6.12.14 (3)
Adam Hofman o aferze madryckiej: wrobiono nas
06.12.2014
W poniedziałkowym „wSieci” ukaże się długo wyczekiwany wywiad z Adamem Hofmanem, jednym z bohaterów tzw. afery madryckiej. Fragmenty rozmowy publikuje portal „wPolityce”. – Wrobiono nas, będziemy walczyć! – mówi Hofman, który niedawno został wyrzucony z Prawa i Sprawiedliwości.

Tzw. afera madrycka wybuchła miesiąc temu. Ujawniono wówczas, że Mariusz A. Kamiński, Adam Hofman i Adam Rogacki wzięli kilkanaście tysięcy złotych zaliczki na służbową podróż do Madrytu. Posłowie PiS mieli zgłosić wyjazd do Madrytu samochodem, ale w rzeczywistości polecieli tanimi liniami lotniczymi. Po tej sprawie, jeszcze przed wyborami samorządowymi, zostali natychmiast usunięci z Prawa i Sprawiedliwości.
Przez cztery tygodnie cała trójka publicznie nie odnosiła się do afery. Politycy opublikowali jedynie oficjalne oświadczenie. Teraz milczenie przerwał Adam Hofman.

– Temat nie jest zamknięty. Wręcz odwrotnie: zrobimy wszystko, by przedstawić opinii publicznej prawdziwy stan rzeczy, zupełnie inny, niż przedstawia to część mediów. Mówię: my, bo poddani linczowi wraz ze mną koledzy są w takiej samej sytuacji – mówi w rozmowie z „wSieci” Hofman.
W rozmowie z tygodnikiem, Adam Hofman opowiada o kulisach swojego wyjazdu do Madrytu. – Nigdy nie brałem żadnej „kilometrówki”, zresztą nikt jej w Sejmie nie bierze, nie wypłaca i nie rozlicza. To fakt medialny, czysty wymysł, bez związku z rzeczywistością. W każdym z tych 19 opisanych przypadków jedynymi pieniędzmi, jakie wpływały na nasze konto, były kwoty stanowiące równowartość ceny najtańszego biletu wedle stawki ustalonej przez Kancelarię Sejmu – tłumaczy Hofman.
Jego zdaniem, wraz z Adamem Rogackim i Mariuszem A. Kamińskim cały czas postępowali „uczciwie i prawidłowo”. – Kupiliśmy bilety lotnicze, a następnie złożyliśmy standardowy wniosek, który się składa za podróż innym środkiem, niż kiedy bilet zakupiony jest przez Kancelarię Sejmu. Przy czym w przypadku podróży do Madrytu de facto decyzja o skorzystaniu z samolotu zapadła w ostatniej chwili. Nadto w obecnych realiach, które obowiązują w Kancelarii Sejmu, taki system również pozwala na elastyczne decydowanie o terminie podróży – opowiada Hofman.
Wyjaśnia także, dlaczego przez długi czas milczał. – Przyczyny były dwie. Pierwsza polityczna – finał kampanii wyborczej. W imię interesu całej formacji uznaliśmy, że musimy zacisnąć zęby i nie dopuścić, by pomiędzy pierwszą a drugą turą uwaga mediów znów skupiła się na nas, a nie na wyborach i propozycjach opozycji. Druga przyczyna była chyba zrozumiała dla każdego – troska o nasze rodziny. One bardzo to przeżywały i potrzebowały chwili wytchnienia po tym, jak spadła na nie ta lawina – czytamy na portalu wpolityce.pl słowa byłego posła PiS.
Fragmenty wywiadu są już szeroko komentowane na Twitterze. Część obserwatorów mocno krytykuje tłumaczenia byłego posła PiS. Politolog z Uniwersytetu Warszawskiego Błażej Poboży pisze: „Z lektury fragmentu wywiadu z Adamem Hofmanem dowiaduję się, że najtańszy bilet lotniczy wg Sejmu to klasa biznes. Co to za wywiad?”.
