28.11 (3)
Josh Hutcherson: udział w „Igrzyskach” dał mi pozycję – wywiad
Josh Hutcherson ma dwadzieścia dwa lata, a cały świat stoi przed nim otworem. Na ekrany kin właśnie weszła kolejna część „Igrzysk śmierci”, które sprawiły, że stał się najbardziej rozchwytywaną młodą gwiazdą Hollywood. W rozmowie z Onet.Film opowiedział o Jennifer Lawrence, co myśli o medialnej nagonce na jej osobę, a także podzielił się opiniami na temat miłości.

Anna Tatarska: Josh, w tym biznesie wymaga się od was, aktorów, żebyście byli nieskazitelni. Czy Ty…
Josh Hutcherson: Chcesz zapytać, czy jestem idealny?
Może najpierw, czy masz idealne ciało?
Oczywiście. Najidealniejsze z idealnych! [wybucha śmiechem]. No tak… do pierwszych dwóch części musiałem dużo ćwiczyć, nieustannie biegaliśmy, skakaliśmy… Ale i tak po zdjęciach dowlekałem się do przyczepy ledwo żywy i padałem na twarz. Pamiętam jak raz nasza charakteryzatorka, kobieta pełna empatii, zmywała mi makijaż już w przyczepie, bo totalnie opuściły mnie siły. „Nie martw się, przynajmniej nikt nie powie, że nie jesteś w formie” – mówi do mnie. A ja na to: „Gdybym był w formie, to bym teraz nie umierał”… Staram się dbać o siebie i być atrakcyjny dla siebie samego. Ale nie dopuszczam do siebie presji z zewnątrz, nie poddaję się żadnym absurdalnym naciskom. Na przykład obecnie mój brzuch jest w słabej kondycji, co nie zmienia faktu, że czuję się bardzo szczęśliwy. Jesteśmy we Francji już od jakiegoś czasu, żywię się głównie chlebem z masłem. Resztę sobie dopowiedz…

„Igrzyska śmierci: Kosogłos. Część 1”: weź udział w konkursie i wygraj atrakcyjne nagrody
Żarty na bok! Pytam o fizyczność, bo w tej części Twój bohater przechodzi inną niż wcześniej, ale niemniej drastyczną fizyczną transformację. Domyślam się, że to było wyzwanie…
Tak jak mówiłem, dwie pierwsze części były bardzo fizycznie wymagające – nasi bohaterowie brali udział w Igrzyskach, było wiele scen akcji, walki. Tym razem też było trudno – ale z całkiem innego powodu. W pierwszej części „Kosogłosa” mój bohater wariuje. Został więźniem i ciągle poddawany jest torturom. Jad os gończych, który podają mu w Kapitolu, zatruł jego ciało: ma halucynacje, bardzo chudnie, opada z sił… Choć uzasadniony z całkiem innych powodów, aspekt fizyczny znowu więc dał mi w kość.

Gdyby kilka lat temu ktoś powiedział Ci, że będziesz jedną z twarzy formujących wielką międzynarodową franczyzę, co byś mu powiedział?
Żeby ze mną nie pogrywał! Pięć lat temu zapytany, czy wyobrażam sobie siebie w kinowej adaptacji kultowej powieści dla młodzieży, grającego jeden z kątów miłosnego trójkąta, na pewno zrobiłbym dziwną minę… Umówmy się, na pierwszy rzut ucha fabuła „Igrzysk…” nie brzmi zbyt… intrygująco artystycznie, prawda? Ale kiedy zobaczyłem, że na czele projektu stoi Gary Ross [reżyser pierwszej części – przyp.red.], przeczytałem książki, okazało się, że na pokładzie są choćby Jennifer i Woody, a całość produkuje John Kilik, pomyślałem sobie, że to nie może być zwykła młodzieżowa saga, a coś z wiarygodną emocjonalną tkanką, coś ważnego, wybuchowego, z prawdziwą historią.
Wróćmy do jeszcze wcześniejszego momentu: jak to się stało, że w ogóle zostałeś aktorem?
Chciałem grać w filmach, odkąd pamiętam. Moi rodzice wspominają, że jako czterolatek przy każdym oglądanym filmie czy serialu wskazywałem na telewizor, mówiąc: „To będę ja!”. Organizowałem w domu specjalne występy, odgrywałem scenki z obejrzanych produkcji. Ja sam tego nie pamiętam… Zawsze fascynowali mnie inni ludzie, byłem ciekaw, jak bardzo, mimo gatunkowego podobieństwa, różnią się nasze sposoby myślenia, motywacje. A potemzobaczyłem w telewizji, że można udawać kogoś innego, żyć cudzym życiem, przeżywać czyjeś emocje – czyli wejść w drugiego człowieka i poznać odpowiedź na nurtujące mnie pytania. Pomyślałem, że może – może! – jako aktor przeżyję życie pełniej, nie tylko jako ja, ale jeszcze jako kilka innych osób. Stąd chyba się wzięło to wszystko…

