cztery lata później Szczecin wydał na swój znak promocyjny 488 tys. zł, a w 2013 r. Łódzkie zapłaciło za swoje logo 799 tys. zł (85 proc. tej kwoty pochodziło ze środków unijnych). Wydane na logotypy kwoty nie zawsze da się porównać, bo często obejmują także kampanię promocyjną regionu albo miasta. – Nieszczęściem są pieniądze unijne, bo wszyscy chcą się za nie promować – mówi Grzegorz Kiszluk, redaktor naczelny miesięcznika „Brief”. – Powstaje pytanie o kolejność. Czy logo powinno być na początku? Najpierw trzeba mieć produkt, a nie logotyp. Dopiero z produktem można się zabierać do promocji.
Może samorządy i pogubiły się w marketingu, ale za to firmy marketingowe doskonale się w nim odnalazły. Szczególnie dwie z pierwszej trójki w poniższym zestawieniu, które jako jedyne wykonały więcej niż jedno zlecenie.
Ciągłą produkcję logotypów na zlecenie województw, miast i organizacji turystycznych Kiszluk tłumaczy brakiem zrozumienia mechanizmów promocyjnych. – Decydenci często nie rozumieją, że promocja jest częścią gospodarki. Dla nich to działanie o charakterze graficznym, estetycznym, a zły przykład idzie z góry. Promocją Polski zajmują się PAIIZ, Polska Organizacja Turystyczna, Ministerstwo Gospodarki, MSZ i PKOl. Mają konkurencyjne założenia i nie ma między nimi koordynacji – dodaje naczelny „Briefu”.
A równolegle samorządy wojewódzkie i miejskie korzystają ze swojej tradycyjnej symboliki, czyli m. in. herbów.
Ruskie, rusoczki kochane

1944, rosyjscy żołnierze z mieszkańcami Wilna (Fot. EAST NEWS)
***
Moje pierwsze zetknięcie z żołnierzami rosyjskimi było słodkie. Radiotelegrafiści nadający z babcinego domku tajemnicze komunikaty dali mi kilka tabliczek czekolady, pewno amerykańskiej. Jeden komunikat utkwił mi w pamięci: „Ja karta, ja karta, prijom, prijom, prijom”. Nie było w nim nic niezwykłego, telegrafista oznaczony kryptonimem „karta”, czyli „mapa”, kogoś wywoływał. Może ten ktoś podał dane, gdzie ma walnąć haubica postawiona koło domu dziadków. Jak grzmotnęła, to szyby poleciały z okien. Zostało po niej kilka dużych łusek, które służyły mnie i memu koledze „Jutkowi” za czołgowe działa. Wieżycą było opatrzone w drewniane drzwi czoło ziemianki, w której przechowywano zimą kartofle, buraki, marchew. Armata strzelała w kierunku miasta, może gdzieś jeszcze bronili się Niemcy, ale nie zawzięli się na Kalisz jak w 1914 roku, gdy – jako pierwsze zdobyczne miasto – całkiem je spalili.
23 stycznia gród nad Prosną był w rękach rosyjskich, praktycznie nieposzkodowany. Najbardziej widoczną raną była wieża kościoła św. Józefa, której szczyt zmiótł armatni pocisk, może ten wystrzelony spod babcinego domu? To by nawet nadało szczególny sens pracy dziadka Ignacego przy odbudowie tej wieży, o czym zaświadczało jedno ze zdjęć rodzinnych. Pamiętam też wypaloną kamienicę w śródmieściu. W jej piwnicach myszkowaliśmy, szukając poniemieckiej broni, co było jednym z najbardziej podniecających zajęć chłopców czasu powojnia.
***
Z rodzinnego domu Niemcy wysiedlili nas w 1942 roku. Po niemieckich kolonistach dom zajęto na kwatery dla żołnierzy rosyjskich, ale było jasne, że do rozwalonego przez wojnę i śmierć Taty gniazda wracamy. To znaczy jasne było dla Mamy, bo moją ojczyzną był babciny kąt Kalisza: Ulica, Wiatrak, Kamienica, „Jutek” i inne dzieciaki. Nawet nie wiedziałem, że to nie u babci jest nasz prawdziwy dom, i zapowiedź przeprowadzki była dla mnie dramatem. Pamiętam czas przenosin na odległe od wiatraka przedmieście i pożegnanie z „Jutkiem”, bo płynęło dużo chłopięcych łez.
