7.

 

ŽIŽEK & SIERAKOWSKI: JEDYNA SZANSA DLA NAS TO ODDZIELIĆ SIĘ OD GNIJĄCEGO TRUPA DAWNEJ EUROPY

ROZMOWA, 07.02.2015

I ocalić wyzwoleńcze jądro europejskiej spuścizny.

Sławomir Sierakowski: Uważa pan, że świat zareagował właściwie na masakrę dokonaną przez islamistów we Francji?

 

Slavoj Žižek: Proszę pomyśleć o całym tym patosie powszechnej solidarności, który swoje apogeum osiągnął w spektaklu z niedzieli 11 stycznia, gdy trzymali się za ręce Ławrow, Cameron, Netanjahu i Abbas. Trudno o lepszy przykład hipokryzji. Prawdziwym gestem w stylu „Charlie Hebdo” byłoby opublikowanie wielkiej karykatury bezlitośnie i w złym smaku kpiącej z tego wydarzenia – z podobiznami Netanjahu, Abbasa, Ławrowa, Camerona i innych, namiętnie obściskujących się i całujących, a jednocześnie ostrzących swoje noże za plecami.

 

Sam pan zauważył, że muzułmańscy terroryści to dziwaczny typ fundamentalistów, skoro muszą się przeglądać w zwierciadle Zachodu. Prawdziwi fundamentaliści po prostu zignorowaliby zachodnich hedonistów i ich głupie karykatury. Co więc stoi za terrorystami? Desperacka potrzeba „wyższej sprawy”, której brakuje w postideologicznym świecie?

 

Jeśli spytać rosyjskiego antykomunistę, która tradycja jest winna koszmaru stalinizmu, dostaniemy dwie wykluczające się odpowiedzi. Niektórzy widzą w stalinizmie zaledwie rozdział w długiej historii zachodniej modernizacji Rosji, rozpoczętej już przez Piotra Wielkiego, a może nawet Iwana Groźnego. Inni z kolei obwiniają za stalinizm rosyjskie zacofanie i długie tradycje despotyzmu. Według pierwszej grupy zachodni modernizatorzy brutalnie zakłócili naturalny porządek Rosji, zastępując go państwowym terrorem. Według drugiej tragedią Rosji było to, że rewolucja socjalistyczna wydarzyła się w niewłaściwym czasie i miejscu, w zacofanym kraju bez demokratycznych tradycji.

 

Czy z muzułmańskim fundamentalizmem, który swój skrajny wyraz znalazł w ISIS – Państwie Islamskim – nie jest podobnie?

 

Co to właściwie za zjawisko? Zachodnie potęgi wydają się nim zaskoczone.

 

ISIS wywołuje w nas strach i konsternację. Publiczne oświadczenia jego liderów pokazują, że dla nich zadaniem państwa nie jest dbanie o mieszkańców, np. przez opiekę zdrowotną czy walkę z głodem. Liczy się tylko religia, wszystko inne musi się dostosować. To dlatego ISIS obojętnie przyjmuje katastrofy humanitarne, do których dochodzi na jego terenach. Jedni widzą w tym cofnięcie się do czasów przednowoczesnych, inni – konsekwencję modernizacji.

 

Znane zdjęcie przywódcy ISIS Baghdadiego z dobrym szwajcarskim zegarkiem na ręku jest symbolem tego państwa: ISIS doskonale orientuje się w propagandzie internetowej, transakcjach finansowych itd., chociaż jego ultranowoczesne praktyki stosowane są do propagowania ideologiczno-politycznej wizji, która nie tyle jest konserwatywna, ile desperacko próbuje wyznaczać ścisłe, hierarchiczne ograniczenia – głównie w sferze religii, edukacji i seksualności.

 

Pisze pan, że za pojawienie się muzułmańskiego radykalizmu odpowiada zanik świeckiej lewicy. Co w takim razie Zachód powinien zrobić, by rozwiązać problem globalnego terroryzmu?

 

Trzeba wyjść z ograniczeń liberalizmu, a może to zrobić tylko lewica. Przypomnijmy sobie stwierdzenie Waltera Benjamina, że „triumf faszyzmu za każdym razem jest świadectwem nieudanej rewolucji”. Owszem, triumf faszyzmu jest porażką lewicy, ale jednocześnie jest dowodem, że istniał jakiś rewolucyjny potencjał, niezadowolenie, którego lewica nie była w stanie zmobilizować. Czy to samo nie odnosi się do dzisiejszego „islamofaszyzmu”? Kiedy wiosną 2009 r. talibowie zajęli pakistańską dolinę Swatu, „New York Times” pisał, że przeprowadzili „rewoltę klasową, która wykorzystuje głębokie pęknięcie między małą grupą bogatych posiadaczy ziemskich a ich bezrolnymi dzierżawcami”.

 

Widzi pan jakieś podobieństwa między sobą a Michelem Houellebekiem i jego krytyką zachodnich liberalnych społeczeństw, która jednak nie jest zarazem usprawiedliwieniem dla reakcyjnych alternatyw w rodzaju tej islamistycznej czy rosyjskiej?

 

Jak najbardziej.

 

Houellebecq wie, że prawdziwym problemem nie jest zagrożenie muzułmańskie, ale nasza własna dekadencja.

 

Nietzsche już dawno zauważył, że zachodnia cywilizacja zmierza w kierunku „ostatniego człowieka” – apatycznego stworzenia pozbawionego pasji i zaangażowania. Niezdolny do marzeń, zmęczony życiem, nie podejmuje żadnego ryzyka. Szuka jedynie wygody i bezpieczeństwa, jest wyrazem tolerancji dla siebie samego.

 

Ale jednocześnie zaczął pan powtarzać, że marzy mu się życie „w społeczeństwie przyjemnie wyalienowanym”. Rewolucja u bram, ale za bramą kapitalizm z ludzką twarzą. Zdaje się, że politycznie zaczyna pan wymiękać…

 

Jestem dzisiaj twardszy niż kiedykolwiek. Bardziej pesymistyczny i radykalny. Uważam, że istnieje cała seria antagonizmów i zagrożeń – jak ekologiczne, biogenetyczne czy dotyczące własności intelektualnej – z którymi nie poradzimy sobie w ramach liberalno-demokratycznego kapitalizmu. Z drugiej strony, dobrze wiem, że rozwiązania XX wieku – socjalizm państwowy, socjaldemokratyczne państwo dobrobytu czy lokalna demokracja bezpośrednia – już nie działają.

 

Więc co robić?

 

Dziś jedyną dla nas szansą jest oddzielenie się od gnijącego trupa dawnej Europy. Tylko wtedy będziemy mogli zachować europejską spuściznę tego, co Étienne Balibar nazywa „égaliberté”. Ujmę to dosadniej: jeśli wschodzący właśnie nowy porządek świata jest przeznaczeniem każdego z nas, Europa jest stracona. Jedynym rozwiązaniem jest więc zaryzykowanie i zrzucenie tej klątwy. Bo dziś bardziej niż kiedykolwiek potrzebujemy wierności wyzwoleńczemu jądru europejskiej spuścizny.

 

Lekcja, którą powinni pojąć przerażeni liberałowie, brzmi: tylko zradykalizowana lewica może ocalić w liberalizmie to, co jeszcze warte jest ocalenia.

[…] TISA [globalne porozumienie w sprawie handlu usługami] i inne umowy idealnie pokazują, na czym stoimy w kwestii demokracji. Najważniejsze gospodarcze decyzje są negocjowane i wprowadzane w życie po cichu, poza zasięgiem naszego wzroku, bez publicznej debaty, chociaż to one przecież tworzą ramy dla niczym nieskrępowanych rządów kapitału. W ten sposób poważnie ogranicza się pole do decydowania demokratycznie wybranych podmiotów politycznych, a polityka skupia się na sprawach dla kapitału obojętnych, np. na wojnach kulturowych.

 

Jednak większość z nas, żyjących w liberalnych demokracjach, nadal postrzega siebie jako wolnych obywateli…

 

Istnieje wiele form zniewolenia w przebraniu wolności: kiedy jesteśmy pozbawieni powszechnej opieki zdrowotnej, wmawia się nam, że to nowa wolność wyboru – bo wybieramy, gdzie będziemy się leczyć. Kiedy co kilka lat musimy szukać nowej, niepewnej pracy, słyszymy, że to okazja do wymyślenia siebie na nowo i odkrycia niespodziewanych, twórczych potencjałów czających się w głębi naszej osobowości. Kiedy musimy płacić za edukację naszych dzieci, mówią nam, że staliśmy się „przedsiębiorcami siebie”, postępującymi jak kapitalista, który musi wybierać, w co zainwestuje to, co posiada (albo pożyczył) – w edukację, zdrowie czy podróże… Nieustannie bombardowani narzucanymi nam przypadkami „wolnego wyboru”, zmuszani do podejmowania decyzji, do których podejmowania w ogóle się nie nadajemy, coraz częściej doświadczamy wolności jako ciężaru, który pozbawia nas możliwości prawdziwego wyboru – wyboru zmiany. […]

 

Być może ten paradoks pozwoli nam inaczej spojrzeć na naszą obsesję na punkcie wydarzeń na Ukrainie i powstania ISIS w Iraku. To, co nas, na Zachodzie, fascynuje, to wcale nie fakt, że w Kijowie ludzie powstali dla jakiejś ułudy europejskiego stylu życia, ale to, że po prostu powstali i spróbowali wziąć los we własne ręce. Zadziałali jak czynnik polityczny wymuszający radykalną zmianę – coś, czego – jak pokazują negocjacje TISA – my nie jesteśmy już w stanie zrobić. […]

 

A jak by pan odpowiedział na powtarzające się na Zachodzie – także na lewicy – oskarżenia, że ukraińska polityka jest zdominowana przez narodowców?

 

Ukraińska narodowa prawica jest o wiele bardziej marginalna niż Marine Le Pen we Francji czy Nigel Farage w Wielkiej Brytanii – jest częścią tego, co dzisiaj dzieje się od Bałkanów po Skandynawię, od USA do Izraela, od centralnej Afryki po Indie. Otóż zbliża się nowe średniowiecze, w którym wybuchną etniczne i religijne namiętności, a wartości oświecenia zostaną zatarte. Te namiętności zawsze czaiły się w mroku, jednak dopiero dziś są bezwstydnie okazywane.

 

W połowie 2013 r. w Chorwacji – kraju pogrążonym w głębokim kryzysie gospodarczym, z wysoką stopą bezrobocia i głębokim poczuciem beznadziei – odbyły się dwa protesty: związki zawodowe zorganizowały demonstrację poparcia dla praw pracowników, a prawicowi nacjonaliści zaprotestowali przeciwko cyrylicy na budynkach publicznych w miastach z serbską mniejszością. Pierwsza inicjatywa ściągnęła do centrum Zagrzebia kilkaset osób, druga zmobilizowała setki tysięcy.

 

Bezwarunkowe poparcie na Zachodzie dostali Ukraińcy wcale nie od prawicy albo lewicy, bo tam użytecznych idiotów Putina nie brakuje, ale od liberalnego centrum. Zresztą w Kijowie śnią także o proeuropejskim, liberalno-demokratycznym, kapitalistycznym porządku. Powie pan wreszcie coś dobrego o liberalno-demokratycznych kapitalistach?

