Mars (05.05.2015)

 

Zemsta Armii Czerwonej. Gwałty i mordy

Bartosz T. Wieliński, 04.05.2015
Wiosna 1945 r. Niemcy z Prus Wschodnich uciekają przed Armią Czerwoną. Ci, którzy zostali i przetrwali falę grabieży, gwałtów i morderstw, i tak musieli porzucić swoje domy. Obszary przyznane Polsce, ZSRR i Czechosłowacji opuściło w czasie wojny i po niej od 12 do 15 mln Niemców

Wiosna 1945 r. Niemcy z Prus Wschodnich uciekają przed Armią Czerwoną. Ci, którzy zostali i przetrwali falę grabieży, gwałtów i morderstw, i tak musieli porzucić swoje domy. Obszary przyznane Polsce, ZSRR i Czechosłowacji opuściło w czasie wojny i po niej od 12 do 15 mln Niemców (Fot. BEW)

Zwykli Niemcy przeważnie zdawali sobie sprawę ze zbrodni SS i Wehrmachtu popełnianych na Wschodzie. Dowiadywali się o nich od przyjeżdżających na urlopy ojców, synów i braci, więc dobrze wiedzieli, że mają powody, aby się bać nadchodzących żołnierzy Armii Czerwonej.
Tamtej wiosny rzeką Pianą płynęły do Bałtyku futra i wytworne kreacje, śpioszki niemowlęce, pieluchy i ubranka dla kilkulatków. Wzdłuż brzegów ciągnął się szeroki na ponad metr pas ubrań, na sitowiu zatrzymywały się też dokumenty, a czasem rozmoczone banknoty. A potem płynęły rozdęte ciała. Mieszkańców 16-tys. Demmina w dzisiejszym landzie Meklemburgia-Pomorze Przednie wiosną 1945 r. ogarnęła epidemia samobójstw. Kobiety w amoku topiły w rzece dzieci, a potem, niosąc na plecach wór kamieni, wchodziły w jej lodowate nurty. Inne tonęły, trzymając dzieci w ramionach. Zdarzało się też, że do rzek szły po śmierć całe rodziny, wiążąc się uprzednio jednym sznurem. Ci, dla których śmierć w odmętach rzeki wydawała się zbyt straszna, sięgali po truciznę, wieszali się, podcinali sobie żyły. Nie zawsze się to udawało – toksyczne dawki, które zabijały dzieci, u rodziców powodowały jedynie torsje. Sznury zrywały się pod ciężarem wisielców, czasem ze stryczka odcinał sąsiad lub przechodzień. Albo tamował krwotok z rozciętych tętnic. Mieszkańcy Demmina dochodzili do siebie i podejmowali kolejną próbę.

Licz trupy Niemców

Odkąd pod koniec kwietnia 1945 r. do miasta wkroczyły oddziały radzieckie, życie mieszkańców Demmina się zawaliło – III Rzesza leżała w gruzach, genialny Führer nie żył, natomiast przybysze ze Wschodu gwałcili, podpalali i rabowali, odpłacając się za okrucieństwa popełniane tak niedawno przez najeźdźców w Związku Radzieckim. Dowódcy patrzyli na to przez palce – w tamtych strasznych czasach mordowanie, gwałcenie i grabież były jedyną rozrywką, jaką mogli zaoferować żołnierzom w drodze na Berlin. Pisarz i korespondent wojenny Ilja Erenburg nawoływał: – Nie licz dni, nie licz kilometrów, licz jedynie trupy Niemców, których zabiłeś. Zabijaj Niemców – o to modli się twoja matka. Zabijaj Niemców – do tego wzywa cię Rosja. Nie wahaj się. Nie przepuszczaj okazji. Zabijaj. Żołnierze ochoczo odpowiadali na ten apel.

Mieszkańcy Demmina popadli w psychozę – około tysiąca osób wybrało samobójczą śmierć zamiast życia pod sowiecką okupacją. W dniu, w którym do Demmina wjechały czołgi z czerwoną gwiazdą na wieżach, zabiło się 21 osób. W archiwach administracji miejskiego cmentarza jest pożółkła lista magazynowa, na której zamiast towarów i cen wpisywano informacje o zmarłych wraz z datą zgonu: „nieznany młody człowiek”, „matka z dwójką dzieci”. A obok: „przecięte tętnice”, „utopienie”, „powieszenie”, „zatrucie”. Skala zjawiska przeraziła nawet czerwonoarmistów, którzy po drodze do Niemiec widzieli przecież niejedno – sowieccy żołnierze wielokrotnie wyrywali Niemkom brzytwy z dłoni i wyławiali topielców. Przed kościołem, w którym założono szpital polowy, stała kolejka odratowanych kobiet trzymających w obandażowanych dłoniach dzieci. Czekały, aż lekarze zszyją ich rozcięte nadgarstki. Samobójców to nie powstrzymywało.