Ulubione filmy? Bohaterowie? Kto był idolem czteroletniego Josha?
Indiana Jones! Był moim herosem, jak byłem szczawiem. Miałem taki popularny raczej gust. Moi rodzice nie interesowali się kinem, jako dzieciak oglądałem to, co leciało w kablówce. Dopiero teraz powoli odkrywam cały świat filmów, które inni koledzy z branży, dorastający w nieco bardziej kulturalnym świecie, uznają za absolutną podstawę. Byłem dorosły, kiedy pierwszy raz obejrzałem „Chinatown”, „Wściekłego Byka” czy, „Ojca chrzestnego”. Widzisz, nawet nie żadne arcydzieła światowego filmu jak Bergman czy Fellini, a amerykańskie klasyki! Lista filmów, których nie widziałem, a powinienem, ciągnie się w nieskończoność… Strasznie mi wstyd. Ale jestem też podekscytowany, bo stykać się z nimi po raz pierwszy w tym wieku – to też coś. Tyle jeszcze przede mną! Bardzo się cieszę, bo mój apetyt na dobre kino jest ogromny.
Bp Tadeusz Pieronek: z o. Rydzykiem można się pewnie jakoś porozumieć
– Przez parę lat miałem bardzo bliski kontakt z o. Tadeuszem Rydzykiem. Szybko się jednak przekonałem, że to jest ściana, do której można mówić, ale ona nie słucha. Dziś jednak ściany buduje się ze szkła. Można się pewnie jakoś porozumieć – mówi Onetowi bp Tadeusz Pieronek o planie uświetnienia przez kard. Stanisława Dziwisza 23. rocznicy powstania Radia Maryja.

Jacek Gądek: Planowana obecność ks. kard. Stanisława Dziwisza na uroczystościach rocznicowych Radia Maryja zaskoczyła Księdza Biskupa?
Bp Tadeusz Pieronek: Tak. Dopiero jednak zobaczymy, o co tu chodzi.
To będzie radosny dzień, w którym kard. Dziwisz i o. Tadeusz Rydzyk staną obok siebie na mszy, by uświetnić rocznicę powstania Radia Maryja? Czy ma Ksiądz Buskip jednak mieszane uczucia?
Jeśli jedzie się na taką uroczystość, jak 23. rocznica powstania Radia Maryja, to nie jedzie się z reprymendą. Myślę, że to będzie wizyta duszpasterska w normalnym, pozbawionym podtekstów sensie. A co oni, kard. Dziwisz i o. Rydzyk, już tam sobie powiedzą – raczej niepublicznie – to już jest inna sprawa.
Myśli Ksiądz Biskup, że będzie to dobra okazja, aby szczerze w cztery oczy coś powiedzieć?
Jestem przekonany, że tak.
A gdyby w takiej sytuacji był Ksiądz Biskup, to co by warto podkreślić?
Ja już przez wiele lat powystrzeliwałem swoje argumenty w dyskusji nt. Radia Maryja. I zdania nie zmieniam. Nie nadawałbym się do takiego spotkania.
Jeżeli Radio Maryja doprowadziło do tylu dyskusji, tylu podziałów, to byłoby ryzykownie twierdzić, że bilans to samo dobro. Ale niewątpliwie jakieś dobro jednak jest, bo podejmuje problematykę, której inne media nie podejmują.
Co takiego się stało w ostatnich latach, że kard. Dziwisz, którego Ksiądz zna osobiście, był jednym z największych krytyków toruńskiej rozgłośni, a teraz jedzie świętować kolejną rocznicę radia?
Jeżeli to ja miałbym się spotykać w takich okolicznościach, to chodziłoby mi o to, aby nie droczyć się bez przerwy, bo to nie jest dobre w Kościele. A na ile takie interwencje, jak ta kard. Dziwisza, będą skuteczne, to już inna sprawa. Nawet jeśli nie ma wielkiej nadziei, to gest ze strony kardynała powinien zostać odwzajemniony. Tak po ludzku myśląc, bo nie widzę innych kwestii, które byłyby tu ważniejsze.
W 2007 r. kard. Dziwisz mówił, że „wydaje się bezwzględnie koniecznym ustanowienie nowego zarządu Radia Maryja i Telewizji Trwam, które będą służyły Kościołowi w Polsce”. Wprost oczekiwał odwołania o. Tadeusza Rydzyka, a teraz jedzie z nim świętować.
To był 2007 r., a dziś mamy już rok 2014 – czyli siedem lat różnicy. Nie wiem, czy coś się przez ten czas zmieniło, bo o Radiu Maryja i o. Rydzyku rozmawiać z kardynałem nie miałem okazji.
Sądzę, że przydałoby się te podziały jakoś zakopać. W Krakowie mamy za dwa lata Światowe Dni Młodzieży (2016) – to też jest okazja do zmobilizowania się we wspólnej sprawie.
Jest zmiana pokoleń w Episkopacie Polski – zmiana bardzo wyraźna. Pojawiają się nowi, młodzi ludzie. Są więc i pytania, jak tym wszystkim pokierować, aby było lepiej, a nie gorzej.
Zmiany pokoleniowe w Kościele są, a czy taka zmiana powinna dziś nastąpić również w samym Radiu Maryja?
Nie mam już wyważonego poglądu, bo nie słucham tego radia. Owszem – oglądam dziennik w TelewizjiTrwam, bo jest on wyjątkowo szeroki i informacyjny, choć oczywiście czasami z przylepionymi opiniami. Na dziś więc nie wiem, czy coś się w Radiu Maryja zmieniło.
23 lata istnienia Radia Maryja – jest co świętować? Bilans jest mimo wszystko pozytywny?
Jeżeli doprowadziło ono do tylu dyskusji, tylu podziałów, to byłoby ryzykownie twierdzić, że jest to samo dobro. Ale niewątpliwie jakieś dobro jednak jest, bo podejmuje problematykę, której inne media nie podejmują, a ona powinna być przecież obecna. Jest to też jakiś inny punkt widzenia, który w demokracji się liczy – można się z nim zgadzać albo nie, ale media o. Rydzyka mają prawo mówić po swojemu.
Generalnego osądu się jednak nie podejmuję. Z pewnością jest to materia bardzo trudna do oceny.
Księdzu Biskupowi 23 lata temu przez głowę przeszła myśl, że historia tego radia i jego środowiska potoczy się w taki sposób, jak to obserwowaliśmy?
Dość szybko się przekonałem, jaki to jest kierunek, bo osobiście – w imieniu Episkopatu – podpisywałem umowy z radiem. Przez pewien czas, przynajmniej parę lat, miałem bardzo bliski kontakt i z o. Tadeuszem Rydzykiem, i z innymi osobami z jego rozgłośni. Szybko się jednak przekonałem, że to jest ściana, do której można mówić, ale ona nie słucha.
Wiadomo, że nieżyjący już ks. kard. Józef Glemp jako prymas wielokrotnie powtarzał i to zdecydowanie, że o. Rydzyk powinien odejść z Radia Maryja. To było jasne stanowisko, aczkolwiek nie udało mu się do tego doprowadzić. Nie jesteśmy przecież – ani prymas też nie był – strzelcami wyborowymi, a jedynie wyrażaliśmy swoje opinie.
Kard. Stanisław Dziwisz pojedzie teraz do Torunia mówić do tej – jak Ksiądz Biskup powiedział – „ściany”. Można się spodziewać jakichś efektów?
Ale dziś ściany buduje się ze szkła. Można się pewnie jakoś porozumieć.
I chyba Ksiądz Biskup jest dobrej myśli albo przynajmniej nadziei?
Przede wszystkim nie wolno dezawuować poczynań, które mogą przynieść jakiś dobry skutek.