 

[…] Zna pan żart o Związku Radzieckim i Rabinowiczu – Żydzie, który postanowił wyemigrować? Kiedy biurokrata w urzędzie emigracji pyta go, skąd ta decyzja, Rabinowicz odpowiada: „Są dwa powody. Po pierwsze, boję się, że w Związku Radzieckim komuniści stracą władzę, a nowy rząd obarczy winą za zbrodnie komunistów nas, Żydów. Wtedy zaczną się antyżydowskie pogromy…”. „Ależ to nonsens – przerywa mu biurokrata. – W Związku Radzieckim nic się nie zmieni, władza komunistów będzie trwała wiecznie!”. „No cóż – odpowiada spokojnie Rabinowicz. – To jest właśnie drugi powód”.

 

Z łatwością możemy sobie wyobrazić podobną wymianę zdań między krytycznie nastawionym Ukraińcem a przedstawicielem kontroli finansowej Unii Europejskiej. Ukrainiec się skarży: „Są dwa powody, dla których my, Ukraińcy, panikujemy. Po pierwsze, boimy się, że Unia porzuci nas pod rosyjskim naciskiem i pozwoli naszej gospodarce upaść…”. „Ależ możesz nam zaufać! – przerywa mu finansista. – Nigdy was nie porzucimy, już zawsze będziemy was skrupulatnie kontrolować i mówić wam, co macie robić!”. „Cóż – odpowiada Ukrainiec spokojnie – to właśnie jest mój drugi powód”.

 

Myśli pan, że może być coś gorszego od Unii Eurazjatyckiej bądź obecnej sytuacji?

 

Nie można być pewnym, co spotka Ukrainę w ramach UE, poczynając od planu oszczędnościowego.

 

Jeśli Ukraina stanie się mieszanką etnicznego fundamentalizmu i liberalnego kapitalizmu, z oligarchami pociągającymi za najważniejsze sznurki, będzie tak europejska, jak dzisiaj są Rosja albo Węgry.

 

Ważna jest też historia konfliktu między różnymi grupami miejscowych oligarchów – „prorosyjskich” i „prozachodnich” – który to konflikt jest tłem wielkich publicznych wydarzeń na Ukrainie. Więc, owszem, protestujący z Majdanu byli bohaterami, jednak prawdziwa walka zaczyna się teraz – o to, jaka będzie ta nowa Ukraina. Przy czym ta walka może się okazać o wiele trudniejsza niż ta przeciwko interwencji Putina. Potrzebne będzie nowe i bardziej ryzykowne bohaterstwo. Jak u Rosjan, którzy odważnie sprzeciwiają się nacjonalistycznej namiętności własnego kraju i odrzucają ją jako narzędzie rządzących.

 

Konflikt między Rosją a Ukrainą przywołał widmo trzeciej wojny światowej – traktuje pan to zagrożenie serio?

 

Niestety tak. Bo dzisiejsza sytuacja przypomina tę z początków ubiegłego wieku, kiedy hegemonię imperium brytyjskiego podważyły nowe, wschodzące potęgi – szczególnie Niemcy domagające się kawałka kolonialnego tortu, przy czym miejscem konfrontacji stały się Bałkany. Dziś rolę imperium brytyjskiego odgrywa USA, wschodzącymi mocarstwami są Rosja i Chiny, a naszymi Bałkanami – Bliski Wschód. To ta sama dawna bitwa o geopolityczne wpływy. […] Jakby sprawy były nie dość skomplikowane, do konkurujących dziś nowych i starych supermocarstw dołącza trzeci czynnik – to zradykalizowane ruchy fundamentalistyczne w Trzecim Świecie. Choć sprzeciwiają się one starym mocarstwom, jednocześnie są podatne na wchodzenie z nimi w strategiczne sojusze. Nic dziwnego, że nasze położenie wygląda coraz bardziej ponuro: kto jest kim w toczących się dziś konfliktach? Jak wybrać między Asadem a ISIS w Syrii? Albo między ISIS a Iranem?

 

 

Jest to skrót rozmowy, która ukazała się w „Gazecie Wyborczej” z 7-8 lutego, a wcześniej także w „Le Nouvel Observateur”, „L’Espresso”, „Der Standard”, „Die Tageszeitung”, „Los Angeles Review of Books” i „Ukraińskiej Prawdzie”. Całość wywiadu w kolejnym numerze „Krytyki Politycznej”.

 

 

Czytaj także:

Slavoj Žižek: Europocentryzm potrzebny od zaraz

Krytyka Polityczna

Odkryto zapis życia Żydów w niewoli babilońskiej

Michał Skubik, 09.02.2015
Język akadyjski zapisywany był widocznym na tabliczce sumeryjskim pismem klinowym.

Język akadyjski zapisywany był widocznym na tabliczce sumeryjskim pismem klinowym. (Fedor Selivanov / 123RF)

W Iraku znaleziono ponad sto glinianych tabliczek z inskrypcjami sprzed ponad 2,5 tys. lat. Dokumentują życie codzienne biblijnych mieszkańców Judei zesłanych do Babilonii. – Gdy zaczęliśmy je czytać, nasze zdumienie rosło z każdą minutą – mówi dr Filip Vukosavović, kurator wystawy w jerozolimskim Bible Lands Museum, gdzie tabliczki są teraz prezentowane.
Tabliczki wielkości dłoni nabył izraelski kolekcjoner mieszkający w Londynie. Dwa lata temu wypożyczył je do jerozolimskiego muzeum, dzięki czemu mogły zostać odczytane i zbadane.Inskrypcje na nich zapisane są w języku akadyjskim (wymarły język z grupy semickiej, używany w Mezopotamii od połowy III w. p.n.e. do początku I w. n.e.). Zawierają opisy życia Judejczyków zmuszonych do opuszczenia Jerozolimy przez króla Nabuchodonozora II w VI w. p.n.e.

Wiszące ogrody

Nabuchodonozor II był potężnym władcą. To jemu antyczna tradycja przypisuje budowę jednego z siedmiu starożytnych cudów świata – wiszących ogrodów Semiramidy. Tradycja grecka głosi, że założył je dla swojej żony, medyjskiej księżniczki Amytis, aby nie czuła się samotna na pozbawionej pagórków, płaskiej równinie Mezopotamii. Analiza wielu źródeł historycznych, w tym dzieł Herodota, pozwala przypuszczać, że ogrody istniały naprawdę.

W czasach ekspansji swojego państwa król kilkakrotnie najeżdżał Jerozolimę. Był tam podczas zburzenia Pierwszej Świątyni, którego dokonały jego wojska w 587 lub 586 r. p.n.e.

Podczas najazdów Nabuchodonozora wielu Judejczyków opuściło swoje ziemie. W sumie wojska Nabuchodonozora zmusiły do przesiedlenia kilka tysięcy Żydów na tereny dzisiejszego Libanu, Syrii i południowego Iraku, gdzie w tamtych czasach rozciągała się Babilonia. Tak opisuje to Biblia:

Ludności zaś, jaką nakazał Nabuchodonozor uprowadzić do niewoli, było: w siódmym roku – trzy tysiące dwudziestu trzech mieszkańców Judy; w osiemnastym roku Nabuchodonozora – osiemset trzydzieści dwie osoby z Jerozolimy; w roku dwudziestym trzecim Nabuchodonozora dowódca straży przybocznej Nebuzaradan uprowadził do niewoli spośród mieszkańców Judy siedemset czterdzieści pięć osób. Razem więc było cztery tysiące sześćset osób.(Jr 52, 28-30)

Kupcy i urzędnicy

Wiemy, że przesiedleńcy nie byli traktowani jak niewolnicy. Król babiloński pozwalał Judejczykom, by zajmowali się handlem lub administracją w jego ciągle rozrastającym się władztwie.

– Judejczycy byli wolnymi ludźmi, nikt nie traktował ich jako niewolników – mówi Vukosavović, który specjalizuje się w historii Babilonii, Sumeru i Asyrii. -Nabuchodonozor potrzebował ich do ożywienia babilońskiej gospodarki.

Tabliczki pozwalają lepiej zrozumieć obciążenia Judejczyków względem Babilonii, wyszczególniają wysokość podatków, długów i innych zobowiązań oraz opisują sposób magazynowania owoców i innych surowców oraz handlu nimi.

Na wystawie znajduje się również kronika życia czterech pokoleń pewnej rodziny mieszkającej w Królestwie Judei, poczynając od głowy rodziny – Samak-Yamy, przez jego syna i wnuka z żoną, aż po prawnuki. Wszyscy oni mieli biblijne, hebrajskie imiona, używane do dzisiaj. – Znamy nawet szczegóły dotyczące dziedziczenia przez całą piątkę prawnuków Samak-Yamy – mówi Vukosavović. – Z jednej strony to mogą być nudne szczegóły, ale pozwalają nam się dowiedzieć, kim byli i jak żyli ludzie na wygnaniu.

Zdaniem badacza te tabliczki to ostatni element układanki sprzed 2,5 tys. lat. Po okresie niewoli część Judejczyków powróciła do Jerozolimy, a wiązało się to z upadkiem Babilonii zwyciężonej przez perskiego króla Cyrusa II Wielkiego w 539 r. p.n.e.

Jednak wielu z nich pozostało na terenach Babilonii i żyło w żydowskiej diasporze, kultywując wierzenia i tradycję przez ponad dwa tysiąclecia. Powrócili na tereny Judei dopiero po utworzeniu Izraela w XX w.

Źródło: The Jeruzalem Post

 

Zobacz także

wyborcza.pl

Wszyscy będziemy płakać po Empiku

Martin Stysiak, Gazeta Wyborcza, 10.02.2015
Salon Empik w Krakowie, zamknięty we wrześniu 2013 r.

Salon Empik w Krakowie, zamknięty we wrześniu 2013 r. (Fot. Michał Łepecki / Agencja Gazeta)

Coraz więcej księgarń stacjonarnych znika. W ich miejscu stają kolejne banki, salony operatorów komórkowych i drogerie.
W piątek w „Wyborczej” Roman Pawłowski napisał, że nie będzie płakał po Empiku. Jego zdaniem sieć nie odgrywa już roli kulturotwórczej i jej ewentualny upadek niewiele zmieni. To nieprawda. Jeśli Empik upadnie, boleśnie odczują to czytelnicy, wydawcy i pisarze.
Empik ma wiele wad: wysokie ceny, niekompetentną obsługę i dziwny asortyment (mnóstwo niepotrzebnych gadżetów do domu). Ale to sieć, która nadal jest największym sprzedawcą beletrystyki. Może zatem warto rozpocząć poważną rozmowę o rynku książki w Polsce przy udziale przedstawicieli Ministerstwa Kultury. Bez tego za kilka lat możemy mieć miasta bez księgarń.Empik i jego główni konkurenci – Matras i Merlin – są pogrążeni w finansowych kłopotach. Ich problemy w każdej chwili może wykorzystać amerykański Amazon, który zdominował m.in. rynek handlu książkami przez internet w wielu krajach świata, np. w Wielkiej Brytanii i USA. Choć u nas oficjalnie nie rozpoczął jeszcze sprzedaży, to otworzył w ubiegłym roku dwa duże magazyny pod Wrocławiem i Poznaniem. Jeśli zacznie handel w Polsce, dla polskich sieci miejsca na rynku może nie wystarczyć.

Krytycy zarzucają teraz Empikowi, że odgrywa małą rolę kulturotwórczą i wykorzystuje pracowników. Niech spróbują sobie zatem wyobrazić Amazona organizującego spotkania z pisarzami. Albo zatrudniającego pracowników na dobrych warunkach. To abstrakcja. W „Wyborczej” wiele razy opisywaliśmy warunki pracy w Amazonie: 10-godzinne zmiany czy skanery, które nadzorują każdy ruch pracownika i liczą jego wydajność. Obecnie kontrole w firmie przeprowadza Państwowa Inspekcja Pracy.