Skutki „afery madryckiej” – posłowie usunięci z PiS
Adam Hofman, Mariusz Antoni Kamiński i Adam Rogacki zostali po kilku dniach po wybuchu afery usunięci z PiS. Decyzję o wykluczeniu posłów jednogłośnie podjął Komitet Polityczny PiS. Wcześniej Hofman, Kamiński i Rogacki zostali zawieszeni w prawach członków partii i klubu PiS.
Usunięcie z PiS było konsekwencją sprawy służbowego wyjazdu posłów na posiedzenie Komisji Zagadnień Prawnych i Praw Człowieka Zgromadzenia Parlamentarnego Rady Europy – rozpoczętego 30 października. Posłowie ci pobrali z sejmowej kasy pieniądze (tzw. kilometrówkę) na podróż samochodami, ale do stolicy Hiszpanii ostatecznie udali się tanimi liniami lotniczymi. Media donosiły też, że w wyjeździe posłom towarzyszyły żony i że z ich udziałem doszło do incydentu na pokładzie samolotu, którym posłowie wracali z Hiszpanii.

Kaczyński: Urząd prezydenta wbrew pozorom jest istotny. Andrzej Duda oficjalnie kandydatem PiS
Według niego zmiany będą głównym motywem kampanii PiS – motywem „w tym wypadku nie wymyślonym, nie wynikającym z przedsięwzięć o charakterze propagandowym, a z bardzo istotnej potrzeby Polaków, która została bardzo wyraźnie pokazana w trakcie wyborów samorządowych”.
– Jesteśmy głęboko przekonani, że ta kampania jest szczególnie istotna, nie dlatego tylko, że urząd prezydenta w Polsce jest urzędem istotnym, wbrew temu, co twierdzą ci, którzy mówią o (…) pilnowaniu żyrandola, ale także dlatego, że to wszystko, co będzie związane z kampanią, jest w pewnym kontekście, który został stworzony przez wybory samorządowe – powiedział prezes PiS.
„Polska potrzebuje prezydentury nowej jakości”
Kandydat PiS na prezydenta Andrzej Duda powiedział, że wierzy, iż uda mu się przekonać Polaków, że Polska potrzebuje właśnie takiej zmiany, jaką jest „prezydentura nowej jakości”.
Po posiedzeniu Rady Politycznej PiS Duda podziękował za nominację Jarosławowi Kaczyńskiemu i całemu kierownictwu partii.
– Obiecuję ciężką pracę. Wierzę w to, że w trakcie tej kampanii uda mi się przekonać Polaków, że Polska potrzebuje właśnie takiej zmiany, którą jest nowa prezydentura. Prezydentura nowej jakości, korzystająca z konstytucyjnych uprawnień, prerogatyw. Prezydentura w granicach konstytucji, a więc także z właściwym rozumieniem współdziałania, współpracy z rządem – powiedział.
Zapewnił, że jego prezydentura będzie aktywna w sprawach zarówno międzynarodowych, jak i krajowych. Ocenił, że Polsce potrzebny jest prezydent, który rozumie, że został wybrany przez naród. – W związku z tym chronienie najsłabszych, dbanie o interesy obywateli jest jego podstawowym obowiązkiem bez jakiegokolwiek wykluczania, pomijania jakichkolwiek grup społecznych – powiedział Duda.
– Czeka nas ciężka praca. Wierzę, że to będzie wielkie święto polskiej demokracji. Wierzę również głęboko w to, że przy pomocy życzliwych ludzi zwyciężę w tych nadchodzących wyborach prezydenckich – powiedział Duda.
Biedroń przychodzi do ratusza, urzędniczki płaczą ze wzruszenia
W poniedziałek, gdy wiadomo było, że Biedroń wygrał z kandydatem PO Zbigniewem Konwińskim, i to ze znaczną przewagą (57,08 proc. dla Biedronia, 42,92 proc. dla Konwińskiego), pod słupskim ratuszem stanęły wozy transmisyjne najważniejszych polskich stacji telewizyjnych. Biedroń zjawił się w ratuszu w południe, przyszedł na pierwszą sesję nowej rady miasta. Dziennikarze i fotoreporterzy nie odstępowali go na krok. Zasypywany był gradem pytań: „czy będzie ściągał krzyże w urzędzie”, „czy zdejmie portret papieża w swoim gabinecie”, „czy postawi w Słupsku tęczę”? Biedroń był wyraźnie zirytowany tymi pytaniami.