Donald Tusk dla „Financial Times”: zostałem stworzony do trudnych spraw
28.11.2014
W wywiadzie dla „Financial Times”, Donald Tusk przyznał, że jest świadomy tego, że Polacy są zmęczeni jego urzędowaniem. – Ja też jestem zmęczony sobą jako premierem. Opozycja była dla mnie ciężka, nie byłem dla nich przeciwnikiem. Byłem mordercą, zdrajcą, złodziejem. I po siedmiu latach bez porażki, awansowałem. Jestem szczęściarzem – powiedział były premier, który od początku grudnia obejmie stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej w Brukseli. Były szef rządu wypowiedział się też o kontaktach z Angelą Merkel. Przyznał, że ich przyjaźń jest wyjątkowa.

Rozmowa z Henry’m Foyem, korespondentem „FT” miała miejsce w Sopocie. Dziennikarz podkreśla, że Donald Tusk posługiwał się ostrożnym, wyważonym, ale opanowanym angielskim.
„Wierzę w proeuropejskość Camerona”
Były premier przyznał, że obejmuje przywództwo w Radzie Europejskiej w trudnym momencie – podczas kryzysu ukraińskiego, stagnacji strefy euro oraz groźby opuszczenia Unii Europejskiej przez Wielką Brytanię. – Myślę, że zostałem stworzony do trudnych spraw – powiedział Tusk. Tłumaczył w rozmowie, że wierzy w proeuropejskość Davida Camerona, a konsekwencją wyjścia Wielkiej Brytanii z Unii byłby największy kryzys zachodniej cywilizacji jako całości. Decyzja należy do Londynu, ale ja ze swojej strony oferuję wszelką pomoc i współpracę.

„Rosja jest naszym strategicznym problemem”
Donald Tusk wypowiedział się też na temat kryzysu na Ukrainie, tłumacząc, że od szczytu NATO w Bukareszcie w 2008 roku miał świadomość, że polem geopolitycznej gry pomiędzy Rosją a Europą, pomiędzy Rosją a Polską, będzie Ukraina. – Dla Putina, dla Rosji, Unia Europejska stanowi problem. Musimy zrozumieć, myślę, że jesteśmy blisko tego momentu, że Rosja nie jest naszym strategicznym partnerem. Jest naszym strategicznym problemem – stwierdził były premier.
Z dużą sympatią wypowiedział się natomiast o kanclerz Niemiec, Angeli Merkel: – Nikt w Europie nie wie, że pochodzimy z tego samego miejsca. Jej dziadek był senatorem w Gdańsku. Jeśli w ogóle można mówić o przyjaźni w polityce, a zwłaszcza w dyplomacji, nasza jest wyjątkowa.