Empik przez rok stracił 76 proc. na giełdzie i gdyby nie pożyczka od jednego z właścicieli w wysokości 100 mln zł, sieć musiałaby pod koniec roku ogłosić bankructwo. Matras od ubiegłego roku ma nowego właściciela, który z własnej kieszeni wyłożył pieniądze na częściową spłatę zadłużenia. Merlin zmienia obecnie profil działalności, po nieudanym ubiegłym roku. Nieoficjalnie słyszymy, że banki nie chcą kredytować sieci, a nawet, że może ona w tym roku zostać wystawiona na sprzedaż.

Na rynku zdominowanym przez jednego lub dwóch graczy pisarze i wydawcy dostają za swoją pracę bardzo mało. A klienci płacą za książki drogo, bo nie mają gdzie pójść po tańsze.

Teraz trzeba pilnie pomyśleć, jak pomóc księgarniom, bo kiedy one znikną, wielu Polaków straci dostęp do literatury.

Zobacz także

wyborcza.pl

Twój telewizor cię słucha. Samsung ostrzega klientów: Lepiej nie poruszać przy nim poufnych spraw

Łukasz Woźnicki, 09.02.2015
Wystawa telewizorów Samsunga - SmartTV

Wystawa telewizorów Samsunga – SmartTV (fot. 123rf)

Klienci na pewno pokochają nowy, podłączany do internetu telewizor Samsunga i jego wygodną funkcję sterowania urządzenia głosem. Zwłaszcza gdy dowiedzą się, że telewizor nagrywa wszystko, co mówią, i wysyła nagrania do sieci.
Autor tego tekstu nie dalej jak przed miesiącem podłączył rodzicom telewizor Samsunga do internetu i zachęcał ich, aby sterowali urządzenie głosem: „Spójrzcie, jakie to proste. W ten sposób będzie wam łatwiej korzystać na telewizorze z Google’a”. Nie wiedział, podobnie jak całe rzesze klientów Samsunga, co producent telewizora zaleca im w dołączonej do umowy polityce prywatności. Aż wreszcie ktoś tę umowę przeczytał.”Aby dostarczyć klientom funkcję rozpoznawania głosu, niektóre z komend mogą być wysyłane do firm trzecich. Należy pamiętać, że jeśli wypowiecie słowa zawierające poufne lub osobiste informacje, one także zostaną zgromadzone wśród zarejestrowanych danych i przekazane do zewnętrznych firm”.

– A więc czujcie się poinformowani. Jeśli jesteście zbyt leniwi, aby korzystać z pilota, nie powinniście poruszać w obecności telewizora trudnych spraw. Lepiej nie mówicie o uchylaniu się od płacenia podatków albo o zażywaniu narkotyków – komentują dziennikarze serwisu „Daily Beast”, który opisał sprawę.

Funkcje sterowania głosem mają inteligentne telewizory Samsunga – SmartTV. Dzięki aplikacji rozpoznawania głosu pozwalają właścicielom komunikować się z urządzeniami, wydając mu polecenia lub dyktując tekst. Telewizor można poprosić np. o zmianę kanału lub wpisanie adresu internetowego w przeglądarkę. W starszych modelach konieczne jest włączenie rejestrowania dźwięku za pomocą przycisku na pilocie. W nowszych telewizor rejestruje dźwięki sam, o ile podczas konfigurowania urządzenia włączyło się taką funkcję. Rejestrowanie jest włączone, gdy na ekranie widać symbol mikrofonu.

Z polityki prywatności dowiadujemy się, że Samsung zbiera komendy głosowe, aby poprawić działanie programu rozpoznawania mowy. Korzysta z usług firmy zewnętrznej, która odpowiada za aplikację rozpoznawania mowy i to do niej trafiają nagrania. – Gdybym była klientem Samsunga, chciałbym wiedzieć, co to za firma, a także czy transmisja jest szyfrowana – mówi DB Corynne McSherry, dyrektor ds. własności intelektualnej Electronic Frontier Foundation.

Zwraca uwagę na kolejny niepokojący jej zdaniem zapis. Samsung przesyła także informacje, które pozwalają zidentyfikować konkretne urządzenie.

Po tekście „Daily Beast” producent telewizorów wydał oświadczenie. „Traktujemy prywatność naszych klientów bardzo poważnie. We wszystkich inteligentnych telewizorach stosujemy środki bezpieczeństwa zgodne ze standardami branżowymi, w tym szyfrowanie danych, które zabezpiecza dane naszych klientów przed nieautoryzowanym dostępem. Funkcja rozpoznawania mowy może zostać włączona lub wyłączona przez użytkownika. Właściciel telewizora może także odłączyć urządzenie od sieci wi-fi” – poinformował Samsung.

Zobacz także

wyborcza.pl

Tchórzostwo i porażka Zachodu

Edward Lucas*
10.02.2015 01:00
A A A Drukuj
Angela Merkel na spotkaniu z Barackiem Obamą

Angela Merkel na spotkaniu z Barackiem Obamą (Pablo Martinez Monsivais (AP Photo/Pablo Martinez Monsivais))

Coś trzeba zrobić. Jest pomysł. No to do roboty! Tak z grubsza działa zachodnia polityka zagraniczna w obliczu kryzysu. Na monachijskiej konferencji bezpieczeństwa omawiano w sobotę dwa pomysły: francusko-niemiecką inicjatywę dyplomatyczną w celu zakończenia wojny na Ukrainie i amerykański zamiar dozbrojenia Kijowa. Ale obie koncepcje nie dadzą efektu, mogą przynieść więcej szkody niż pożytku.
Konflikt na Ukrainie nie jest samoistnym problemem, tylko symptomem. Naprawdę bowiem mamy do czynienia z rosyjskim rewizjonizmem – mylnym przeświadczeniem Kremla, że europejski ład bezpieczeństwa jest głęboko niesprawiedliwy i że da się go zmienić (co akurat trafne), aplikując słabemu i podzielonemu Zachodowi mieszankę siły militarnej, propagandy, blefu i pieniędzy.Gdyby Zachód stanął jednym frontem, reżim Putina nie ośmieliłby się destabilizować Ukrainy ani jej zaatakować. Nie zagarnąłby Krymu. Nie podsycałby wojny na wschodzie kraju. Nie ważyłby się zabijać, atakować i porywać ludzi w innych krajach. Nie groziłby sąsiadom. Nie robiłby tego z obawy o konsekwencje.

Czego rosyjski reżim rzeczywiście może się bać? Masowych sankcji wizowych obejmujących całą rosyjską elitę, razem z żonami i dziećmi – to jakieś 10 tys. wysokich urzędników, potentatów biznesu i polityków. Pewien znany Rosjanin posłał córkę na studia w Londynie, gdzie utrzymuje też kochankę. Szkoda mi obu kobiet (choć z różnych powodów), ale utrudnienie im życia byłoby skuteczną formą nacisku na niego.

A bardziej serio – Unia Europejska mogłaby złożyć skargę na Gazprom i skoordynować tę akcję prawną z Departamentem Sprawiedliwości USA, który od lat prowadzi śledztwo w sprawie dużej firmy handlującej energią, mającej wysokie „dojścia” w Moskwie. Ogłoszenie zarzutów w obu sprawach jednego dnia to byłby mocny sygnał. Podobnie jak śledztwa przeciwko zachodnim bankierom, adwokatom i księgowym, którzy pomagali ograbiać rosyjskie społeczeństwo na dziesiątki miliardów dolarów i ułatwiali reżimowi inwestowanie na Zachodzie nieuczciwie zdobytego majątku. Żeby uniknąć więzienia, mogą zacząć mówić i odsłonić część sekretnych zagranicznych operacji finansowych Kremla. To naprawdę wystraszyłoby ten reżim.

Moglibyśmy też ostrzec Rosję, że jeśli ich samoloty bojowe nie przestaną naruszać naszej przestrzeni powietrznej z wyłączonymi transponderami, to w odwecie zamkniemy nasze lotniska dla ich lotów pasażerskich.

Oczywiście tak nie będzie. Boimy się prawdy o zamiarach Rosji. Za naszą bierność i złudzenia naród ukraiński płaci straszliwą cenę, a będzie jeszcze gorzej. Nie chcemy tego przyznać, ale prawdziwym celem francusko-niemieckiej misji dyplomatycznej jest wynegocjowanie warunków kapitulacji. Jeśli nawet (co wątpliwe) utrzyma się rozejm, to Rosji ujdzie na sucho zabór terytoriów. Ukraina zostanie złamana militarnie i finansowo.

Niestety, również dostawy broni dla Ukrainy byłyby leczeniem objawów, a nie samej choroby. Jacyś ludzie w dalekim Waszyngtonie poczują się odważni i twardzi, ale takie dostawy nie są ani koniecznym, ani dostatecznym warunkiem zakończenia konfliktu na znośnych warunkach. Czy wyobrażamy sobie, że przerażony Putin i jego kremlowscy przyboczni w popłochu zmienią plany dlatego, że posłaliśmy trochę broni dzielnym, wciąż stawiającym opór, ale słabnącym i źle dowodzonym wojskom ukraińskim?

Tchórzostwo i porażka Zachodu są już wystarczająco fatalne, więc się przynajmniej nie oszukujmy.

Przeł. Sergiusz Kowalski

*Edward Lucas jest wiceprzewodniczącym Center for European Policy Analysis i redaktorem „The Economist”; współpracuje z „Magazynem Świątecznym” „Gazety Wyborczej”

Zobacz także

wyborcza.pl

Alarm przed burzą na Słońcu

Tomasz Ulanowski, 10.02.2015

NASA

Chcemy o niej wiedzieć, zanim nadciągnie i zniszczy nam cywilizację. Dzięki amerykańskiemu satelicie DSCOVR będziemy mieli… godzinę na ocalenie świata opartego na elektryczności
Sonda miała zostać wystrzelona dziś w nocy za pomocą rakiety Falcon-9 wyprodukowanej przez firmę SpaceX. Jeśli jej start został odwołany, to kolejne okienka startowe „otworzą się” jutro i pojutrze. Misja DSCOVR (od Deep Space Climate Observatory) to wspólne przedsięwzięcie NASA, Sił Powietrznych USA i amerykańskiej Narodowej Agencji Badania Oceanów i Atmosfery (NOAA), która odpowiada za prognozowanie pogody kosmicznej.Co ciekawe, oprócz obserwacji Słońca DSCOVR będzie też robił zdjęcia Ziemi. Będzie pierwszą sondą, która na jednej klatce zmieści cały dysk naszej Błękitnej Planety.

Satelita ma „zaparkować” w tzw. punkcie Lagrange’a 1, blisko 1,5 mln km od Ziemi i 148 mln km od Słońca. To jedno z pięciu miejsc w układzie Słońce-Ziemia, w których grawitacja obu tych ciał niebieskich się równoważy. Niewielki obiekt umieszczony w punktach Lagrange’a pozostaje w spoczynku względem Słońca i Ziemi. Punkt L1, w którym będzie pracował DSCOVR, znajduje się dokładnie między naszą planetą a gwiazdą.

Dzięki temu sonda będzie stale kontrolować przepływ wiatru słonecznego, który wieje w naszą stronę. Kiedy ten strumień naelektryzowanego gazu (czyli plazmy) zderza się z polem magnetycznym Ziemi, wywołuje nie tylko piękne zorze polarne, lecz także może poważnie uszkodzić satelity oraz elementy infrastruktury energetycznej znajdujące się na powierzchni planety.