Ale to było później. Na razie fronty ucichły, ale ślady wojny ciągle były wokół. Ciężarówka załadowana istną piramidą granatów moździerzowych tkwiła długo na drodze wiodącej ku rzece. Wybuch mógł zmieść ze dwa sąsiednie domy, a jednak rodacy zaryzykowali i nie tykając arsenału, odkręcili wszystkie koła. Pamiętam ulicę sąsiadującą z babcinym domkiem zawaloną niemieckimi ciężarówkami i wozami bojowymi pozostawionymi zapewne z braku paliwa. Kilka uciekających pancerek pochłonęła Prosna i parę lat później, chroniąc się z chłopakami pod drzewem, patrzyliśmy, jak wojsko wysadza je w powietrze, a nad nami z gwizdem przelatuje kawał blachy ważącej ze sto kilo. Gdyby w nas wyrżnął, byłaby rąbanka.
Wojna długo zbierała ofiary. Głośna była masakra uczniów szkoły podstawowej w podkaliskiej wsi, którzy za pomocą młotka i dłuta chcieli rozebrać minę przeciwpancerną. Moi koledzy spod wiatraka rzucali o bruk granatem od ciężkiego moździerza, bo nie dawał się rozkręcić. Na szczęście tylko pękł, wyleciał z niego proszek i srebrna rurka. Podpalili ten proszek, pojawił się wielki płomień, a za chwilę rurka, pewno zapalnik, eksplodowała, kalecząc ich aluminiowymi odłamkami. Jeden miał pończochy, bo wtedy chłopcy nosili pończochy, zamienione w sitko, a drugi z rykiem leciał do domu, bo w mocno krwawiącym koniuszku nosa tkwił kawałek srebrnej blaszki. Długo sobie z jego nosa kpiliśmy.
***
Właściwie to wojna trwała nadal, z AK-owską partyzantką. Niejeden raz, gdy z chłopakami „latałem po ulicy”, widziałem, jak ciągną ku lasom w Brzezinach – później znanym tylko z dużej ilości grzybów – kolumny samochodów z wojskiem i wracają nieźle pokiereszowane przez „bandy”, o czym świadczyły bandaże rannych.
Na ulicy było niespokojnie, grasowały podejrzane grupki, czasami ktoś strzelał. Noce bywały pełne lęku, zwykle na serio, czasem na wyrost. Pamiętam odwiedziny tajemniczego potwora „mojo”. Załomotał ktoś w drzwi, a przerażona mama w odpowiedzi na pytanie, kto tam, usłyszała „mojo”, co ją jeszcze bardziej przeraziło. Brzmiało złowieszczo, nieludzko, tajemniczo. Nic się nie stało, „mojo” sobie poszedł, a prawda, do której doszedłem, dopiero pisząc te wspomnienia, była całkiem bezpieczna. Zabłąkany pijak na matczyne pytanie odpowiedział po kalisku „no jo!”, czyli „no ja”, a ona zaspana usłyszała „mojo”.
***
No i byli wyzwoliciele, armia naznaczona latami wojennych okropieństw, których doświadczała i które robiła. Otarliśmy się o różnych Rosjan. Ja o tych z czekoladą, Marta, córka Kopeckich, o bestie. Pamiętam, jak wnoszą ją do babcinego domku nieprzytomną, z długimi czarnymi warkoczami ciągnącymi się po ziemi. Wobec pięciolatka dorośli milczeli. Ale był też rosyjski kapitan wielkiej ogłady, który przed podobnym losem ratował jej mamę, gdy nocą w koszuli, tylnym oknem uciekała boso do pobliskiej komendantury. Pod domem stał pijany sołdat, domagając się otwarcia drzwi, i walił w powietrze z automatu. Dostał od tego kapitana chłodzącą chucie kurację: kilka godzin pod grubą warstwą śniegu i okiem wartownika.
Ulica przeżyła zbrodnię. Zamordowano właścicielkę jedynej w sąsiedztwie willi. Pewnego razu byłem z mamą w jej mieszkaniu i dotąd mam w oczach wyniosłą, budzącą lęk damę w sąsiedztwie mruczącej maszyny, podobno uspokajającej nerwy. Zaciekawiła mnie ta maszyna, ale kiedy się do niej zbliżyłem, zostałem przez damę skarcony. Maszyna nie pomogła jej zapanować nad niebezpieczną szczerością uczuć. Powiadano na ulicy, że źle traktuje kwaterujących u niej żołnierzy rosyjskich, że nawet wydziela im wodę, że ruscy mówili: „Jeszcze się, suka, swojej wody napije”. Parę dni po ich wyjeździe sąsiadów zaniepokoił wyjący pies; właścicielkę znaleźli martwą w przydomowej studni.
