PiS (28.10.2015)
Grochal: Platforma zaczyna się rozłazić. Jeśli pójdzie w wewnętrzne porachunki, nie widzę dla niej szans
Grochal wskazywała w Poranku Radia TOK FM na przepychanki między Ewą Kopacz i lokalnymi baronami wokół kwestii przywództwa w partii. – Platforma zaczyna się rozłazić. Jeśli PO pójdzie w wewnętrzne porachunki, nie widzę dla niej szans – stwierdziła.
Te 5 cytatów dowodzi, że w Platformie puszczają nerwy. Walka o przywództwo będzie ostra

Platforma Obywatelska jest w szoku po przegranej, a w szoku ludzie robią różne rzeczy. Inaczej nie da się określić publicznych docinek, których nie szczędzą sobie czołowi politycy PO. To znak, że walka o przywództwo w partii będzie ostra, głośna i zapewne w niezbyt dobrym stylu.
Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta
Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta
Fot. Marcin Onufryjuk / Agencja Gazeta
Ludzie PiS idą na służby. Ale Mariusz Kamiński może mieć kłopot z nominacją

Mariusz Kamiński, Antoni Macierewicz (Fot. Agencja Gazeta)
W marcu Kamiński dostał 3,5 lat więzienia, za łamanie prawa, gdy w latach 2006-09 kierował CBA. – Gdybyśmy nie poczekali z nominacją na drugą instancję, to moglibyśmy sobie strzelić w stopę z obu luf. Proszę pomyśleć, co by było, gdyby ten wyrok został w utrzymany, nawet w zawieszeniu? Katastrofa – mówi polityk PiS związany z obszarem służb.
Szarama: „Kamiński może być traktowany jak osoba nie karana”
Nasz rozmówca przyznaje, że Kamiński jest „oczywistym kandydatem” na koordynatora służb specjalnych (PiS chce przywrócić to stanowisko) albo na szefa Ministerstwa Ochrony Państwa, instytucji koordynującej służby, o której powołaniu mówi prof. Andrzej Zybertowicz, doradca prezydenta Dudy i ceniony w PiS specjalista od służb.
– Ale nie ma żadnej gwarancji, że sąd zmieni wyrok. Wyobraźmy sobie ministra wyprowadzanego do więzienia. Skandal i pośmiewisko – tłumaczy inny polityk zwycięskiej partii.
Nie wszyscy w PiS są podobnego zdania. Wojciech Szarama, były szef UOP w Katowicach i wieloletni poseł PiS, twierdzi, że Kamiński „powinien funkcjonować normalnie, na zasadzie domniemania niewinności”. – Może być traktowany jak osoba niekarana. Myślę, że sąd apelacyjny nie utrzyma wyroku ani go nie zmieni np. na łagodniejszy, tylko go uchyli. Wtedy sprawa zaczęłaby się od nowa i trwałaby bez końca, nie ma więc na co czekać – argumentuje Szarama.
Gdy Kamiński – poseł i wiceprezes PiS – został skazany w pierwszej instancji, partia uznała to za polityczną zemstę i demonstracyjnie umieściła go, tuż po prezesie Kaczyńskim, na drugim miejscu listy wyborczej w Warszawie.
B. szef CBA został ponownie posłem. W październiku sąd skończył pisać uzasadnienie wyroku. Od otrzymania uzasadnienia Kamiński ma dwa tygodnie na napisanie apelacji. Oczekiwanie na rozprawę odwoławczą trwa w Warszawie do roku. Ale nie ma pewności czy na tej rozprawie się skończy. We wtorek Kamiński rozmawiał z wp.pl: – Mam dobrą wiadomość: dni prawdziwej walki z korupcją nadchodzą – powiedział.
Macierewicz na Smoleńsk?
Dla PiS-owskiej koncepcji służb równie ważną jak Kamiński postacią jest Antoni Macierewicz. Żaden z naszych rozmówców nie słyszał „nic pewnego” czy i jakie miejsce zajmie on w nowym rządzie. Ale podobnie było w latach 2005-07, gdy nominacja Macierewicza, na wiceszefa MON i likwidatora WSI była dla wielu zaskoczeniem. Teraz też Jarosław Kaczyński nie dzieli się swoimi planami co do niego.