Szczególnie niebezpieczne są tzw. koronalne wyrzuty masy (CME – coronal mass ejection), kiedy w wyniku eksplozji Słońce strzela w przestrzeń miliardami ton plazmy znajdującej się w zewnętrznej warstwie jego atmosfery. W stronę Ziemi wieje wtedy już nie wiatr naelektryzowanego i namagnetyzowanego gazu, lecz wręcz wicher – najszybszy potrafi dotrzeć do nas w niecałą dobę.

Czym to grozi?

W marcu 1989 r. słoneczna „chmura burzowa” uszkodziła system przesyłania energii elektrycznej w prowincji Quebec we wschodniej Kanadzie. Pięć milionów ludzi było przez dziewięć godzin odciętych od prądu. Koszty naprawy i straty gospodarcze sięgnęły 2 mld dol.

W maju 1921 r. burza słoneczna dziesięć razy silniejsza niż ta z 1989 r. spaliła linie telefoniczne w Karlstad w Szwecji.

We wrześniu 1859 r. potężny błysk na Słońcu widać było na Ziemi gołym okiem – taką informację zostawił potomnym brytyjski astronom Richard Carrington. W punktach nadawczo–odbiorczych telegrafów wybuchły pożary. Zorzę polarną można było podziwiać na równiku, a w Górach Skalistych tak rozświetliła ona noc, że rozbudzeni biwakowicze wzięli się do przygotowywania śniadania. Do Ziemi dotarła wtedy największa burza słoneczna w historii obserwacji.

Co by się stało, gdyby dziś nam się przytrafiła?

– Zniszczeniu uległaby znaczna część systemu przesyłania energii – mówił dwa lata temu w rozmowie z „Wyborczą” prof. Michael Wiltberger z wydziału astrofizyki i planetologii Uniwersytetu Kolorado w Boulder w USA. – Na szczęście ta katastrofa nie dotknęłaby wszystkich rejonów Ziemi w równym stopniu – uspokajał. – Cywilizacja nie ległaby w gruzach, choć jej odbudowa pochłonęłaby mnóstwo pieniędzy.

Jak wiele?

Symulacje takiej katastrofy przeprowadziła sześć lat temu NASA. Jeśli na Słońcu doszłoby dziś do tak wielkiego koronalnego wyrzutu masy jak w 1859 r. i słoneczna nawałnica uderzyłaby w Ziemię, to jak kostki domina padałyby kolejne linie wysokiego napięcia i transformatory. Stracilibyśmy dostęp nie tylko do elektryczności, ale też do bieżącej wody, paliw i ciepła. Jak pisali autorzy raportu, „tylko w pierwszym roku po katastrofie jej koszty w USA sięgnęłyby 2 bln [tysięcy miliardów] dol., czyli byłyby 20 razy większe niż te poniesione w związku z huraganem » Katrina «, który w 2005 r. spustoszył Nowy Orlean”. Stany Zjednoczone wracałyby do stanu sprzed kataklizmu nawet przez 10 lat. A samo zaciemnienie trwałoby rok.

„Nie wiemy, kiedy ze Słońca przyjdzie do nas nawałnica taka jak w 1859 r. – pisali naukowcy. – Może za sto lat, a może za sto dni”.

Godzina to za mało

Trzy lata temu przed jeszcze gorszą burzą słoneczną – supersztormem, który zdarza się raz na tysiąc lat – ostrzegał w „Nature” brytyjski fizyk prof. Michael Hapgood. Jak pisał, „budowane dziś linie przesyłowe są na tyle wytrzymałe, że jakoś zniosą uderzenie słoneczne podobne do tych z ostatnich 40 lat, np. z 1989 r.”. Przypominał jednak, że japońską elektrownię atomową w Fukushimie chroniła zapora o wysokości 5,7 m, bo większych fal tsunami nikt sobie nie wyobrażał (te, które zniszczyły ją w 2011 r., sięgały 14 m).

Prof. Hapgood zwracał uwagę, że ostrzeżenie na godzinę przed nadchodzącą nawałnicą (jakie prześle nam satelita DSCOVR, a wcześniej przesyłały inne sondy) nie wystarczy. Jego zdaniem naukowcy powinni stworzyć lepsze modele matematyczne, za pomocą których można by przewidywać pogodę słoneczną – przynajmniej tak dokładnie, jak dziś meteorolodzy prognozują zwykłą pogodę, a klimatolodzy – zmiany klimatu.

Bo jeśli trudno nam przetrwać bez prądu kilka godzin, to wyobraźmy sobie, że mielibyśmy żyć bez elektryczności przez kilka dni, tygodni, miesięcy czy nawet przez rok.

Dlaczego burze słoneczne są groźne i jak się przed nimi bronić

Koronalne wyrzuty masy ze Słońca najbardziej zagrażają liniom przesyłu energii elektrycznej – tym bardziej, im bliżej biegunów znajdują się te linie.

To głównie w rejonach polarnych krążą wywołane wiatrem słonecznym prądy pomiędzy magnetosferą a górnymi warstwami atmosfery Ziemi. Wytwarzają one pole magnetyczne, które wzbudza prąd w liniach wysokiego napięcia czy metalowych rurociągach (np. takich, jakimi przesyła się ropę czy gaz). W wyniku gwałtownego skoku napięcia przewody i łączące je transformatory mogą zostać spalone (a w rurociągach przyspiesza korozja).

Burze słoneczne zakłócają też komunikację radiową na falach krótkich, której używa się w lotnictwie. Dlatego podczas burz linie lotnicze zmieniają trasy swoich samolotów i każą im omijać rejony polarne. Maszyny nadkładają drogi, spalają więcej paliwa, a jednocześnie zabierają mniej pasażerów. Koronalne wyrzuty masy zagrażają również sztucznym satelitom.

Czy możemy coś zrobić, żeby zabezpieczyć się przed burzami słonecznymi?

– Możemy np. chwilowo zwiększyć moc energii przesyłanej liniami wysokiego napięcia i spróbować w ten sposób zagłuszyć prądy wywoływane przez burzę słoneczną – mówił „Wyborczej” prof. Michael Wiltberger z USA.

wyborcza.pl

Poseł PO: Związkowcy mają się utrzymywać ze składek swoich członków

Leszek Kostrzewski, Piotr Miączyński, 10.02.2015
Poseł PO Michał Jaros

Poseł PO Michał Jaros (Fot. Mieczysław Michalak / Agencja Gazeta)

Dlaczego pod byle pretekstem można wyrzucić z pracy osobę, która chce założyć związek w prywatnej firmie? Jak walczyć z mobbingiem i szykanowaniem pracownika za to, że ośmielił się w prywatnej spółce założyć związek? – rozmowa z posłem Michałem Jarosem, posłem PO z parlamentarnego zespołu ds. wolnego rynku skupiającego ok. 40 posłów, głównie z Platformy
LESZEK KOSTRZEWSKI, PIOTR MIĄCZYŃSKI: Ponad rok temu zapowiadał pan opracowanie raportu o kosztach funkcjonowania związków zawodowych. I co?MICHAŁ JAROS: Właśnie go skończyliśmy. Prośbę o informacje wysłaliśmy do ponad 1,5 tys. instytucji publicznych: ministerstw, agencji, urzędów miast, szkół, spółek skarbu państwa.

Nie wszędzie uzyskaliśmy odpowiedź. Wiele miast na przykład podało informację o liczbie związków działających w urzędzie, ale nawet nie wspomniano o spółkach zależnych: komunikacyjnych, ciepłowniczych, kanalizacyjnych.

Bali się?

– Tak. Działaczy. Przyznawano to nieoficjalnie. „Jak się dowiedzą, że wam o tym mówimy, możemy mieć nieprzyjemności” – słyszeliśmy. Sytuacja kuriozalna. Władze samorządowe boją się związków. To kto tam właściwie rządzi?

Kompania Węglowa również nie dostarczyła informacji o kosztach funkcjonowania związków zawodowych. Powiedziano nam jedynie, że przekaże je wskazana przez nich osoba. Tylko że ta nie odbierała telefonów. W innej spółce usłyszeliśmy, że pismo od posłów nic nie znaczy. Nie udzielą żadnych informacji, bo są tajne i jako takie nie mogą wychodzić na zewnątrz.

Ile instytucji odpowiedziało?

– 1217. Wśród nich zarówno tak duże firmy jak PGNiG, jak i całkiem małe, jak Instytut Elektrotechniki w Warszawie. Dla przykładu, w PGNiG roczne koszty działania związków to 10 mln zł, a w Instytucie – niecałe 2 tys. zł. W urzędzie miasta w Złotoryi jest jeden związkowiec – miasto wydaje na niego 34 tys. zł rocznie. Grupę Polski Holding Obronny związki kosztują ponad 2 mln zł. Łączne koszty działania związków w instytucjach, które nam odpowiedziały, to 189 mln zł. Do tego należy doliczyć ok. 40 mln zł, bo tyle już wcześniej szacunkowo wydaliśmy na działalność związków w górnictwie. Ostrożnie licząc, można uznać, że związki kosztują nas, obywateli, od 250 do 300 mln zł rocznie.

Czemu ten raport ma służyć? Aby społeczeństwo się oburzyło? Chcecie poszczuć ludzi na związki?

– Mamy już przygotowany projekt ustawy o działaniu związków zawodowych. Aby o nim rozmawiać, musieliśmy przygotować także analizę kosztów. Podobnie jak musimy wiedzieć, ile jest związków i w jakich instytucjach. Teraz już tę wiedzę mamy. W ciągu kilku dni przekażę zaproszenie do central związkowych: „Solidarności”, OPZZ i Forum Związków Zawodowych, oraz do pracodawców. Chcę, abyśmy wszyscy usiedli przy stole i rozpoczęli debatę o funkcjonowaniu związków zawodowych w Polsce. Punktem wyjścia będzie nasz projekt ustawy i raport o kosztach.

Co proponujecie?

– W projekcie zapisaliśmy, że związkowcy mają się utrzymywać ze składek swoich członków. Przecież w górnictwie tzw. uzwiązkowienie wynosi ponad 100 proc., bo wiele osób należy do kilku związków. A skoro tak, to stać je na to. Dziś pensja działacza to średnia z ostatnich trzech miesięcy przed podjęciem pracy w związku zawodowym.

Poza tym – to kolejny zapis projektu – chcemy, aby to nie pracodawcy mieli obowiązek zbierania składek. Dziś szef firmy musi z pensji każdego pracownika ją potrącać i przekazywać organizacjom związkowym. Dlaczego związkowcy sami nie mają zbierać składek?

Proponujemy też, aby pracodawcy nie ponosili kosztów wynajmowania biur dla związkowców i nie płacili za ich rozmowy telefoniczne.

Dlaczego?

– Pamiętają panowie, jak przed mistrzostwami świata w piłce nożnej w 2010 r. szef jednego ze związków w spółce skarbu państwa zażyczył sobie telewizor i antenę satelitarną do biura? Oficjalnie chciał przystosować salę do przeprowadzania telekonferencji. To czysta patologia.

W Poczcie Polskiej, gdzie na etatach jeszcze niedawno było 90 działaczy, związki miały specjalne pomieszczenie, gdzie trzymano trumnę symbolizującą śmierć Poczty.

To, że są nadużycia ze strony związków, nie oznacza, że należy wyrzucić działaczy z zakładów.

– Związkowcy na terenie zakładu powinni oczywiście mieć do dyspozycji salę, w której mogą się spotykać. Ale dlaczego nie mogą ponosić kosztów działalności działaczy związkowych i ich biur tak jak inne organizacje społeczne?