Władimir Putin: Polska i Rosja powinny podnieść swoje stosunki na nowy poziom
„Nie czuję się winny”
„FT” podkreśla, że powołanie Tuska na stanowisko szefa Rady Europejskiej to próba znalezienia kogoś, kto będzie dążył do kompromisów, ale również będzie utrzymywał dyscyplinę. Zapytany o to, czy czuje się europejskim federalistą, były premier odpowiedział, że nie lubi ideologii ani strategii tworzonych na 20 lat do przodu. – Musimy reagować w każdej sytuacji i chronić elementarne wartości. – podkreślił.
Donald Tusk wyznał, że naprawdę wierzy w Europę. – Nie jako euroentuzjasta czy naiwny federalista, ale jako polski patriota. Nie czuję w tym konfliktu, dlatego, że zarówno dzisiaj, jak i za pięć, dziesięć lat interesy Unii Europejskiej i Polski są ze sobą zbieżne w stu procentach. Dlatego nie czuję się winny.
– Jeśli dobrze wykonam swoją robotę w Brukseli, zaowocuje to świetnymi wynikami dla Polski – stwierdził na koniec były premier.
Donald Tusk od początku grudnia obejmie stanowisko przewodniczącego Rady Europejskiej, zastępując Hermana van Rumpuya. Będzie pierwszym Polakiem, pełniącym tę funkcję.
Spisek Waszyngtonu to wersja dla Moskwy pochlebna. Ale gospodarka Rosji rozdeptywana jest mimochodem


Władimir Putin twierdzi, że baryłka, a z nią też „drewniany”, jak jego rodacy nazywają swoją walutę, stacza się po równi pochyłej w wyniku spisku. Według niego Waszyngton zwąchał się z innymi stolicami ropodajnych potentatów i wspólnie z nimi specjalnie psuje rynek, by zaszkodzić Rosji.
To akurat wersja optymistyczna i wielce dla Moskwy pochlebna. W rzeczywistościRosja znalazła się w sytuacji i kiepskiej, i po prostu poniżającej.
Bo gdybyśmy mieli do czynienia ze wszechświatową zmową przeciw Federacji Rosyjskiej, to na Kremlu mogliby myśleć i mówić, że się przeciw nim sprzysięgli, bo kraj jest potężny, ważny, budzi trwogę.
A zamieszanie z baryłką z Rosją wspólnego ma niewiele.
Saudyjczycy grający w OPEC pierwsze skrzypce nie biorą jej pod uwagę. Oni, spuszczając cenę w dół, próbują zalać rynki międzynarodowe tanim surowcem i w ten sposób zniszczyć konkurentów amerykańskich rozwijających wydobycie ropy łupkowej.
Zmagający się ze sobą szejkowie i jankesi rozdeptują więc gospodarkę Rosji, a także Wenezueli zupełnie mimochodem. A Moskwa podająca się, jeśli nie za „supermocarstwo”, to przynajmniej za „supermocarstwo energetyczne”, w tych zmaganiach poważnych graczy uczestniczy tylko jako bierny widz czy ofiara i na bieg wydarzeń nie ma wpływu.
Śmieszna groźba przyjaciela Putina
Igor Sieczyn, przyjaciel Putina, szef potężnej spółki naftowej Rosnieft, przed wczorajszym posiedzeniem OPEC w Wiedniu „zagroził”, że jego firma zmniejsza wydobycie o 25 tys. baryłek w dzień (w Rosji dziennie wydobywa się 10,78 mln baryłek). Jak mi pisze ze stolicy Austrii znany ekonomista Władysław Inoziemcew, tam zapowiedź rosyjskiego magnata naftowego przyjęli jako dosyć śmieszną anegdotę. Eksperci wiedzą, że źle zarządzana państwowo-prywatna Rosnieft odcięta na skutek sankcji od zagranicznych kredytów i technologii wpadła w tarapaty, będzie więc wydobywać coraz mniej ropy. Mniej nie o 25 tys. „beczek”, ale może o 250 czy 500 tys. Na sytuację na rynkach to nie wpłynie, bo do niszy oswobodzonej przez Rosjan chętnie wskoczą ich konkurenci.
Krytycy Rosji Putinowskiej raz za razem krzywią się na to, że kraj opiera się tylko na surowcach i przez to jest zacofany, bardzo uzależniony od koniunktury na rynkach światowych, na jaką wpływać nie może.
Skoro jednak Pan tak hojnie obdarzył ziemię rosyjską, to czemu jej mieszkańcy nie mieliby budować swego dobrobytu właśnie na skarbach, które ona kryje.
Tylko noblesse oblige – kto siedzi na ropie i gazie powinien umieć tanio i sprawnie je pompować spod ziemi, transportować i przerabiać. Słowem – „supermocarstwo energetyczne” powinno mieć przodujące technologie naftowe.
Mobilizacja przeciw wrogowi, którego na razie nie ma
Rosja ich się nie dorobiła, sprzęt i know-how pozwalające jej dobrać się do podziemnego eldorado musi kupować na Zachodzie, z którym akurat w trudnej dla siebie godzinie toczy wojnę na sankcje.
Moskwa z hukiem rości sobie prawo do ogromnych obszarów Oceanu Lodowatego, pod którego dnem kryją się ogromne zapasy ropy i gazu. Rosjanie głoszą, że to do nich należą miliony kilometrów kwadratowych z biegunem północnym włącznie.
I „zagospodarowują je” po swojemu, w pośpiechu formując arktyczną grupę wojsk dla odparcia agresji, którą dziś nikt im nie zagraża. Przydatność krążowników i wozów pancernych nawet w wersji polarnej dla wydobycia ropy z szelfu jest dosyć ograniczona. Tu potrzebne są technologie, platformy wiertnicze. Takich, które dałyby możliwość eksploatacji złóż i opłacalnej, i bezpiecznej dla przyrody, Rosja nie posiada. A od Norwegów, Amerykanów, Holendrów jej nie kupi, bo sankcje.
Moskwa stawia się więc w roli psa ogrodnika, który sam nie zje, to znaczy nie wypompuje spod dna, a innemu nie da.
Cenisz dobre dziennikarstwo?