Na Macierewiczu nie ciąży żaden wyrok, a prokuratura umorzyła wszystkie śledztwa przeciwko niemu. Ale od czasu katastrofy smoleńskiej wiceprezes PiS pełni ważną funkcję głównego śledczego PiS w tej sprawie. Przez 5 lat kierował zespołem zajmującym się katastrofą i jest naturalnym kandydatem na szefa komisji śledczej, którą PiS chce powołać w sprawie Smoleńska. Smoleńsk zaś to dla PiS kwestia najważniejsza.
MSW: Zieliński niemal pewny kandydat
Najczęściej wymienianym kandydatem na szefa MSW jest Jarosław Zieliński, poseł, wieloletni członek sejmowej speckomisji oraz podsekretarz w MSWiA w 2007 r. Pytany przez „Wyborczą”, nie chciał tego komentować, mówiąc że nominacja zależy „od decyzji premier Beaty Szydło”.
Na politycznej giełdzie jest kilka nazwisk osób, które w nowym rządzie mogą objąć kierownicze stanowiska w służbach. I tak, do ABW typowany jest m.in. płk Grzegorz Małecki. To b. oficer UOP, ABW i Agencji Wywiadu. W latach 2005-07 był sekretarzem kolegium ds. służb specjalnych. Dzisiaj często występuje na łamach prawicowych mediów, krytykując obecny stan służb za „brak efektywności i koordynacji”. Jest zwolennikiem powołania ministra ds. służb specjalnych w randze wicepremiera.
Propozycji powrotu do ABW nie dostał natomiast Bogdan Święczkowski, prokurator w stanie spoczynku i szef tej służby w latach 2006-07. Kaczyński bardzo go cenił, ale w 2011 r. Święczkowski poparł rozłamowców Zbigniewa Ziobry a prezes nie odzyskał jeszcze zaufania do tej ekipy.
Co doi Agencji Wywiadu, poza tym, że PiS będzie chciał usunąć jej szefa, gen. Macieja Hunię, nie jest znany mocny kandydat na jego miejsce. Mógłby nim być gen. Zbigniew Nowek, szef AW za rządów PiS. Wczoraj nie chciał rozmawiać z „Wyborczą”.
Podobną niewiadomą jest Służba Wywiadu Wojskowego, ale – jak mówi nam oficer SWW – cały czas w służbie jest czynny gen. Witold Marczuk, który kierował nią w 2007 r., a dzisiaj jest wykładowcą w ośrodku szkolenia SWW.
Mocnym kandydatem na szefa Służby Kontrwywiadu Wojskowego jest płk Andrzej Kowalski, który zakładał SKW razem z Macierewiczem, a w 2007 r. przez chwilę był nawet jej szefem. Też często występuje w mediach prawicy, był też ekspertem Macierewicza w zespole smoleńskim.
Do objęcia funkcji w SKW i SWW aspirują też dwaj bliscy współpracownicy Macierewicza: Marcin Gugulski (b. rzecznik rządu Jana Olszewskiego i kandydat PiS w ostatnich wyborach, ale do Sejmu nie wszedł) oraz Piotr Bączek, asystent Macierewicza, wcześniej oficer SKW.
Wojtunik trudny do ruszenia. W BOR szybkie zmiany
PiS będzie miało problem z CBA. Jego szef Paweł Wojtunik jest przez partię uważany za wroga: w 2009 r. objął CBA po Kamińskim, zrobił tam czystkę i złożył na Kamińskiego oraz jego ludzi zawiadomienia do prokuratury. Z drugiej strony sprawnie ściga korupcję i wykazał, że jest niezależny od pełniących władzę.
No i w CBA obowiązuje kadencyjność, a Wojtunikowi do końca kadencji zostały 3 lata. Na jego stanowisko chrapkę mają ludzie Kamińskiego, a jako przyszły szef wymieniany jest Ernest Bejda, prawnik i działacz PiS, który w 2006 r. współzakładał CBA.
Najszybciej zmiany mogą nastąpić w Biurze Ochrony Rządu. Tu o powrót na stanowisko szefa zabiega płk Andrzej Pawlikowski. Kierował BOR w 2007 r. a w ostatnich latach był bardzo aktywny w zespole Macierewicza, krytykując Biuro za katastrofę smoleńską. Dzisiaj jest doradcą prezydenta Andrzeja Dudy. Jednak mimo, że sam Pawlikowski zapowiada w rozmowach z kolegami swój come back, to nie jest to wcale takie pewne, bo gdy Jarosław Kaczyński był premierem, nie był zadowolony z Pawlikowskiego. – Pawlikowski zrobił dużo żeby to zmienić, ale nie wiadomo, czy to wystarczy – twierdzi jeden z kolegów pułkownika z BOR.