***
Wróciliśmy do pustego domu. Szaber, dziś słowo zapomniane, to było sezonowe określenie na zabieranie, trudno to nazywać okradaniem, mienia zostawionego przez mieszkańców, głównie przez Niemców. Tłumy jechały z centralnej Polski na zachód. Jedni, by tam się osiedlić, inni na szaber tego, czego nie zabrali rosyjscy maruderzy i „trofiejnyje otriady”, czyli oddziały zajmujące zdobycz wojenną. Nasze mieszkanie podobno ogołociła krewna, sąsiadka służąca u niemieckich osadników, w krótkiej przerwie między ich wyjazdem a zakwaterowaniem Rosjan. Miała sposobność, bo Niemcy zostawili dom w porządku, zamknęli go, a klucze dali służącej, by oddała właścicielom, jak wrócą.
Zastaliśmy zwały słomy ugniecionej przez śpiących na niej żołnierzy, krzesło, szafę, a za nią baterię butelek po wódce z moczem sołdatów. Dotarcia do nieco odległej sławojki nikt by już od utrudzonych wojną nie wymagał. W końcu była zima. Stopniowo sposobami, „rewindykacjami”, a także handlem z ruskimi, zamieniała mama pusty dom w gospodarstwo domowe. Sporo mebli zdobyła za dobrze wyglądający, ale zepsuty zegarek. Parę dni później poszkodowany przyszedł nie tyle z reklamacją, ile z wyrzutem: „Choziajka, ty mienia oduraczyła”, ale było w tym bardziej uznanie za spryt handlowy ładnej Polki niż złość. Z babcinego domu nadeszła część sypialni, którą ukochany brat zrobił dla niej w prezencie ślubnym. Skądś przywędrował wygodny fotel obity purpurowym pluszem. Zjawiały się garnki, łyżki, talerze, tace, filiżanki, dziś zabytki rodzinne nie tyle przez wartość, ile skrystalizowany w nich czas. Było też kilka pękatych kieliszków na długich zielonych nóżkach, które uwiodły mnie wtedy tajemniczym urokiem. Kilkadziesiąt lat później znalazłem takie na półce hipermarketu pod Paryżem. Odzyskałem kawałek pomostu z dzieciństwem i mam je – w kredensie za szkłem, bardzo uważając, by znów się nie potłukły.
Broszko szybko wziął nad czerwonoarmistą górę. Gdy tamten nie rezygnował, przyszedł z pepeszą, władował ją pod pierzynę – spało się wtedy pod pierzynami – i powiedział: „Jeśli sobie nie pójdzie, wypruję bebechy z sukinsyna”. Na szczęście demonstracja siły wystarczyła, ale z konkurów Broszce nic nie wyszło, choć chciał się żenić.
***
Rosjanie z wyzwolicieli szybko zmienili się w dopust boży – przestępstwa, grabienie, małe prywatne i wielkie państwowe, wywózki całych fabryk, szczególnie na ziemiach zachodnich. Szeptana opinia publiczna szybko to skomentowała. Na paczce papierosów Triumf jeden z kominów fabrycznych nie dymił – popularny dowcip wyjaśniał nazwę papierosów, że „tu ruski Iwan ukradł maszynę fabryczną”, w skrócie „triumf”.
Wkrótce po przeprowadzce na Częstochowską mama zaczęła pracę jako przędzarka w Kaliskich Zakładach Włókienniczych i zapisała się do PPS, by uniknąć natręctwa agitatorów pepeerowskich i podejrzeń, że jest klasowo obca i niechętna władzy ludowej. Była żoną kupca, czyli kapitalisty, a od władzy ludowej już wiało strachem. Ulica szybko dostrzegła, że przed „kumunistami” z PPR-u trzeba się mieć na baczności. Peperowiec, peperówka to były obelgi. Potem z latami rosła nienawiść. Miała podstawę, brutalny wyzysk pracowników i rolników w czasach sześciolatki. Dopiero w roku 1956 Władysław Gomułka, polityk, którego ludzie przez kilka lat uwielbiali niemal jak Piłsudskiego, nadał Polsce Ludowej pewną wiarygodność i osłabił złe do niej uczucia.