Rok wyborczy to nie jest dobry czas na takie dyskusje. Dlaczego związkowcy mieliby usiąść z panem do stołu i rozmawiać o tym, jak odebrać im przywileje? Przecież nie są samobójcami.– Ustawa związkowa nie była zmieniana od wielu lat.

Nie nadąża za obecnymi czasami. Potrzebna jest jej rewizja. Zarówno po stronie pracodawców, jak i związkowców. Bo po jednej i po drugiej stronie są patologie. Dlaczego pod byle pretekstem można wyrzucić z pracy osobę, która chce założyć związek w prywatnej firmie? Jak walczyć z mobbingiem i szykanowaniem pracownika za to, że ośmielił się w prywatnej spółce założyć związek? Rozmawiajmy o większych uprawnieniach Państwowej Inspekcji Pracy. Może powinna mieć większy arsenał środków do walki z łamaniem praw pracowniczych?

Związki odpowiedzą panu, że chce je pan tępić, że Platforma nie lubi związkowców.

– Jestem zwolennikiem związków zawodowych. Szanuję je za to, że wiele z nich stoi na straży praw pracowniczych. Uważam, że możemy wypracować wspólny projekt, nowy model funkcjonowania optymalny dla wszystkich. Związkom też powinno na tym zależeć. Dziś związki zawodowe kojarzone są z branżami, których protest może sparaliżować kraj (kolej), monopolistami na rynku (spółki energetyczne) czy dużymi firmami z udziałem skarbu państwa (KGHM, kopalnie, Poczta Polska).

A tak nie powinno być. Związki powinny też bronić pracowników w prywatnych firmach. To są współczesne wyzwania, a nie obrona interesów jednej czy drugiej grupy zawodowej wbrew interesom społecznym.

Porozmawiajmy o tym, jak bronić większej liczby pracowników, jakich zmian w prawie potrzebują związkowcy, aby wejść do sieci handlowych, gdzie często pracownicy są traktowani jak niewolnicy.

Centrale związkowe muszą myśleć o przyszłości ludzi, a nie własnej, nowych członków mogą im zaś zapewnić właśnie młodzi pracownicy w prywatnych firmach.

Jest jeszcze jedna rzecz, na której w czasie rozmów powinno zależeć związkowcom. Już sześć lat temu związkowcy i pracodawcy zgodzili się, aby negocjacje z zarządami firm prowadziły tylko związki zrzeszające np. 14-20 proc. załogi (propozycja „Solidarności”). Bo dziś każde porozumienie w firmie może zawetować niewielki związek. Wróćmy do tego pomysłu.

Ma pan zgodę na takie rozmowy swojej partii i premier Kopacz?

– Nie ma żadnego sprzeciwu. Rządowi i PO zależy na dialogu. A to jest szansa, że raz na zawsze ucywilizujemy funkcjonowanie związków zawodowych.

Panowie Duda i Guz zapewniali na wspólnej konferencji, że też chcą dialogu. To ja wychodzę z taką propozycją. Jak nie podejmiemy takiej dyskusji, to co jakiś czas będą wybuchać awantury. Rozwiążmy ten problem raz na zawsze.

Zobacz także

wyborcza.biz

Przywódcy Zachodu nerwowo radzą, jak postępować z Rosją

Mariusz Zawadzki, Waszyngton, Bartosz T. Wieliński, 10.02.2015
- Znacie mój sprzeciw wobec dostaw broni dla Ukrainy - mówiła kanclerz Merkel w Białym Domu

– Znacie mój sprzeciw wobec dostaw broni dla Ukrainy – mówiła kanclerz Merkel w Białym Domu (fot. KEVIN LAMARQUE/REUTERS)

Dwa dni przed mińskim spotkaniem „ostatniej szansy” przywódcy Zachodu nerwowo radzą, jak postępować z Rosją, która rozszerza agresję na Ukrainę. Wczoraj po spotkaniu z kanclerz Merkel prezydent Obama nie wykluczył dostaw broni dla armii ukraińskiej, jeśli dyplomacja zawiedzie
Wyprawa Angeli Merkel do Waszyngtonu odbywała się w atmosferze napięcia między sojusznikami. Na sobotniej konferencji bezpieczeństwa w Monachium Amerykanie ostro krytykowali Niemców za ustępliwość. Republikański senator John McCain twierdził, że Merkel próbuje „ugłaskać” Putina. W kuluarach asystentka sekretarza stanu USA Victoria Nuland wytykała Niemcom defetyzm, a piątkową wizytę Merkel i prezydenta Francji François Hollande’a w Moskwie Amerykanie nazywali „bzdurą”.Wczoraj na konferencji prasowej Barack Obama starał się rozładować napięcie. Pogratulował kanclerz wygranej Niemiec w ubiegłorocznym mundialu. – Ale nasza drużyna jest coraz lepsza, więc uważajcie w 2018 r. – żartował, wywołując uśmiech na ponurej twarzy Merkel. Zaraz potem wygłosił pod adresem Rosji groźbę, którą powtarza od miesięcy: – Jeśli nie zmieni kursu, to jej izolacja polityczna i ekonomiczna się pogłębi, a koszty jej agresji będą wzrastać.

Mówił zatem o nowych sankcjach. Sprawa dozbrojenia Ukrainy, czego żądają w Waszyngtonie już nie tylko Republikanie, ale także Demokraci, została podniesiona dopiero przez dziennikarzy. W weekend Merkel kategorycznie oświadczyła, że Niemcy nie wyślą żadnej broni na Ukrainę.

– Nie ma militarnego rozwiązania, Rosja ma silną armię, więc jest mało prawdopodobne, że Ukraina odeprze rosyjską agresję – mówił Obama. – Ale gdyby negocjacje zawiodły, prosiłem współpracowników, by przygotowali różne opcje. Jedną z nich jest dostarczenie Ukrainie broni defensywnej. Decyzji jeszcze nie podjąłem, będzie konsultowana z sojusznikami, nie tylko z kanclerz Merkel.

Prezydent dodał, że najważniejsze to pomóc Ukrainie ekonomicznie. Podkreślił, że obecność NATO w krajach Europy Centralnej i Wschodniej będzie wzmacniana.

– Znacie moją opinię na temat eksportu broni, ale cokolwiek USA zdecydują, nasz sojusz pozostaje bez zmian – mówiła Merkel. Jak się więc wydaje, wysłała sygnał do Moskwy, że nawet gdyby Amerykanie samodzielnie postanowili wysłać broń, to Zachód pozostanie zjednoczony. Obama przypominał po raz enty, że nie chce konfliktu. – Nie chcemy osaczonej, przegranej Rosji. Chcemy, żeby była silna, nowoczesna i żeby była naszym partnerem – podkreślał prezydent USA, przypominając, że kilka lat temu zdecydował się na tzw. reset w relacjach z Moskwą.

Obamie trudno będzie podjąć decyzję o wysłaniu broni do Kijowa wbrew Niemcom (i innym krajom UE). Często podkreśla, że USA powinny działać w sojuszu z Europą, a nie jednostronnie. Niektórzy twierdzą, że groźba dostaw broni na Ukrainę to blef, by postraszyć Putina. Ameryka występuje jako zły policjant, a Niemcy jako dobry. Prawdę poznamy pewnie dopiero w środę, po ewentualnym fiasku negocjacji w Mińsku, gdzie na rozmowach „ostatniej szansy” spotkają się przywódcy Niemiec, Rosji, Francji i Ukrainy.

Na wschodzie Ukrainy trwa ofensywa rebeliantów wzmocnionych przez nowe czołgi i „ochotników” z Rosji w rejonie miasta Debalcewe. Wczoraj Kijów podał, że Rosja przerzuciła do Donbasu 1,5 tys. żołnierzy i 300 sztuk ciężkiego uzbrojenia.

– Amerykanom łatwo mówić o dostarczaniu Ukraińcom broni, bo są daleko. Ale czy Polacy naprawdę chcą wysyłać żołnierzy na wojnę z Rosją? Bo tym dostawy broni zapewne się skończą – mówił „Wyborczej” niemiecki dyplomata po konferencji w Monachium.

Zdaniem naszych niemieckich rozmówców przekazanie Ukraińcom broni pchnęłoby Putina do „pójścia na całość”. Wysłanie zaś instruktorów NATO, by szkolili ukraińskich żołnierzy, uczyniłoby Zachód stroną konfliktu. Jednak amerykańscy zwolennicy dostaw broni utrzymują, że jest to potrzebne, by ukraińska armia mogła boleśnie odgryzać się Rosjanom i zmusić ich do zmiany polityki.

wyborcza.pl

Hawking i inni, czyli szamani ogólnej teorii względności

Olaf Szewczyk, 10.02.2015
Stephen Hawking podczas gali BAFTA Film Awards w Londynie

Stephen Hawking podczas gali BAFTA Film Awards w Londynie (STEPHEN LOCK / EAST NEWS)

Szacunek, jakim cieszą się naukowcy – zwłaszcza z zakresu nauk przyrodniczych – wynika z tego właśnie paradoksu, że zmieniając paradygmat wiary na paradygmat nauki, nie zmieniliśmy swoich oczekiwań. Rozczarowaliśmy się jednak nieco nowymi duchowymi przewodnikami
Tysiące lat błądziliśmy po omacku w ciemnościach, a kiedy obieraliśmy kurs na przebijające się przez nie światełko, zwykle okazywało się błędnym ognikiem zwabiającym na bagna. Gdy w końcu zastąpiliśmy przesądy i gusła nauką, stawiając na ołtarzu, miast naiwnej wiary, rozum, okazało się, że siłą nawyku nadal potrzebujemy szamanów – przewodników. Kogoś, kto objaśni świat, postawi drogowskazy i odpowie na dręczące nas spytania.Szacunek, jakim cieszą się naukowcy – zwłaszcza z zakresu nauk przyrodniczych – wynika z tego właśnie paradoksu, że zmieniając paradygmat wiary na paradygmat nauki, nie zmieniliśmy swoich oczekiwań. Rozczarowaliśmy się jednak nieco nowymi duchowymi przewodnikami. Naukowcy nie okazali się wszechwiedzący i nie emanują głęboką mądrością plemiennych patriarchów.

Oczekiwaliśmy od kapłanów wiedzy przewodnictwa, holistycznego zrozumienia, dzięki któremu będą w stanie uśmierzyć nasz fundamentalny egzystencjalny niepokój i lęk. Naukowcy abdykowali jednak z tej funkcji, uciekając w specjalizacje. Tych, których wciąż interesuje szeroka panorama, którzy mają odwagę stawiać najważniejsze pytania, jest coraz mniej.

Takim modelowym szamanem XXI wieku jest choćby prof. Stephen Hawking. Geniusz o iście renesansowym umyśle, świadomy swojej roli społecznej i związanej z nią odpowiedzialności. Stąd jego wypowiedzi na tematy wykraczające poza specjalizację fizyka: dotyczące zagrożeń związanych z pojawieniem się potężnej, autonomicznej sztucznej inteligencji – być może naszej nemesis, (nie) zbędności Boga przy powstawaniu Wszechświata, potrzeby kolonizacji innych ciał niebieskich. Nawet jego fizyczna ułomność wpisuje się w archetyp szamana, który przekracza doczesność, by uwolniony od ograniczeń cielesności dotknąć duchem wyższej prawdy i przekazać nam jej odbity blask.

Potrzebą zrozumienia natury rzeczywistości, a nie tylko jednego z jej aspektów, wykazuje się też stary kumpel Hawkinga, sir Roger Penrose. Razem badali naturę czarnych dziur, jednak Penrose potem szybował umysłem w tak odległe od tego zagadnienia rejony, jak natura świadomości i inteligencji, brawurowa była też choćby jego koncepcja cykliczności wszechświatów na wspólnej osi czasu.