Cały tekst: http://wyborcza.pl/1,75477,17041473,Spisek_Waszyngtonu_to_wersja_dla_Moskwy_pochlebna_.html#ixzz3KPIebuL0
Prawica-Targowica: Warszawa dla Sasina czy może Putina?


Ja wiem, brzydko się naśmiewać z PiS-u: paranoja to choroba. Sam mam swoją: ciągle mam wrażenie, że cały ten bałagan z wyborami, 13 grudnia i ludźmi na ulicach jest po coś. Po to, żebyśmy zapomnieli o prawdziwej wojnie, o prawdziwej obronie niepodległości i demokracji za wschodnią granicą. Albo żebyśmy nie chcieli o tym pamiętać.
Na przykład mój ulubiony tygodnik „Do Rzeczy”. Redakcja na awanturę wyborczą poświęciła cały niemal początek, 18 na 89 stron treści redakcyjnej (prawie jedna czwarta). Dużo. Ale ciekawie robi się później.
Na stronie 32 Gmyz pisze, że Polska jest bezsilna wobec ruskich agentów i ich dzieci (!), całkiem przeżarta przez szpiegujące rodziny. Że Polacy i katolicy z Rosji i Ukrainy, którzy przyjechali się tu kształcić, okazali się moskiewskimi szpiegami. A zaraz potem jest drugi artykuł. O takich właśnie Polakach ze Wschodu, co przyjeżdżają do nas po naukę. I o tym, że jak najbardziej trzeba ich kształcić w Polsce. Niesamowite. Autorce udało się też wtrącić sugestię, że niepotrzebnie pomagamy Ukrainie, zamiast pomagać Polakom na Ukrainie.
Zestaw „Szpiedzy w Szkolnej Ławie”. Potem zestaw „Prawosławie”: pisarz Andrzej Horubała analizuje „Lewiatana” (głośny antyreżimowy film rosyjski). Horubała zastanawia się przy tym, czy reżyser nie chce „podlizać się Zachodowi”. I czy „wplótłszy w swój film wątek Pussy Riot pragnie zaatakować prawosławie” za konserwatyzm. Trochę dalej Terlikowski pisze, że właściwie w wielu sprawach zgadza się z Putinem i z moskiewskim patriarchą Cyrylem. Ale ma im coś za złe: nie zakazali jeszcze aborcji. Jednak najlepszy w zestawie jest wielki tekst pod tytułem: „Franciszek przynosi zamęt”. Oczywiście o papieżu, którego katolickie (czyżby?) „Do Rzeczy” powinno słuchać w sprawach wiary i moralności.
A jednak nie powinno. Może Cyryl jest schizmatyk, proszę Państwa. Ale Franciszek jest schizmatyk i heretyk. Tak mówi ultrakatolik Christopher Ferrara. Amerykanin, który gada jak ruscy psychiatrzy. Oni w swoim czasie wynaleźli bezobjawową schizofrenię, a on wynalazł bezobjawową herezję. Bo u Franciszka zmiana stylu „praktycznie zmienia doktrynę, nawet jeśli formalnie nie ulega ona modyfikacjom”. Ferrara wykrył też „milczącą apostazję” i niewidzialną schizmę (w Niemczech!). Najlepszy cytat: „Mówienie o tym, że Kościół ma odpowiadać na wyzwania współczesnego świata, trąci sofistyką. Przecież zawsze mamy do czynienia ze współczesnym światem, koncepcja, że tylko my żyjemy we współczesnym świecie, a poprzednie generacje żyły w jakimś innym, jest absurdalna”. No tak, to tłumaczy, czemu Kościół katolicki wciąż odpowiada na wyzwania z XIV wieku.
Wreszcie zestaw „Wojna”. Wróblewski pisze, że działania zbrojne przeciw Rosji i sankcje ekonomiczne są właściwie niepotrzebne. Olga Solarz opowiada, że oddziały broniące Ukrainy w Donbasie są skorumpowane: zamiast walczyć z Rosjanami, handlują z nimi, przemycają towary, defraudują pieniądze z obywatelskich datków na wojsko. I co gorsza, brutalnie potraktowały Polkę (tekst nazywa się: „Ukraina w miniaturze”). Piotr Semka stwierdza, że Polacy nie angażują się i nie mają po co angażować w wojny międzynarodowe: interesują nas tylko polskie sprawy! Zychowicz mówi, że nie ma co przesadzać ze zbrodniami Sowietów: prawdziwymi Hunami są Niemcy. Ziemkiewicz przypomina, że autentyczny, historyczny pan Wołodyjowski nie wysadził się w powietrze, gdy walczył na Ukrainie: zamiast tego bardzo rozsądnie poddał się wschodniemu najeźdźcy. Wreszcie Łysiak wrzeszczy o głupocie Zbigniewa Brzezińskiego i Amerykanów, którzy wredni są dla nas i zdradzieccy.
Nie, nie żartuję. Jest tego 20 i pół strony. Prawie 25 proc. treści redakcyjnej poświęcono na wściekłą walkę z prozachodnią orientacją Polski. Zarówno geopolityczną, jak i cywilizacyjną, z katolicyzmem włącznie.
Brak mi słów.
Cenisz dobre dziennikarstwo?