– O co wy mnie pytacie? Pytajcie mnie o sprawy Słupska – odpowiadał zdenerwowany.
Był wyraźnie zmęczony, w nocy z niedzieli na poniedziałek w ogóle nie spał. Od kilku dni nie odbierał telefonu, skrzynka zapchała się od SMS-ów z gratulacjami, podobnie jego Facebook.
W poniedziałek w ratuszu pierwszy przywitał go odchodzący prezydent Maciej Kobyliński. Zaprosił go do swojego gabinetu, w którym rzeczywiście na ścianie wisi portret papieża Jana Pawła II. Panowie odbyli krótką, kurtuazyjną rozmowę i wymienili się wizytówkami. Później Biedronia przywitały urzędniczki – z kwiatami i ze łzami wzruszenia w oczach. Bo to prawdopodobnie dla nich prezydent Robert Biedroń oznaczać będzie największą jakościową zmianę w życiu.
Dwóch różnych prezydentów
Odchodzący z urzędu Maciej Kobyliński skończył w tym roku 70 lat. Prezydentem Słupska był przez ostatnie dwanaście, ale również wcześniej – był ostatnim PRL-owskim prezydentem miasta w latach 1986-90. Jego rządy w Słupsku to nieustające pasmo konfliktów, których źródłem w dużej mierze był… on sam. Kobyliński słynie z ciętego, a czasami wręcz bezczelnego i aroganckiego języka. Można by napisać książkę na temat jego potyczek słownych z najróżniejszymi słupskimi politykami. Wiele z nich opisywanych było w prasie. Kilka lat temu podczas sesji rady miasta Kobyliński nazwał radnego Mirosława Pająka „złodziejem i chamem”. W trakcie kampanii wyborczej o fotel prezydenta Słupska w 2002 roku Kobyliński ostro rywalizował z Robertem Strąkiem z LPR. Nazwał go wtedy „małym faszystą”. Kobyliński obrażał też ludzi z własnego obozu politycznego. Słupskiego radnego SLD Krzysztofa Kido nazwał „gówniarzem i gnojem” i zagroził, że go „strzeli w głupi ryj”. Dzisiaj Kido jest radnym z ramienia komitetu Roberta Biedronia.
– Jedną z pań radnych Kobyliński nazwał świnią”, inny radny musiał uciekać przed rozwścieczonym Kobylińskim, bojąc się, że zostanie pobity – opowiadał nam przed laty Robert Strąk. – A przecież prezydent to kawał chłopa, metr dziewięćdziesiąt wzrostu, sto kilo wagi.
W 2005 roku po śmierci papieża Jana Pawła II prezydent Kobyliński oficjalnie oświadczył, że nie będzie już nikogo obrażał. Na niewiele się to jednak zdało. W następnych latach nie brakowało słownych awantur na sesjach Rady Miasta Słupska.
Napięta sytuacja w Słupsku wynikła nie tylko z charakteru prezydenta, ale również z tego, że przez blisko dwie kadencje nie posiadał większości w radzie miasta. Opozycja z PiS i PO kilkakrotnie składała wnioski o jego odwołanie, nie udzielała Kobylińskiemu absolutorium, nie dopuszczała do uchwalenia ważnych dla niego uchwał.
Polityczne konflikty z rady miasta przekładały się na atmosferę w całym mieście oraz w urzędzie.
Od Kobylińskiego Biedronia odróżnia niemal wszystko. Apodyktyczny, blisko dwumetrowy Kobyliński w wielu osobach budził grozę. A chłopięcy, wiecznie uśmiechnięty Biedroń sprawia u wszystkich sympatyczne wrażenie.