Nie zwalniajmy PiS z odpowiedzialności za obietnice. Niechaj jedzą tę żabę

Beata Szydło (Fot. Przemek Wierzchowski / Agencja Gazeta)

Typowany na nowego ministra finansów Henryk Kowalczyk w Radiu TOK FM mówił wczoraj, że wprowadzenie dodatku 500 zł na dziecko od 1 stycznia 2016 r., co PiS zapowiadał, będzie bardzo trudne. W ogóle uzależniał powodzenie tej inicjatywy od sukcesu w uszczelnianiu systemu podatkowego państwa. Naprawdę? Przecież przyszła szefowa rządu Beata Szydło mówiła, że wykreśliła ze swojego słownika słowo „niemożliwe”. Tak, ta sama, która machała podczas debaty teczką z gotowymi ustawami, które miała wprowadzać w ciągu stu dni.
Pomysł „500 zł na dziecko” zresztą znamiennie ewoluuje. Najpierw miało być na każde dziecko. Potem na pierwsze dla najuboższych, a od drugiego dla rodzin o średnich dochodach. Teraz tylko na drugie. Może niebawem ten kosztowny projekt zniknie ze stron PiS jak projekt konstytucji określanej jako „ćwiczenia intelektualne”. Henryk Kowalczyk nie przesądził nawet, czy VAT zostanie w przyszłym roku obniżony, czego nie zrobiła PO, a PiS ją za to krytykował i zapewniał, że to uczyni.
Wiem, zapewne niedługo rząd – jako wytłumaczenie sytuacji – powie, że „nie zdawał sobie sprawy z tragicznej sytuacji finansów publicznych” albo że „niektóre obietnice zostaną zrealizowane, ale ich realizację trzeba rozciągnąć w czasie”.
W niektórych miejscach już słychać westchnienie ulgi. Pojawiają się opinie, że najlepiej by było, gdyby PiS zapomniał o obietnicach wyborczych. Sam nawet kiedyś coś takiego napisałem w odniesieniu do prezydenta Andrzeja Dudy. Cóż, jest pewien odłam społeczeństwa, który myśli kategoriami stanu państwa. Ta część wyborców z radością wita wszelkie racjonalne odruchy w partii, której znakiem firmowym stał się wyjątkowy, nawet jak na nasze warunki, populizm.
Kiedy przyszły minister rządu Jarosław Gowin mówił niedawno, że jednak trzeba zamykać trwale nierentowne kopalnie, to kiwaliśmy głowami, mówiąc: „słusznie”. Ale przecież PiS nic takiego nie mówił, gdy w Warszawie przeciwko zamykaniu przez rząd PO nierentownych kopalń protestowali górnicy, krzycząc: „oszuści!, złodzieje!”.
Ciekawe zresztą, czy gdy rząd PiS będzie je rzeczywiście zamykał, na demonstrację poprowadzą górników zachrypnięci od złorzeczenia na rząd Kopacz związkowi przywódcy. Oni jakoś ostatnio – łącznie z przewodniczącym „Solidarności” – są mocno zblatowani z PiS, więc wytłumaczą, że „tak trzeba” i nie ma sensu robić premier Szydło przykrości.
Traktujemy PiS jak rozbrykanego bobasa, ciesząc się z każdego przejawu zachowania racjonalnego. Wybaczając wszelkie głupstwa, patrząc na to przez pryzmat dobra kraju. Tylko że zarazem zwalniamy go w ten sposób z jakiejkolwiek odpowiedzialności. Właściwie dlaczego?
W końcu Andrzej Duda 6 sierpnia przed Pałacem Prezydenckim deklarował, że obietnice PiS łatwo spełnić. A na przestrogi tych, którzy twierdzili, że budżet się zawali, odpowiedział: To są bzdury.
Głosy na lewicę poszły na PiS
Otóż nie. SLD miał w 2001 r. 41 proc. głosów, a Platforma Obywatelska w 2007 r. uzyskała nawet 41,5 proc. Jednak na rządy samodzielne te ugrupowania nie miały szans. Tymczasem PiS dostanie 235 mandatów w 460-osobowym Sejmie i będzie mieć większość bezwzględną.