Duduś
Andrzej Duda niespodziewanie znalazł się na szczycie partyjnej hierarchii w PiS. Za jego karierę ręczą dwie osoby: bratanica prezesa i przyjaciel nieżyjącego prezydenta.

W PiS podział obowiązków jest jasny. Jeśli na grób prezydenckiej pary wybiera się prezes Kaczyński, to wizytę organizuje szef krakowskich struktur partii Andrzej Adamczyk. Ale gdy na Wawel ma przyjechać pani Marta, to wszyscy wiedzą, że za organizację odpowiada były minister w kancelarii Lecha Kaczyńskiego, a od niedawna także kandydat PiS na prezydenta. To on kupuje wieniec, rezerwuje nocleg i ustala plan pobytu.
Eurodeputowany i bratanica prezesa poznali się po katastrofie smoleńskiej i od tamtego czasu są w kontakcie: współpracują w Ruchu Społecznym im. Lecha Kaczyńskiego, spotykają się służbowo i z rodzinami.
– Czy Marta Kaczyńska rekomendowała prezesowi pańską kandydaturę?
– Nie poruszaliśmy tego tematu, ale rzeczywiście mamy dobre koleżeńskie relacje – przyznaje w rozmowie z „Newsweekiem” Andrzej Duda. – Zazwyczaj spotykamy się przy okazji jej wizyt w Krakowie.
Eurodeputowany i bratanica prezesa poznali się po katastrofie smoleńskiej i od tamtego czasu są w kontakcie: współpracują w Ruchu Społecznym im. Lecha Kaczyńskiego, spotykają się służbowo i z rodzinami.
Drugim protektorem Dudy jest szef Ruchu Społecznego i poseł Prawa i Sprawiedliwości Maciej Łopiński. Gdyby nie poręka jego i Marty Kaczyńskiej, ten były podopieczny Zbigniewa Ziobry nie zrobiłby w PiS tak błyskawicznej kariery.
Cwaniak w masce Andrzejka
Gabinet prezesa PiS, kilka miesięcy temu. Kaczyński, znany z nieufnego stosunku do współpracowników nieżyjącego brata, zwierza się doradcom: – Andrzej to jedyny człowiek Leszka, na którego warto poważnie postawić.
Po raz pierwszy postawił na Dudę rok temu, gdy CBA ujawniło sprawę tajemniczych pożyczek Adama Hofmana. Przeszedł z nim na „ty” i tymczasowo awansował na stanowisko rzecznika prasowego partii. Kilka miesięcy później powierzył mu kierowanie kampanią do europarlamentu. Jak twierdzą nasi rozmówcy w PiS, za obiema nominacjami stali Kaczyńska i Łopiński. Kierowanie sztabem zakończyło się jednak podwójną klęską: partia przegrała wybory, a szef kampanii poległ w partyjnej rozgrywce.
Mówi członek tamtego sztabu: – Duda był malowanym szefem. Hofman zdominował go i przejął inicjatywę. Ludzie w partii zaczęli się śmiać, że to mięczak, że dał się wykiwać. Ale dziś coraz więcej osób przekonuje się, że pod maską grzecznego Andrzejka kryje się cwaniak, który najpierw odegrał przed prezesem ofiarę Hofmana, a potem zwalił na niego winę za przegraną kampanię.
Na pytanie, co takiego Kaczyński zobaczył w Dudzie, rozmówcy zgodnie wyliczają zestaw tych samych cech. Kandydat PiS przede wszystkim jest niegroźny: nie ma zaplecza, jest politycznym singlem i nie przejawiał dotąd osobistych ambicji, dzięki czemu prezes nie widzi w nim rywala. Po drugie – kontynuują politycy PiS – Kaczyńskiemu imponuje inteligenckie pochodzenie Dudy. Wywodzi się z profesorskiej rodziny związanej z Akademią Górniczo-Hutniczą w Krakowie – jego ojciec zajmuje się automatyką, matka jest chemikiem. A doliczyć należy jeszcze teścia, prof. Juliana Kornhausera, poetę Nowej Fali i znanego krytyka literackiego. Dla prezesa, który w latach 90. został odtrącony przez inteligenckie elity Warszawy, takie sprawy mają kapitalne znaczenie. To dlatego Kaczyński – tłumaczy jeden z rozmówców – tak ceni profesorów manifestujących PiS-owskie sympatie. A prof. Jan Tadeusz Duda, ojciec nowego delfina z Nowogrodzkiej, jest wiceprzewodniczącym Akademickiego Klubu Obywatelskiego im. Lecha Kaczyńskiego – w wyborach samorządowych kandydował z list PiS do sejmiku małopolskiego.
Duda ma też inne zalety. Jest doktorem prawa administracyjnego, ma sympatyczną rodzinę, a także cieszy się opinią polityka umiarkowanego i koncyliacyjnego – dwa lata temu bez oporów usiadł przy tzw. okrągłym stole mieszkaniowym w Krakowie z transseksualną posłanką Anną Grodzką. Dzięki temu, mówią w PiS, ma szansę przyciągnąć centrowy elektorat.