W odróżnieniu od Kobylińskiego Biedroń nie idzie na konflikt, ale bez przerwy mówi o współpracy, dialogu i tolerancji dla odmiennych poglądów. Taką jego postawę dostrzegli sejmowi dziennikarze, którzy w tym roku przyznali mu tytuł najlepszego posła w rankingu „Polityki”. Wyróżnili go za pracę, ale także „wielką kulturę osobistą i życzliwy stosunek do ludzi”.
„Wybieraliśmy człowieka na prezydenta, a nie do łóżka”
Osobisty urok Biedronia to na pewno cecha, która pomogła mu wygrać wybory w Słupsku. Wykonał przy tym jednak ogromną pracę. Przez dwa miesiące kampanii od rana do wieczora codziennie stał na ulicy i rozmawiał z mieszkańcami miasta. W centrum Słupska stał jego namiot, rozdawał tam ulotki i gorącą herbatę.
– Wydaje mi się, że najważniejsze to rozmawiać z ludźmi, a ja to uwielbiam – mówi nam Robert Biedroń. – Ja jestem szczerym człowiekiem, jestem sobą, nie udaję kogoś, kim nie jestem. Za przyznanie się do homoseksualizmu zapłaciłem w życiu ogromną cenę i wiem, że jako gej muszę pracować dużo więcej niż inni, aby przekonać do siebie ludzi. Z drugiej strony widzę jednak również, że wyborcy nagradzają tę moją szczerość. Co ciekawe, kiedy przez te kilka tygodni stałem na ulicy i rozmawiałem z ludźmi, nikt nie chciał ze mną rozmawiać o tym, że jestem gejem. Ludzie pytali mnie o chodniki, drogę do Specjalnej Strefy Ekonomicznej, co dalej z aquaparkiem, jak zamierzam ściągać inwestorów, co z oddziałem położniczym, czy będę prywatyzował szkoły. Ludzie nie chcieli ze mną rozmawiać o gejach i tęczy. Tylko dziennikarze mnie o to pytają. To wy chcecie o tym pisać, ale ja nie wiem, czy ludzie chcą o tym czytać. Chyba nie. Zapewniam więc po raz kolejny, że nie będę stawiał w Słupsku tęczy, bo nie podrabia się oryginału. Wiele osób chciałoby, żebym postawił tęczę, bo liczą, że Biedroń zrobi skandal. Ludzie myślą schematami, stereotypowo, to bez sensu. Słupsk potrzebuje innych rzeczy niż tęcza, a ja z pewnością będę prezydentem otwartym i tolerancyjnym.
Konkurenci Biedronia w trakcie kampanii wyborczej wykpiwali jego kandydaturę. Przedstawiali go jako „spadchroniarza”, „celebrytę z warszawki”, człowieka który nie zna Słupska i jego problemów. Główny rywal Zbigniew Konwiński z PO w trakcie medialnych debat odpytywał Biedronia z topografii Słupska. Przed drugą turą w mieście pojawiły się plakaty apelujące, aby „głosować na rodowitego słupszczanina”. Były też materiały karykaturalne o tym, że gej Biedroń „urządza w mieście cyrk”, a jego kandydowanie to tylko „polityczny happening”.
Nie brakowało jednak ocen przeciwnych.
– Jest za młody, nie zna Słupska, denerwują mnie jego maniery, wolałabym, żeby rządził Konwiński, przynajmniej jest stąd – dodaje kobieta około sześćdziesiątki.
Zdarzają się też homofobiczne wypowiedzi.
– Panie, co oni zrobili! Geja wybrali, pederastę! Koniec świata! Wolałem jak rządził Kobyliński (poprzedni prezydent z SLD – red.), on coś zrobił dla tego miasta. A ten co zrobi? – pyta mężczyzna ok. siedemdziesiątki.
Z kolei kobieta około sześćdziesiątki wygłasza „oczywistą oczywistość”. – Przecież wybieraliśmy człowieka na prezydenta, a nie do łóżka.
„Zielona energia, która może góry przenosić”
Część konkurentów zarzuca też Biedroniowi, że wygrał wybory prostymi, populistycznymi hasłami, że rozbudził nadzieje, których nie będzie mógł spełnić.