Do tej pory po każdych wyborach parlamentarnych po 1989 r. zwycięzca musiał zawierać koalicję, by rządzić. Dziś taka komfortowa sytuacja nie jest jednak efektem jakiegoś nadzwyczajnego rezultatu, lecz splotu okoliczności i obecnej ordynacji. Diabeł tkwi w metodzie d’Hondta.
W 2001 r. SLD zdobył 41,04 proc. głosów, ale zyskał tylko 216 mandatów. Musiał się więc dogadywać z PSL. SLD nie zdobył wtedy większości bezwzględnej, bo w kwietniu 2001 r. Sejm głosami posłów AWS i Unii Wolności uchwalił nową ordynację wyborczą. Zmieniła się metoda przeliczania głosów na mandaty – z metody d’Hondta na bardziej proporcjonalną metodę Sainte-Laguë. Ta druga zmniejsza premię dla zwycięzcy w postaci dodatkowej puli mandatów.
W 2002 r. przywrócono metodę d’Hondta, dzięki której pierwszy na mecie może liczyć na najbardziej korzystne dla siebie przeliczenie głosów na mandaty. Ale akurat w kolejnych wyborach w 2005 r. tym razem PiS – jako zwycięzca – miał tylko 27 proc., co dało mu 155 mandatów. A PO otrzymała niewiele mniej – ponad 24 proc. głosów i 133 mandaty. Wielkiej premii więc nie było. Bo wynik zwycięzcy nie był zbyt wysoki, a jego przewaga nad pozostałymi partiami, szczególnie nad PO, nie była duża.
W 2007 r. PO miała rekordowy wynik – 41,5 proc. głosów, ale dało jej to jedynie 209 mandatów. I to mimo że tu także obowiązywała metoda d’Hondta, która zakłada, że im lepszy wynik, tym większa premia. Drugi był PiS z wynikiem 32,1 proc. i miał wówczas 166 mandatów.
Cztery lata później Platforma zyskała poparcie 39,18 proc. wyborców, a więc także więcej niż dziś PiS, a zyskała tylko 207 mandatów. Dlaczego?
Tajemnica sukcesu PiS: dużo partii pod progiem
– W 2007 i 2011 r. partie, które weszły do Sejmu, w sumie zdobyły 94-95 proc. głosów wszystkich wyborców. Jedynie kilka procent zebrały te partie, które znalazły się pod progiem i żadnych mandatów nie dostały – tłumaczy socjolog dr Jarosław Flis. – Dziś mamy zupełnie inną sytuację, ponieważ partie, które będą miały swoich posłów, dostały w sumie tylko 83 proc. głosów – dodaje.
Wyjątkowo duża pula głosów, czyli 17 proc., została oddana na ugrupowania, które nie przekroczyły progu wyborczego. To efekt tego, że Zjednoczona Lewica ze swoim wynikiem 7,55 proc. jest pod progiem wraz z kilkoma mniejszymi partiami. W takim układzie zwycięzca bierze największą premię z tych osieroconych mandatów po lewicy i innych maluchach.
Dodatkowo sprzyja zwycięzcy to, że PO i Nowoczesna Ryszarda Petru poszły osobno do wyborów. Gdyby były w koalicji, to centrowy obóz polityczny miałby więcej mandatów i większą premię. Przede wszystkim te dwa elementy sprawiły, że PiS może rządzić sam.
Sukces PiS w liczbach bezwzględnych? Szału nie ma
Jeszcze inaczej wygląda poparcie dla lidera, gdy spojrzymy na konkretne liczby wyborców głosujących na partie. Nie ma to żadnego związku z podziałem mandatów. Chodzi jedynie o porównanie skali poparcia.
Na SLD w 2001 roku oddało głos 5,3 mln Polaków. Frekwencja była niska – trochę ponad 46 proc.
W 2007 r. na zwycięską PO zagłosowało 6,7 mln wyborców. Ale i frekwencja była rekordowa – prawie 54 proc.
W 2011 r. Platforma zyskała już mniej głosów – 5,6 mln głosów (frekwencja niecałe 49 proc.). W tegorocznych wyborach frekwencja wyniosła 50,92 proc. PiS dostał poparcie 5,7 mln wyborców, a więc sporo mniej niż Platforma w szczycie swojej popularności. Dziś PO zanotowała potężną stratę – ma zaledwie 3,6 mln głosów. Część jej zwolenników odpłynęła do Ryszarda Petru, którego poparło 1,1 mln Polaków.