Blokada w mediach mętnego nurtu
Mówi polityk Prawa i Sprawiedliwości: – Kłopoty z kandydaturą Andrzeja są dwa. Pierwszy to rywalizacja na prawicy, a drugi – niska rozpoznawalność.
Kontrkandydatem Dudy w przyszłorocznych wyborach może okazać się inny eurodeputowany – prof. Mirosław Piotrowski, jeden z najbliższych współpracowników o. Tadeusza Rydzyka. Na prawicy krąży scenariusz, w myśl którego Piotrowski miałby wystartować z poparciem Radia Maryja i Ruchu Narodowego. – Mamy z nim dobre relacje i chętnie byśmy go wsparli, bo sami mamy problem z kandydatem w tych wyborach – twierdzi nasz rozmówca związany z Ruchem.
Piotrowski, którego pytam o ten scenariusz, nie mówi „nie”. – Wiem o społecznych inicjatywach, które życzyłyby sobie mojego kandydowania – przyznaje. – Nawet niektórzy działacze PiS pisali w tej sprawie listy do prezesa.
Jeden z prawicowych polityków kojarzonych z toruńskim ośrodkiem twierdzi, że Piotrowski nie kryje się ze swoimi aspiracjami. Jak opowiada, podczas tegorocznego pikniku Radia Maryja grupka związanych z europosłem działaczy rozstawiła nawet transparent „Piotrowski na prezydenta”. Na Facebooku od czterech miesięcy działa profil „Piotrowski kandydatem na prezydenta RP w 2015?” informujący o jego działaniach. Podobno także listy do Kaczyńskiego, o których wspomina Piotrowski, pochodzą od współpracowników europosła.
Mówi polityk z otoczenia Kaczyńskiego: – Prezes liczy się z tym, że Piotrowski wystartuje. Relacje Radia z PiS są dziś nie najgorsze, w wakacje Jarosław miał nawet spotkanie z ojcem Tadeuszem, ale po tym, jak wycięliśmy kandydatów Torunia z list do europarlamentu, wszystko się może zdarzyć.
Nastał czas drwali
O ile startu Piotrowskiego w PiS nikt się nie boi, o tyle niska rozpoznawalność własnego kandydata jest problemem poważnym. Jak dowiedział się „Newsweek”, w sondażach zamawianych przez PiS Duda wypadał słabo – w badaniu testującym szanse kandydatów mogących wystartować z poparciem partii Kaczyńskiego dostał zaledwie kilka procent i znacząco odstawał od polityków bardziej doświadczonych, takich jak np. europoseł Janusz Wojciechowski.
Tym bardziej dziwi, że politycy PiS nie wykorzystali darmowej okazji do rozpropagowania nazwiska Dudy, jaką była prezentacja jego partyjnej nominacji na kandydata w prezydenckich wyborach. Kiedy 9 lat temu PiS przedstawiało prezydencką kandydaturę Lecha Kaczyńskiego, wszystko było zaplanowane w najdrobniejszych szczegółach. Nominacja została ogłoszona w sobotę przed południem, dzięki czemu media żyły tematem cały weekend. Prezentacja odbyła się w Sali Kongresowej i towarzyszyła jej huczna konwencja wyborcza w amerykańskim stylu, z tysiącami balonów i flag. Dziś pewnie nie zrobiłoby to na nikim wrażenia, ale wówczas był to przełom – tabloidy zestawiały tę imprezę z konwencjami republikanów.
W porównaniu z tamtym rozmachem oprawa przygotowana dla Dudy była uboga. Nieduża sala Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół” w Krakowie, kilkaset osób i fatalnie wybrany termin. Nominację ogłoszono 11 listopada, w dniu dwóch marszów – prezydenckiego i zorganizowanego przez Ruch Narodowy. W efekcie kandydatura Dudy stała się dopiero trzecią informacją dnia.
– Gdyby chociaż zaplanowano tę konwencję na rano, to wieczorne serwisy informacyjne zdążyłyby zrobić porządne relacje. A wybrano godzinę siedemnastą, przez co „Wiadomości” i „Fakty” miały mało czasu. A „Teleexpress”, bądź co bądź drugi program informacyjny w kraju, nawet o Dudzie nie wspomniał – mówi poseł PiS.
– Sugeruje pan sabotaż?
– Nie, w PiS po prostu nastał czas drwali – ironizuje mój rozmówca. – Nominację trzymano w tajemnicy przed Adamem Hofmanem, który był przeciwny kandydaturze Dudy, i za przygotowanie konwencji odpowiadał znany wirtuoz strategii medialnej Joachim Brudziński.
Decydując się na ogłoszenie prezydenckiej nominacji przed wyborami samorządowymi, politycy PiS kierowali się jednak zupełnie innymi względami. Zaprezentowanie kandydata z nagła i bez konsultacji wytrąciło argumenty wszystkim, którzy sprzeciwiali się startowi krakowskiego europosła. Po tym jak Duda został publicznie przedstawiony przez prezesa, dyskusja o innych kandydatach stała się bezprzedmiotowa.