– Szkoda, że nikt do tej pory nie dawał mieszkańcom tej nadziei, bo politycy byli bardziej zainteresowani grami partyjnymi niż mieszkańcami – odpowiada Biedroń. – Ta nadzieja to jest kapitał, na którym można zbudować coś fajnego. Mi w tych wyborach nie dawano żadnych szans, gdybym ja nie rozbudził w sobie tej nadziei, tobym tu dziś z panem nie rozmawiał.
Kolejne zarzuty konkurentów dotyczyły jego programu, a raczej jego braku. Zarzucono mu nawet, że „ukradł program” Joannie Erbel, kandydatce Partii Zieloni na prezydenta Warszawy.
– To absurd, bo ja pomagałem Joasi w tworzeniu tego programu, więc jest on jak najbardziej mój – stwierdza Biedroń.
Program Biedronia dla Słupska to w dużej mierze program Partii Zieloni i ruchów miejskich. Stawia na transport zbiorowy i rowerowy, rozwój terenów zielonych, rewitalizację zaniedbanych, historycznych obiektów, chce znacząco powiększyć budżet obywatelski w Słupsku, powołać radę seniorów oraz radę prezydencką, złożoną z miejskich aktywistów i liderów, otworzyć oddział położniczo-ginekologiczny, którego w mieście bardzo brakuje.
– Przeprowadzę się teraz do centrum, bo chcę do urzędu przyjeżdżać na rowerze albo na piechotę – mówi prezydent Biedroń. – Chcę dać dobry przykład, pokazać, że rower jest bardziej ekonomiczny i ekologiczny. Dzisiaj przed ratuszem mamy wielki parking samochodowy, marzę o tym, aby tę przestrzeń oddać mieszkańcom. Marzę o tym, żeby zrewitalizować niektóre ulice i zmienić je w miejsca otwarte dla mieszkańców, na przykład ulice Wojska Polskiego i Nowobramską
Biedroń ma też pomysł, aby uczynić ze Słupska „dolinę krzemową energii odnawialnej”. Chce otworzyć w mieście Instytut Zielonej Energii.
– Wysłałem już w tej sprawie interpelację do ministra środowiska i jest on bardzo pozytywnie nastawiony do tego pomysłu – mówi Biedroń. – Słupsk ma do tego idealne warunki, aby tu właśnie powstał taki Instytut koordynujący na szczeblu krajowym sprawy dotyczące energii odnawialnej. Mamy tu morze, wiatr, słońce, Wyższą Szkołę Hanzeatcyką, która prowadzi kierunke studiów o odnawialnych źródłach energii, są firmy w Specjalnej Strefie Ekonomicznej, które zajmują się zieloną energią. Mam nadzieję, że dzięki temu powstaną nowe miejsca pracy, a do Słupska przyjedzie więcej studentów.
Biedroń nie ma zaplecza w radzie miasta. Mandaty zdobyło jedynie dwóch radnych z jego komitetu. Jednego radnego ma SLD, a 19 mandatów należy do PiS, PO i Słupskiego Porozumienia Samorządowego Andrzejem Twardowskiego (prezesa klubu koszykówki Energa Czarni Słupsk – przed. red.), które zawarły nieformalną koalicję. Już podczas pierwszej sesji okazało się, że ta koalicja nie będzie iść na rękę nowemu prezydentowi. Do składu prezydium rady nie dopuściła kandydata komitetu Biedronia. Ten jednak tym się nie przejmuje.
– Ten kto będzie chciał popsuć tę dobrą atmosferę wokół Słupska, będzie działał przeciwko miastu i jego mieszkańcom, będę przekonywał radnych, że to się nie opłaca – stwierdza. – Boję się tego, że interesy partyjne wezmą górę nad interesami mieszkańców Słupska. To jedyna moja obawa. Myślę jednak, że przy takiej energii, otwartości, którą mamy teraz w Słupsku, można góry przenosić. Zrobię wszystko, aby ludzi przekonać do współpracy i dialogu.