Obu tytanów myśli łączą głód zrozumienia oraz nadzwyczajna śmiałość – z obu przecież nieraz szydzono, gdy wychodzili przed szereg. Łączy ich również to, że swoją wielką przygodę z poszukiwaniem głębszej prawdy zaczęli od sformułowanej przez Einsteina ogólnej teorii względności. Ten racjonalny intelektualny konstrukt jako prawda totalna – dotykająca istoty rzeczywistości – a zarazem niejako objawiona i hermetyczna, bo niemożliwa do przeniknięcia umysłem prostaczka, w oczach wielu nosił cechy nowej, naukowej religii.

Ogólna teoria względności przyciągała najprzedniejsze umysły, w tym śmiałych heretyków, którzy próbowali ją (i wciąż próbują) zastąpić koncepcją jeszcze bardziej totalną – notabene był wśród nich sam Einstein. Naukowców w rzeczy samej renesansowych, marzących nie o kolejnych patentach, i tytułach, ale o przybliżeniu się do prawdy o naturze świata, którego jesteśmy częścią.

O takich ludziach mówi właśnie wydana książka oksfordzkiego profesora astrofizyki Pedra G. Ferreiry „Teoria doskonała. Stulecie geniuszy i bitwa o ogólną teorię względności”. Niech za rekomendację posłuży opinia jednego z nich – sir Rogera Penrose’a: „Zniewalająca opowieść o przełomowych ideach i niezwykłych postaciach”.

Teoria doskonała. Stulecie geniuszy i bitwa o ogólną teorię względności

PEDRO G. FERREIRA PRZEŁ. SEBASTIAN SZYMAŃSKI Prószyński i S-ka

wyborcza.pl

Donbas jak Naddniestrze. Rozmowa z ukraińskim politologiem Wołodymyrem Fesenką

Rozmawiał Piotr Andrusieczko, 10.02.2015
Ukraińscy żołnierze w pobliżu Debalcewe, 8 lutego

Ukraińscy żołnierze w pobliżu Debalcewe, 8 lutego (REUTERS/REUTERS)

Zamrożenie konfliktu nie jest najgorszym rozwiązaniem w sytuacji, gdy Ukraina nie ma dość sił, by prowadzić otwartą wojnę z Rosją.
Rozmowa z Wołodymyrem Fesenką, politologiem, szefem ośrodka Penta w KijowiePIOTR ANDRUSIECZKO: Jakie są dziś nastroje wśród Ukraińców?

WOŁODYMYR FESENKO: Wewnętrznie sprzeczne. Z jednej strony, sondaże wskazują, że absolutna większość społeczeństwa nie zamierza rezygnować z Donbasu. Ludzie nie chcą upokorzenia w postaci uznania separatystycznych republik albo rezygnacji chociażby z części ziem zajętych przez separatystów.

Z drugiej strony są sygnały świadczące o poważnym zmęczeniu wojną. Dowodzą tego nie tylko badania opinii, ale także np. trudności z przeprowadzeniem mobilizacji. Widać, że znaczna część Ukraińców demonstruje patriotyzm werbalnie, a naprawdę nie bardzo chce iść na front. To poważny problem.

A do tego dochodzi trudna sytuacja ekonomiczna. Wszystko to skłania do poszukiwania sposobu pokojowego uregulowania kryzysu.

Niemal wszyscy na Ukrainie zdają sobie sprawę, że odbicie Donbasu jest w najbliższej perspektywie niemożliwe. Nie mamy do tego dość sił ani środków, bo walczymy de facto z Rosją.

Jaki mamy więc wybór? Po pierwsze, możemy zgodzić się na „Naddniestrze”, czyli na zamrożenie konfliktu. Na to, że przez jakiś czas to nie będą nasze terytoria. Druga możliwość – przystajemy na to, że Donbas niby wraca do Ukrainy, ale faktycznie zachowuje niemal pełną niezależność. W praktyce oznacza to, że będzie słuchać Moskwy, nie Kijowa. I jeszcze mamy go utrzymywać.

Takie dwa warianty stoją przed nami. Trzeciego nie ma. To dramatyczny wybór. Moim zdaniem stopniowo będziemy zmierzać do zamrożenia tego konfliktu.

Czy w ukraińskiej polityce są siły opowiadające się za kontynuowaniem walki zbrojnej?

– Werbalnie tak, ale już nie w praktyce. Dobitny przykład to Front Ludowy. W wyborach to ugrupowanie prezentowało się jak partia wojny. W Rosji zresztą tak je nazywają. Ale kiedy stanęła kwestia wprowadzenia stanu wojennego, liderzy Frontu – premier Arsenij Jaceniuk i szef Rady Bezpieczeństwa i Obrony Ukrainy Ołeksandr Turczynow – nie poparli jego wprowadzenia. Przeciwnie, opowiedzieli się przeciw stanowi wojennemu, bo rozumieją minusy takiego rozwiązania.

W roli tzw. wojennych populistów występują niektórzy parlamentarzyści i aktywiści społeczni. Natomiast ci, którzy rozumieją realny stan gospodarki i realny stan armii, wiedzą, że dziś Ukraina nie jest przygotowana do prowadzenia długiej i brutalnej wojny. A już zwłaszcza wojny z Rosją. To dla nas bardzo ryzykowne.

W tym sensie granica między partią wojny i partią pokoju jest umowna. Niektórzy politycy publicznie występują jak przedstawiciele partii wojny, a w praktyce zachowują się jak przedstawiciele partii pokoju.

A wojskowi? Wielu z nich opowiada się za kontynuowaniem działań zbrojnych, krytykuje zawieszenie ognia i ustępstwa…

– Nastroje na froncie i wśród samych dowódców (np. batalionów ochotniczych) również są pełne wewnętrznych sprzeczności. Zacytuję jedną wypowiedź, a nawet zaryzykuję i podam nazwisko jej autora, chociaż to była nieoficjalna rozmowa. Jeden z dowódców i deputowanych, Jurij Bereza, tak scharakteryzował swój stosunek do porozumienia mińskiego: „Emocjonalnie, sercem, nie uznaję go, mam do niego krytyczny stosunek, ale rozumiem, że ono jest konieczne, i zawieszenie broni też jest konieczne”.

Myślę, że te słowa dobrze wyrażają stanowisko wielu wojskowych. Zwłaszcza teraz, kiedy codziennie ginie nawet kilkudziesięciu naszych żołnierzy. Nikt nie jest zachwycony paktowaniem z wrogiem, ale wszyscy rozumieją, że nawet złe zawieszenie broni jest niekiedy lepsze od wojny w pełnym wymiarze.

Czy Ukraińcy są rozczarowani postawą Zachodu?

– Niewątpliwie tak, ale ta postawa była oczywista już wcześniej. Kiedy w ubiegłym tygodniu jechali do nas Merkel i Hollande i nie było wiadomo, jaki konkretnie plan przywożą, w sieciach społecznościowych pojawiło się wiele wpisów prezentujących pełną paletę negatywnych nastrojów – od panicznych do umiarkowanie krytycznych.

Stosunek Ukraińców do Angeli Merkel jest niekiedy lekceważący, chociaż moim zdaniem to niesprawiedliwe. Kanclerz Niemiec w wielu kwestiach zajmuje stanowisko pryncypialne.

Inna sprawa, że Europejczycy mają swoje kompleksy i oczywiście nie chcą wojny. Chcą powrotu do normalności w stosunkach z Rosją, chociażby w kwestiach gospodarczych. A my wymagamy od nich tego, czego nie są w stanie zrobić. Żeby dali nam broń. Możliwe, że Amerykanie dadzą, ale duże europejskie państwa – wątpliwe. Uważają, że to jedynie popchnie Putina do wojny na jeszcze większą skalę.

Trzeba oddać sprawiedliwość europejskim elitom: przecież wielu europejskich polityków mogło zgodzić się na pokój z Rosją na dowolnych warunkach i za wszelką cenę. A jednak nie poszli na to. Jednak uwzględniają nasze stanowisko i wsłuchują się w nasz głos. Mimo wszystko Europa rozumie, że nie można iść na zbyt wielkie ustępstwa wobec agresora, bo inaczej ta agresja nie ustanie.

Czego w takim razie możemy się spodziewać w najbliższym czasie? Wszyscy czekają na kolejne spotkanie przywódców 11 lutego w Mińsku…

– Ukraina pragnie przynajmniej zawieszenia działań zbrojnych. To będzie już krok do przodu. Wielu Ukraińców oczekuje, że ta wojna zostanie stopniowo wygaszona. Dlatego ludzie wiążą spore nadzieje ze spotkaniem w Mińsku, chociaż jednocześnie wszyscy pamiętają, że poprzednie porozumienie nie zostało dotrzymane. Nawet jeśli nowy dokument zostanie podpisany, to od razu pojawi się pytanie, czy tym razem zobowiązania będą realizowane.

Zresztą w tej chwili nie jest nawet pewne, czy w ogóle dojdzie do spotkania 11 lutego. Jeśli we wtorek na spotkaniu grupy kontaktowej w Mińsku usłyszymy ultimatum ze strony separatystów, będzie to oznaczało, że Rosja nie jest gotowa do realnego kompromisu i środowego szczytu nie będzie.

Niezależnie jednak od tego, co się stanie we wtorek i w środę, myślę, że przynajmniej wysiłki na rzecz pokojowego uregulowania tego konfliktu będą kontynuowane. Chcą tego i Europejczycy, i ukraińska władza, i – mimo ambiwalentnego podejścia – znaczna część ukraińskiego społeczeństwa.

Zobacz także

wyborcza.pl

Miłość to czysta chemia

Michał Rolecki, 10.02.2015

„Chemia miłości”… (123RF)

Podobno istnieje prosty sposób na zakochanie się: wystarczy komuś opowiadać intymne szczegóły z życia przez co najmniej pół godziny, po czym przez kilka minut patrzeć mu głęboko w oczy
Uwaga, nie gwarantujemy skuteczności tego sposobu! Z naukowego punktu widzenia miłość to czysta chemia.U ludzi, tak jak u innych ssaków, przy łączeniu się w pary prawdopodobnie odgrywają rolę także feromony – lotne związki chemiczne, które może odebrać partner. Zwierzęta odbierają te chemiczne sygnały za pomocą narządu nosowo-lemieszowego. Jednak jego rola u ludzi jest bardzo ograniczona i być może u nas nie działa on w ogóle. Może to być powodem, dla którego ludzie się całują. Właśnie w ten sposób wymieniają bowiem ważne chemiczne sygnały.