Na przestrzeni jakichś trzech kilometrów wszyscy dobrze się znali, każdy o każdym wiedział wszystko. Także o tym, kto się zapisał do partii albo do UB i trzeba na niego uważać. Nie było ich wielu, najbardziej zapamiętałem syna jednego z gospodarzy, niezbyt rozgarniętego, który wstąpił do ZWM, co ulica komentowała, że „głupek Bunifacy się do kumunistów zapisoł”. Większość sąsiadów wybrała siedzenie cicho, niektórzy – jak mama – za schowek uznali PPS. PSL to był wybór walki, nie pamiętam PSL-owca z ulicy, choć mieszkało na niej wtedy jeszcze wielu rolników. Może miał coś wspólnego z PSL-em mąż owej zamordowanej właścicielki willi, choć sąsiedzi wiązali go z AK, co brzmiało jeszcze gorzej. Jakiś czas później, widząc go kręcącego się po ogrodzie w ciemnych okularach, mawiano, „że się ukrywa”. To jedyny z ulicy przejaw sprzeciwu wobec nowych porządków, który zapamiętałem. Po zlikwidowaniu PPS i powstaniu PZPR mamę wykreślili za bierność, w ramach antypepeesowskiej czystki.
Dobrze pamiętam pierwszą wypłatę mamy. Dzień takiej radości z przyniesionych pieniędzy, z jaką się nigdy potem nie zetknąłem. Mama była odurzona plikiem banknotów, które rozłożyła jak talię kart po wejściu do babcinego domku, gdzie na nią czekałem. W matczynym przeliczeniu na możliwość zakupów, a umiała dobrze liczyć domowy budżet, musiało to być bardzo dużo w porównaniu z wojną. Wyglądało jak zwiastun bardziej dostatniego czasu, jednostkowe świadectwo szybkiej poprawy warunków życia w pierwszych latach po wojnie, widoczne też w statystykach. Musiało być szczególnie mocno odczuwane przez pokolenie moich rodziców pamiętające wielką biedę po zakończeniu I wojny światowej. Parę lat później przyszły rozczarowania, ale teraz była „ciocia UNRRA”, paczki z Ameryki, dokarmianie wymizerowanej wojną ludności Europy zapasami zrobionymi dla amerykańskich żołnierzy.
* Waldemar Kuczyński – ur. w 1939 r., ekonomista, publicysta, polityk działacz opozycji w PRL, szef zespołu doradców premiera Tadeusza Mazowieckiego, były minister przekształceń własnościowych.
Nowość: książka Magdaleny Grzebałkowskiej „1945. Wojna i pokój„
A poza tym w Magazynie Świątecznym:
Obywatel Kaliban się nudzi
Filozofii zwyczajnie nie rozumie. Jeśli sztuka, to tylko ta, którą lubi. Nauka to dlań pusta zabawa. Chyba że daje szybki efekt, najlepiej produkt. Barbara Skarga o człowieku epoki bezwstydu
Ruskie, rusoczki kochane
Krążył dowcip: „Dzisiaj kluski, jutro kluski, Polska nasza, a rząd ruski”, ale było oczywiste, że żyjemy nie pod nową okupacją, lecz w Polsce. Waldemar Kuczyński wspomina swoje wyzwolenie w 1945 r.
Andrzej Stasiuk: iPhone’em świata nie zbawisz
Jaka demokracja?! Tu o najzwyklejszy egoizm idzie. O święty spokój, a nie o demokrację. O „daj mi zarabiać i kupować i odpierdol się ode mnie”. Z Andrzejem Stasiukiem rozmawia Dorota Wodecka
Niezastąpiona panna U.
Podróże bez wizy? Zapomnij. Studia za granicą? Nie dla ciebie. Rosną ceny, Pendolino nie przyspieszy. Niemożliwe? Możliwe. Wystarczy, że zabraknie Unii Europejskiej – pisze Róża Thun
Avengers. Superbohaterowie jak bogowie
„Avengers: Czas Ultrona” już w kinach. W pierwszy weekend wyświetlania w Ameryce zarobiło 187,7 miliona dolarów. Lepsza była tylko pierwsza część. Skąd ten sukces?
Wino, głodówka i seks. Rozmowa z Jerzym Vetulanim
Starzejesz się tak, jak żyjesz – mówi słynny neurobiolog i jeden z założycieli Piwnicy pod Baranami Jerzy Vetulani. Rozmowa Martyny Harland
Siemianówka pod Słowiańskiem wstaje z ruin
Człowiek idzie przez Siemianówkę, patrzy na ściany jak rzeszoto, na drogę, z której sterczą jak muchomory niewybuchy moździerzy, i myśli: „Jak ja to, k…, przeżyłem?”. Reportaż Igora T. Miecika
Artyści i mordercy [UGREŠIĆ]
Po co pisarze i malarze, skoro szumowiny odkryły artystów w samych sobie?
Hipokrates zagląda do Excela
Żeby ocalić 500 mln ludzi, wystarczą proste antybiotyki i szczepionki. Cztery leki, których roczny koszt na osobę wynosi 0,4 dolara