Miller: „Zaproponowałem Kalisza jako kandydata na prezydenta”. Rada krajowa Sojuszu: „Są jeszcze inne nazwiska”
Zasadnicza zmiana w Sojuszu
Podczas rady krajowej były rozpatrywane dwa warianty, jeśli chodzi o wybór kandydata na prezydenta: „węższy”, gdzie kandydat reprezentowałby tylko SLD, oraz „szerszy”, czyli z poparciem innych formacji lewicowych – podał Miller. – Zdecydowana większość koleżanek i kolegów opowiedziała się właśnie za tym, żeby SLD spróbował poszukać takiej kandydatki czy takiego kandydata, który byłby reprezentantem nie tylko SLD, ale i możliwie szerokich kręgów lewicy i centrolewicy – dodał. Jak mówił, to zasadnicza zmiana, bo do tej pory Sojusz raczej „starał się poruszać we własnym gronie”.
Pytany, co zarzucali Kaliszowi członkowie rady, że nie uzyskał akceptacji większości, szef SLD odparł, że pojawiały się głosy, iż Kalisz „nie wyczerpuje katalogu kandydatów, którzy mogą być w grze, że trzeba po prostu poświęcić jeszcze trochę czasu, by szukać także innych”.
Miller mówił, że zgłosił Kalisza, bo uważa, że ma cechy, dzięki którym mogłoby wokół niego powstać środowisko centrolewicy. – Między mną i Ryszardem Kaliszem są i były różne relacje, ale dla mnie nie tyle jest ważny kontekst osobisty, tylko interes formacji, i dlatego też wymieniłem nazwisko Ryszarda Kalisza – tłumaczył.
„Rozmawiajmy ze sobą poważnie. Bez złośliwości”
Sam Kalisz napisał na Twitterze, że tylko jeśli na lewicy będzie jeden kandydat, mógłby podjąć decyzję o starcie. „To wymaga wielu spotkań z innymi partiami i organizacjami. Mam do ludzi Lewicy jedną prośbę. Sytuacja jest naprawdę istotna. Rozmawiajmy ze sobą poważnie. Bez złośliwości. Te nikomu z nas nie służą” – apelował.
Miller podczas dzisiejszej konferencji prasowej podkreślał, że kandydat Sojuszu na prezydenta musi być osobą „do przyjęcia przez różne siły polityczne, które uważają się za lewicowe czy centrolewicowe”. – Będziemy szukać takiej osoby, która te kryteria spełnia – zadeklarował.
Jeszcze kilka dni temu politycy SLD w kontekście kandydata na prezydenta wymieniali głównie Wojciecha Olejniczaka. Miller powiedział, że Olejniczak wahał się, ale ostatecznie podjął decyzję, że nie zamierza brać udziału w tej kampanii wyborczej.
Modernizacja, innowacja, nowoczesność w SLD
– Czy to prawda, że podczas posiedzenia rady krajowej polityk SLD, prezydent Częstochowy Krzysztof Matyjaszczyk, sugerował, iż Miller nie powinien łączyć funkcji przewodniczącego partii i szefa klubu parlamentarnego? – pytano także na konferencji Millera. Szef Sojuszu potwierdził te informacje. Według niego Matyjaszczyk zauważył, że należy zwiększyć liczbę liderów SLD, i zaproponował, by rozłączyć stanowiska szefa klubu od szefa partii, „ale ta propozycja spotkała się z protestem kolejnych mówców, także posłów SLD, którzy uznali ten krok za nieracjonalny”. Miller zastrzegł, że sam nie zabierał w tej sprawie głosu.
Miller wyjaśnił, że dzisiejsza dyskusja rady dotyczyła także m.in. „korekty programu”. – Zwycięża pogląd, że SLD powinien z większym naciskiem niż do tej pory akcentować wszystkie kwestie modernizacji, innowacji, nowoczesności i w tym się specjalizować, bo to jest też sposób zainteresowania partią przez ludzi młodych – powiedział lider Sojuszu.