Kliknij w obrazek, aby go powiększyć

wyborcza.pl

Warszawskie przekleństwo Bieruta

Jerzy S. Majewski, 09.02.2015
Bolesław Bierut nad makietą Trasy W-Z. Bierut szybko zaczął uważać się za współtwórcę odbudowywanej stolicy, interesował się planami urbanistycznymi, odbudową zabytków i decydował o kształcie wielu nowych obiektów czy losie wskrzeszanych z ruin pamiątek przeszłości. W 1950 r. nakładem wydawnictwa Książka i Wiedza ukazała się gruba księga zatytułowana

Bolesław Bierut nad makietą Trasy W-Z. Bierut szybko zaczął uważać się za współtwórcę odbudowywanej stolicy, interesował się planami urbanistycznymi, odbudową zabytków i decydował o kształcie wielu nowych obiektów czy losie wskrzeszanych z ruin pamiątek przeszłości. W 1950 r. nakładem… (Archiwum)

Jednym pociągnięciem pióra nowa władza odebrała warszawiakom prywatną własność gruntów, a dekret Bieruta z 26 października 1945 r. do dziś odbija się czkawką, powodując m.in. niekończące się problemy w stołecznym budownictwie.
Dekret o własności i użytkowaniu gruntów na obszarze m.st. Warszawy” nie przyjechał na radzieckich czołgach, lecz narodził się w środowisku przedwojennych architektów i urbanistów, a pisali go prawnicy, którzy dobrze wiedzieli, czym jest prawo własności. Stał się jednak jednym z kamieni milowych w procesie odbierania Polakom ich majątków przez komunistów.Dekret niniejszy wchodzi w życie z dniem ogłoszenia – głosi artykuł 12 dokumentu nazywanego dekretem Bolesława Bieruta, wówczas prezydenta zdominowanej przez komunistów Krajowej Rady Narodowej będącej namiastką parlamentu i człowieka, który do swej śmierci w marcu 1956 r. grał pierwsze skrzypce w powojennej Polsce. Cały tekst mieścił się na stronie maszynopisu, a zdanie kluczowe brzmiało: Wszelkie grunty na obszarze m.st. Warszawy przechodzą z dniem wejścia w życie niniejszego dekretu na własność gminy m.st. Warszawy . Dekret został opublikowany w Dzienniku Ustaw z datą 21 listopada 1945 r.

„Gnieździliśmy się w kamienicy przy Stalowej na Pradze z kilkoma innymi rodzinami. Pamiętam, jak jeden z sąsiadów mówił do mamy, że już stracił wszystko. Przed wojną oszczędności zainwestował w kamienicę na Powiślu. Została zburzona. Liczył, że jak znajdzie wspólników, to ją odbuduje. Teraz tę nadzieję stracił” – opowiadała mi jedna z czytelniczek.

Warszawa 1946, 1956 i 1963 w obiektywie Vachona [ZDJĘCIA]

Zalety dekretu?

Ale komunalizacja gruntów prywatnych w stolicy budziła także inne reakcje i do dziś nie brak obrońców dekretu Bieruta przekonujących, że bez odebrania gruntu właścicielom miasto nie zostałoby szybko odbudowane. Trudno nie zgodzić się z tą argumentacją w przypadku straszliwie zdewastowanych centralnych części miasta – bez komunalizacji ciężko byłoby w ogóle myśleć na przykład o odbudowie Muranowa, gdzie po zdławieniu powstania w getcie Niemcy zrównali dzielnicę z ziemią, a większość żydowskich właścicieli wymordowali. – Dekret był niezbędny do odbudowy miasta – uważa Jan Stachura, właściciel kancelarii prawnej zajmującej się zwrotem nieruchomości w Warszawie. – W 1945 r. istniała pełna świadomość własności prywatnej, ale też świetnie zdawano sobie sprawę z tego, że wywłaszczanie posesji za pomocą tradycyjnych metod trwałoby latami.

Kołchozy mieszkaniowe. W powojennych ruinach

Spór o Kolonię Staszica

Trudno jednak uzasadnić odbieranie własności gruntu na ocalałej z pożogi prawobrzeżnej Pradze czy w mniej zniszczonych dzielnicach powstałych w latach międzywojennych, takich jak Żoliborz czy Ochota. Te rejony miasta nie wymagały przekształceń urbanistycznych, a stojące tu budynki stosunkowo łatwo można było odbudować. Wracający warszawiacy szybko zaczynali remonty. – Nasz dom na Żoliborzu przy Fortecznej zaraz po wojnie został rozszabrowany, a złodzieje wyrwali nawet podłogi. Mój ojciec wrócił jednak do budynku i wyremontował go do spółki z przyjacielem poznanym w Auschwitz – opowiada Piotr Rodowicz.

W 1945 r. w podobny sposób postępowały tysiące warszawiaków. Mieszkańcy Kolonii Staszica na Ochocie, składającej się z szeregowców, willi i niewysokich budynków wielorodzinnych, zastali domy spalone, ale nadające się do odbudowy. Remontowali je nielegalnie, bo nie godzili się na to urbaniści z Biura Odbudowy Stolicy, którzy w miejscu Kolonii Staszica, jednym z najbardziej udanych przedsięwzięć architektonicznych Warszawy lat 20., chcieli urządzić tereny zielone. Dopiero w początku października 1945 r. BOS zgodziło się, by te „burżuazyjne wille i szeregowce” tymczasowo odbudować, z zastrzeżeniem że w przyszłości zostaną zburzone.

Incydent ten ukazuje absurdalność wielu pomysłów urbanistów BOS zmierzających do totalnego przekształcenia odbudowywanego miasta. Zamiana w park łatwych do wyremontowania kwartałów domów z przemyślaną siecią uliczek, placyków oraz chętnymi do odbudowy właścicielami stanowiła utopię możliwą tylko przy całkowitej komunalizacji gruntów.

Kto napisał ten dekret?

Po ogłoszeniu dekretu przed urbanistami otwierały się wielkie możliwości nowego kształtowania miasta wbrew jego skali i tradycji. Mogli poczuć się demiurgami podobnie jak posłuszny we wszystkim Moskwie Bolesław Bierut, który z czasem zaczął kreować się na wielkiego znawcę Warszawy czuwającego nad jej odbudową i przebudową.

To nie jest nasza Warszawa. To nowe, inne, obce miasto. O ile odbudowane Krakowskie Przedmieście, Nowy Świat czy Starówka przypominają w dużym stopniu, a nieraz są wprost identyczne z Warszawą przedwojenną, to nowe oblicze ulicy Marszałkowskiej (…) ma na sobie niezatarte piętno architektury radzieckiej – pisał w 1954 r. Andrzej Jabłoński w „Kalejdoskopie warszawskim”. Ulice wytyczano na nowo i zabudowywano je gmachami w stylu socrealistycznym, a własność prywatna ograniczała się do niewielkiej liczby zakładów rzemieślniczych i warsztatów.

60 lat warszawskiej Starówki. Dlaczego Bierut zgodził się na odbudowę?

Zdaniem historyka Tomasza Markiewicza to właśnie w środowisku przedwojennych lewicujących urbanistów i architektów zrodziły się pierwsze pomysły na komunalizację gruntów w stolicy. Kluczową postacią okazał się Roman Piotrowski, który wiosną 1945 r. stanął na czele Biura Odbudowy Stolicy. – Architekci ci – uważa Markiewicz – doskonale pamiętali problemy, jakie w drugiej połowie lat 30. przyniosło przebijanie przez Muranów ulicy Bonifraterskiej. Nowa Bonifraterska skróciła drogę ze Śródmieścia na Żoliborz, ale jej przeprowadzenie wymagało wyburzenia szeregu budynków oraz naturalnie pertraktacji z właścicielami kamienic i ich wywłaszczeń. Niektóre kamienice należały do kilku lub kilkunastu właścicieli, chodziło o zaledwie kilkanaście budynków, a i tak całą tę operację uznano przed wojną za wielki sukces. Znacznie śmielsze plany przebicia przez gęsto zabudowane tereny trasy Północ – Południe biegnącej po linii dzisiejszej alei Jana Pawła II przed wojną wymagałyby zapewne kilkunastu lat uzgodnień. Ślady takiego myślenia odnajdujemy w artykule „Życia Warszawy” z 26 października 1945 r., czyli z dnia uchwalenia dekretu.

Byłaby niewyobrażalnym błędem odbudowa miasta na dawnej sieci ulicznej, na dawnej siatce przedwojennych gruntów. Zburzenie Warszawy przez wroga daje pole do nieskrępowanej rekonstrukcji miasta, stworzenia zdrowego organizmu miejskiego. Nie można jednak osiągnąć tego bez gruntownej zmiany podziału bloków ulicznych i placów. Bez zmiany przeznaczenia terenów, rozluźnienia lub usunięcia na zawsze zabudowy na przestrzeniach gęsto zabudowanych. (…) Trzeba wprowadzić wolne, zielone przestrzenie. Przebić szerokie arterie komunikacyjne. (…) Czy udałoby się przeprowadzić te zamierzenia bez przejęcia wszystkich terenów w ręce gminy? Brak wielu hipotek. Nieobecność właścicieli i ich spadkobierców (…) nie pozwoliłaby przez długie lata na przystąpienie do prac nad rekonstrukcją. Trzeba by przeprowadzić setki tysięcy dochodzeń, pertraktacji, postępowań wywłaszczeniowych i procesów sądowych. Trzeba by lat i olbrzymiego aparatu administracyjnego, by w tych warunkach sprawy własności uregulować. A zwlekać nie można .

Artykuł nie został podpisany, ale bez wątpienia powstał w środowisku urbanistów Biura Odbudowy Stolicy i naturalnie został zaakceptowany przez władzę. Jego założenia zrodziły się w BOS, a ostateczny kształt to zapewne rezultat dyskusji na forum Krajowej Rady Narodowej, której posłem był Roman Piotrowski.

Stolica w stolicy

W styczniu 1945 r. wielu zastanawiało się, czy do Warszawy w ogóle warto wracać, pojawiały się domysły, że stolica zostanie przeniesiona do Łodzi, czemu jednak zaprzeczył Bierut. Wkrótce po odzyskaniu Warszawy władze państwowe będą chciały się przenieść do stolicy. Bez względu na to, w jakim stanie znajdziemy miasto. Choćby dlatego, żeby przyspieszyć odbudowę Warszawy – zapowiadał w wywiadzie dla „Życia Warszawy” opublikowanym 7 stycznia 1945 r., dziesięć dni przed oddaniem przez Niemców ruin stolicy. Słowa te dowodzą, że decyzja o odbudowie zapadła wcześniej. Historyk prof. Jerzy Kochanowski przypuszcza, że to Stalin przekonał Bieruta do konieczności odbudowy miasta i utrzymania jego stołeczności. Warszawa była wszak symbolem państwa polskiego.

W tym samym wywiadzie Bierut odniósł się też do kwestii odbudowy. Nie umiem powiedzieć o szczegółach. Zna je prezydent Warszawy Marian Spychalski, ale plan był opracowany jeszcze przed tragedią Warszawy. (…) W zasadzie reorganizuje on strukturę miasta. Będzie ono podzielone na szereg dzielnic: reprezentacyjną, handlową, przemysłową, naukową itp.

Przedstawiamy najciekawsze niezrealizowane wizje socrealizmu. Wszędzie Pałace Kultury. Tak miała wyglądać Warszawa

23 stycznia z polecenia Spychalskiego z Podkowy Leśnej do Warszawy ściągnięci zostali architekci i konserwatorzy Jan Zachwatowicz i Piotr Biegański, którzy podczas okupacji inwentaryzowali stołeczne zabytki. Spychalski zaproponował im zorganizowanie Biura Odbudowy Stolicy i przydzielił auto, którym po wyjściu z jego gabinetu pojechali na rekonesans. Gdy na Starym Mieście wdrapałem się na wzgórza z ruin, sprawa jego wskrzeszenia wydała mi się beznadziejna. Ale pamiętam, że stojąc zdruzgotany na tych ruinach, powiedziałem sobie: „A my to jednak odbudujemy!” – wspominał Zachwatowicz.

Podobnie myślały tysiące ludzi wracających do stolicy. Do odbudowy przystąpili z entuzjazmem, ale jak zauważał Markiewicz, pewnie niewielu przychodziło do głowy, że ich miasto stanie się pierwszym polem eksperymentu społecznego, gospodarczego i architektonicznego, wzorowanego na rozwiązaniach sowieckich . Zwłaszcza że komuniści nie od razu zdradzali swoje intencje.