– Jak na ten ruch zareagowali zwolennicy prawyborów?
– Hofmana już nie ma, a Grzegorz Bierecki liże rany po raporcie KNF na temat SKOK-ów. Wrogowie Dudy posprzątali się sami – twierdzi jeden z posłów PiS.
– A Czarnecki?
– Rysiek jak zwykle wykazał się pełnym profesjonalizmem. Na konwencji w Krakowie klaskał w pierwszym rzędzie, a podczas wizyty na Wawelu nawet dostał się do krypty, gdzie prezes pojawił się w gronie kilku zaufanych osób.
Panie prezesie, jestem lojalny
Kariera kandydata Prawa i Sprawiedliwości do tej pory przebiegała gładko. Duda po raz pierwszy pojawił się na politycznym widnokręgu jako świeżo upieczony doktor prawa administracyjnego z Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Był rok 2005, PiS właśnie wygrało podwójne wybory, a w Sejmie wykuwała się IV RP. Jednym z jej fundamentów miała być ustawa lustracyjna, nad którą pracował Arkadiusz Mularczyk, młody poseł z Nowego Sącza kojarzony ze Zbigniewem Ziobrą. – Szukałem prawników do pomocy i znajomy adwokat, który znał Andrzeja jeszcze ze szkoły, dużo mi o nim opowiadał. „Duduś zna się na tym, na tamtym, w tym Duduś też jest dobry”, mówił. W końcu nas skontaktował i tak zaczęła się nasza współpraca – wspomina Mularczyk. – Jakie miał poglądy? Nasze. Zaimponował mi wtedy. Mimo że był pracownikiem naukowym, to nie bał się pracować nad ustawą, która wywoływała alergiczne reakcje w środowisku akademickim. Chyba miał jakieś nieprzyjemności, ale nie zrezygnował.
Poglądy młodego prawnika hartowały się w trzech miejscach: w domu, w którym polityczny ton nadawał ojciec, były działacz Solidarności, kościele – gdzie młody Duduś służył do mszy świętej – i harcerstwie. Postawa młodego prawnika musiała zrobić wrażenie na Zbigniewie Ziobrze, bo w 2006 r. Duda został awansowany na stanowisko wiceministra w jego resorcie, a rok później wystartował w wyborach do Sejmu. – Zbyszek holował go całą kampanię. Jeździł z nim po bazarach, załatwiał ulotki. Andrzej osiągnął przyzwoity wynik, ale do mandatu zabrakło kilkuset głosów – wspomina były poseł. – Ziobro wyprosił mu wtedy posadę w Kancelarii Prezydenta.
Duda lubi powtarzać, że Lech Kaczyński na pierwszym spotkaniu zażartował, że mógłby być jego ojcem – prezydent i tata ministra są z tego samego rocznika – ale prawda jest taka, że początki były trudne. Nie dostał nawet gabinetu w pałacu i urzędował w odległym o kilka kilometrów budynku przy ul. Wiejskiej. – Leszek podchodził do niego nieufnie, bo widział w nim człowieka Ziobry. Gdy były minister sprawiedliwości zaczął się zbytnio rozpychać w partii, prezydent chciał nawet wyrzucić Andrzeja. Duda musiał złożyć wiernopoddańczy hołd – opowiada były współpracownik głowy państwa.
Czas na prawdziwy test przyszedł jednak dopiero z powstaniem Solidarnej Polski. Duda w rozmowie z „Newsweekiem” wspomina: – Zadzwonił do mnie przyjaciel [z naszych informacji wynika, że był to Łopiński – red.]. W partii trwa szacowanie strat, mówi mi, i wliczają w to także ciebie. Padło pytanie, jak jest naprawdę – czy rzeczywiście odchodzę? Powiedziałem, że nie ma takiego tematu. Przyjaciel poradził mi, bym jak najszybciej przeciął te spekulacje. Zadzwoniłem do prezesa i poinformowałem go, że jestem lojalny i nigdzie się nie wybieram.
Poseł, który wyszedł z PiS z Ziobrą, pamięta to nieco inaczej. – Andrzej był na naszych spotkaniach założycielskich i aktywnie się udzielał. Krytykował Kaczyńskiego, mówił o potrzebie powołania nowej partii. Nie wyszedł z nami, bo zobaczył pierwsze sondaże i stwierdził, że mu się to nie opłaca.
Dziś Duda staje przed najpoważniejszym sprawdzianem w swojej karierze politycznej. I nie chodzi nawet o sam wynik wyborów (w zwycięstwo z Komorowskim nie wierzą nawet politycy PiS), a o test własnej powściągliwości. Jeśli zbytnio uwierzy w siebie i zacznie prowadzić własną grę, to prezes unieszkodliwi go zaraz po wyborach. Tak jak kilka lat temu zrobił to z Ziobrą, jego pierwszym promotorem.