Zachwatowicz znakomicie nadawał się do kierowania odbudową zabytków, ale był związany z Państwem Podziemnym i chciał ratować dziedzictwo kulturalne stolicy, więc już w lutym na stanowisku szefa BOS zastąpił go Roman Piotrowski, architekt projektujący m.in. znakomite budynki mieszkalne dla ZUS-u i związany z awangardowa grupą Praesens, który zapisał się do Polskiej Partii Robotniczej. Zdaniem Markiewicza z punktu widzenia władzy ta nominacja była racjonalna, a Piotrowski gwarantował przebudowę miasta zgodną z wizją komunistów.

W lutym 1945 r. prezydent Spychalski zapowiadał rozluźnienie zabudowy, a także powołanie państwowych firm budowlanych mających wyeliminować prywatne. Przez pierwsze lata odbudowy zamiar ten się nie powiódł, ale doskonale ilustrował niechęć władzy do inicjatywy prywatnej.

Z kolei Stanisław Tołwiński, poseł do KRN mianowany 5 marca 1945 r. nowym prezydentem miasta, zapowiedział planową odbudowę Warszawy, podczas której to państwo będzie decydować o prawidłowym rozmieszczeniu ludności pracującej, co będzie wymagało ograniczenia własności prywatnej, a administracja domów mieszkalnych ma być przejęta pod kontrolę społeczną – pisze Markiewicz.

Przywołuje on też akt prawny, który na długo stał się udręką właścicieli mieszkań: dekret z 21 grudnia 1945 r. o publicznej gospodarce lokalami i kontroli najmu wprowadzający przymusowy kwaterunek. To wtedy wiele mieszkań w kamienicach zamieniło się w wielorodzinne „kołchozy” ze wspólnym korytarzem, łazienką i kuchnią.

Powrót do życia

Liczba powracających zaskoczyła władze. Już jesienią 1945 r. w Warszawie mieszkało ok. 400 tys. ludzi, z czego dwie trzecie w zniszczonej lewobrzeżnej części. „Zamieszkaliśmy całą rodziną w ruinie oficyny. Gnieździliśmy się w ocalałej kuchni i służbówce, z której przetrwały tylko trzy ściany. Czwarta runęła. Zastąpiły ją deski. Za nimi pod stopami rozpościerała się czeluść” – opowiadała Barbara Wereszczyńska, która wróciła do mieszkania w Śródmieściu przy ul. Pięknej 44.

Już od stycznia w lewobrzeżnej Warszawie powstawały sklepy i targowiska. Na Marszałkowskiej otwarto pierwszą kawiarnię, a handel wracał na partery, do byle jak skleconych bud i bram. Firmy handlowe i usługowe rosły jak grzyby po deszczu, osiągając do końca 1947 r. imponującą liczbę ponad 14 tys.

Zniszczenie miasta oceniono na ponad 75 proc. wszystkich budynków. Bardzo wolno odtwarzano infrastrukturę, długo brakowało energii elektrycznej, wody i gazu.

Na początku października 1945 r. na Filtrowej i Nowowiejskiej pojawił się tramwaj kursujący od placu Narutowicza na Ochocie do placu Zbawiciela w Śródmieściu. Wkrótce potem Warszawa miała 18 km czynnych torów tramwajowych (258 km w 1939 r.) oraz pięć linii tramwajowych (przy 39 przedwojennych). Komunikacja oparta była na ciężarówkach i przede wszystkim wyściełanych słomą furmankach.

40 lat Trasy Łazienkowskiej. „Bez niej byśmy się udusili”

Ile komuna zabrała warszawiakom

Dekret Bieruta dotyczył jedynie gruntów, znajdujące się na nich budynki miały pozostać w rękach dotychczasowych właścicieli, którzy, jak pisało „Życie Warszawy”, będą korzystać ze swoich gruntów nadal jak poprzednio jako dzierżawcy czy użytkownicy . Taki zapis przypominał rozwiązania zachodnie, tyle że w komunizowanej Polsce szybko stał się tylko teorią. Władza nie zamierzała przestrzegać ustalanego przez siebie prawa, wielu właścicielom odbierała kamienice i automatycznie poddawała obowiązkowi kwaterunku, co działo się zwłaszcza w centrum miasta. Na peryferiach ograniczano się głównie do przejęcia ziemi.

Cytowany wyżej mecenas Jan Stachura, obrońca dekretu, twierdzi, że sam w sobie nie był zły, ale fatalny okazał się sposób jego wykonania. Przywołuje też art. 7 mówiący, że użytkownicy gruntów mogą wnioskować o przyznanie na tym gruncie prawa wieczystej dzierżawy. Nie wszyscy to robili, bo tym, którzy wniosku nie zgłosili, przysługiwało odszkodowanie w cenionych obligacjach miejskich. „Mój dziadek, notariusz, nie złożył wniosku. Zamiast posesji ze zburzonym domem wolał obligacje” – mówił Stachura. Zwraca uwagę, że posesje miały być przejmowane, lecz stopniowo, jak zapisano w dekrecie, w miarę potrzeb planistycznych. – W przypadku Żoliborza czy Saskiej Kępy takich potrzeb nie było.

Dekret od razu spotkał się z krytyką, której ślady znajdujemy w ówczesnej prasie opozycyjnego PSL czy związanej z organizacjami prywatnego handlu i przemysłu. „Wiadomości Gospodarcze”, wtedy organ Izby Przemysłowo-Handlowej, przekonywały, że odbudowa nie wymaga wywłaszczenia wszystkich 40 tys. parceli budowlanych na obszarze miasta. Peeselowska „Gazeta Ludowa” pisała, że warszawiacy, tak strasznie doświadczeni w czasie wojny, wygnani ze swych domostw i zwykle pozbawieni całego dobytku, teraz mają zostać obdarci z ostatniej własności, jaka im została.

Te głosy protestu były wyrazem niemałej odwagi, ale nie mogły naturalnie powstrzymać planu stopniowego ubezwłasnowolniania społeczeństwa. Markiewicz przekonuje też, że dekret przyczynił się do spowolnienia odbudowy dokonywanej przez inicjatywę prywatną, kiedy jeszcze duże państwowe firmy budowlane były w powijakach. Żeby zmienić taki stan rzeczy, wydano kolejne dekrety zmuszające właścicieli do renowacji zniszczonych domów, a gdy właściciel zwlekał, robiło to na jego koszt miasto. I do czasu spłacenia należności taki odbudowany dom stawał się własnością gminy.

Mocą dekretu zabrano warszawiakom 40 tys. nieruchomości, czyli 94 proc. miasta w przedwojennych granicach. Dekret de facto służył wywłaszczeniu właścicieli, a tym samym likwidacji warstwy mieszczańskiej – twierdzi Tomasz Markiewicz.

Skutki dekretu

Za sprawą dekretu Bieruta i braku ustawy reprywatyzacyjnej wciąż niezałatwione są setki roszczeń spadkobierców byłych właścicieli warszawskich posesji, na czym najlepiej wychodzą kancelarie adwokackie specjalizujące się w zwrocie nieruchomości. Roszczenia dotyczą często działek w miejscach, które po wojnie zupełnie się zmieniły, stały się np. fragmentami terenów zielonych albo po prostu pustymi miejscami. Najdrastyczniejszym przykładem jest otoczenie Pałacu Kultury i Nauki wzniesionego w miejscu gęstej przedwojennej zabudowy. Ciągnące się latami załatwianie roszczeń do działek na tym obszarze spowalnia zabudowę i sprawia, że Warszawa należy do nielicznych metropolii mających wciąż ogromną pustą przestrzeń w samym środku. Inny efekt dekretu jest taki, że należące do miasta, ale objęte roszczeniami budynki z reguły nie są remontowane i popadają w ruinę.

Wywłaszczanie

Nie tylko dekret Bieruta odbierał warszawiakom ich własność. Pozbawionych niemal wszystkiego wygnańców tak jak innych obywateli objął wydany 6 stycznia 1945 r. dekret o wycofaniu z obiegu banknotów emitowanych w Generalnym Gubernatorstwie. Władze wymieniały banknoty stare na nowe w stosunku 1:1, ale w przypadku osób prywatnych tylko do sumy 500 zł, a zakładów rzemieślniczych – do 2 tys. zł. Najtańsza zupa w barze ulicznym kosztowała 10 zł.

6 maja 1945 r. uchwalono ustawę o przejmowaniu przez państwo porzuconych i opuszczonych majątków dotykającą także wielu warszawiaków, którzy z różnych przyczyn nie powrócili do stolicy. Kilka miesięcy po dekrecie Bieruta uchwalona została ustawa o przejęciu na własność państwa podstawowych gałęzi gospodarki narodowej, zaś rozpętana niebawem „bitwa o handel” do końca 1950 r. dobiła prywatnych przedsiębiorców.

Korzystałem z artykułu Tomasza Markiewicza zamieszczonego w książce Aleksandra Hetki „Dekret warszawski. Wybrane aspekty systemowe”, 2006

Nowy cykl „Wyborczej” o reprywatyzacji. Skąd wzięły się dzisiejsze problemy z przejmowaniem odebranych nieruchomości? Kto i jak przejmuje dawne dobra? Jak zrekompensować krzywdy tym, którym komuna odebrała własność? Czy należy zwracać utracone nieruchomości bez względu na to, co dziś na nich się znajduje? Czy obiecywana ustawa reprywatyzacyjna zostanie przyjęta? Zapraszamy do dyskusji i czekamy na listy pod adresem: listy@wyborcza.pl

Jutro w „Wyborczej”: Kto korzysta, a kto traci na reprywatyzacji w Warszawie?

W ”Ale Historia” czytaj też:

Ucieczka Stanisława Mikołajczyka
Kiedy w czerwcu 1945 r. były premier rządu londyńskiego przyleciał do Warszawy, w stolicy, a potem kolejnych miastach nieprzebrane tłumy witały go jak zbawcę. Choć nie mógł pokonać komunistów i pewnie dość szybko zorientował się, jaki los go czeka, jeśli nie ucieknie, to niemal do końca zarzekał się, że z kraju nie wyjedzie.

Wywózki z Kresów
Dziesiąty luty będziem pamiętali/ przyszli Sowieci, gdyśmy jeszcze spali/ i naszedzieci na sanie wsadzili/na główną stację wszystkich dowozili – mówią słowa piosenki napisanej przez nieznanego Polaka zesłanego na początku 1940 r. w głąb ZSRR.

Maria Skłodowska – Curie: Ukochana Francuza
Bardzo możliwe, że gdyby nie zakochał się w niej ten doktor fizyki, Maria Skłodowska zostałaby nauczycielką na pensji, a nie najsławniejszą uczoną w dziejach.

Historia przedmiotu. Pożeracze kurzu
Odkurzacz miał wielu ojców. W XIX-wiecznej Europie i Ameryce przyznano kilkadziesiąt patentów na urządzenia usuwające kurz, poczynając od ręcznych dmuchaw napędzanych korbką, a na ogromnych urządzeniach wykorzystujących pompy próżniowe i silniki parowe kończąc.

Atom Izraelczyków
Dawid Ben Gurion długo marzył o żydowskiej bombie atomowej, był przekonany, że najskuteczniej odstraszy ona arabskich sąsiadów od prób zniszczenia Izraela. Do zdobycia broni jądrowej dążył wbrew woli wielu swych rodaków.

Wyborcza.pl

Dodaj komentarz