Zbrodnia w Nemmersdorfie

– To nieopisane okrucieństwo. Jak można zabić dziecko strzałem w głowę? – pytał lektor „Deutsche Wochenschau”, kroniki filmowej wyświetlanej w kinach III Rzeszy. Był listopad 1944 r. Armia Czerwona dotarła do granic Prus Wschodnich i Niemcy dowiedzieli się właśnie o tym, co 12 października wydarzyło się we wsi Nemmersdorf na północ od Gołdapi. Ta licząca 600 dusz osada była jedną z pierwszych niemieckich miejscowości zdobytych przez Armię Czerwoną i kiedy Niemcy odbili ją dwa dni później, natrafili na ciała kilkudziesięciu osób, które nie zdążyły uciec. Wiadomości o masakrze cywilów poszły do Berlina, a tam Joseph Goebbels już dobrze wiedział, jak to wydarzenie wykorzystać. Kierowany przez niego aparat propagandy nie był w stanie umniejszać kolejnych klęsk w wojnie na dwa fronty, więc aby podnieść morale społeczeństwa, Goebbels zamierzał natchnąć rodaków świętym gniewem na sowieckich barbarzyńców.

27 października „Völkischer Beobachter”, główny organ NSDAP, opisywał dramat kobiet, które po wielokrotnym zgwałceniu Sowieci zabijali strzałem w głowę. W Nemmersdorfie miało zginąć 61 osób – wyświetlana w kinach na początku listopada kronika filmowa pokazywała leżące w rzędach ciała dorosłych i dzieci. Aby ujęcia stały się bardziej sugestywne, martwym kobietom ściągano bieliznę, aby potwierdzić tezy o gwałcie. – Niech ten dowód bestialstwa będzie ostatnim ostrzeżeniem dla Europy – mówił lektor, bo Goebbelsowi nie chodziło tylko o wywarcie wrażenia na Niemcach. Zamierzał też zasiać niepewność wśród Brytyjczyków i Amerykanów, starając się usilnie poróżnić ich ze Stalinem, a zbrodnia w Nemmersdorfie miała go ukazać jako zbrodniarza. O „bolszewickim okrucieństwie” donosiła też specjalna i „niezależna” komisja śledcza, która dotarła do wioski. Berlin chciał też postawić grupę radzieckich oficerów przed sądem za zbrodnie wojenne, ale lista oskarżonych nigdy nie została ogłoszona.

Uciekali przed Armią Czerwoną. Teraz opowiadają swoje historie.

Odpłata za zbrodnie

Goebbels przegrał na całej linii. Jedność koalicji przetrwała jego intrygi, a Niemcy, zamiast unieść się w szlachetnym gniewie, zaczęli panicznie się bać nadchodzącej ze Wschodu Armii Czerwonej. Dzięki relacjom przyjeżdżających na urlopy mężów i synów mieszkający na dalekich tyłach Niemcy wiedzieli niemało o zbrodniach SS i Wehrmachtu na Wschodzie. O masowych egzekucjach, pacyfikacjach wsi, grabieżach. Szacuje się, że tylko z ręki członków Einsatzgruppen, czyli zastępów morderców podążających za frontem, by mordować Żydów i komunistów, zginęło 600 tys. cywilów. W Babim Jarze we wrześniu 1941 r. Niemcy zabili ponad 30 tys. kijowskich Żydów, a do 1943 r. liczba uśmierconych w tym miejscu osiągnęła 200 tys. ludzi. Wehrmacht wspierał Einsatzgruppen i SS w przeprowadzeniu zbrodni.

Zgodnie ze specjalnym rozkazem Hitlera niemieccy żołnierze mordowali sowieckich komisarzy politycznych, brali udział w pacyfikacjach i akcjach odwetowych za działanie partyzantki. Ocenia się, że mają na sumieniu życie 600 tys. osób, a do tej liczby dodać trzeba 3 mln radzieckich jeńców zmarłych z głodu i od chorób w niemieckiej niewoli. Tysiące z nich esesmani zamęczyli w obozach koncentracyjnych – to na pojmanych czerwonoarmistach testowali w Auschwitz cyklon B. Niemcy wiedzieli, że gdy w granice Rzeszy wkroczą Sowieci, nastanie czas zemsty, i propaganda Goebbelsa oraz polujące na defetystów Gestapo niewiele mogły zmienić.

Uciec z Prus Wschodnich

Nocą z 19 na 20 stycznia 1945 r. temperatura spadła do minus 20 stopni Celsjusza, a przeraźliwy wiatr sprawiał, że na dworze nie dawało się wytrzymać. Mimo to cała Iława była spakowana, ludzie wrzucali dobytek na furmanki, wózki, sanie i uciekali. Podczas wojny Prusy Wschodnie uchodziły za oazę spokoju, alianckie bombowce tu nie dolatywały, więc do malowniczych wiosek i miasteczek ewakuowano mieszkańców niszczonych z powietrza metropolii. Dla mieszkańców Prus Wschodnich wojna była czymś odległym.

– Lern schnell Russisch (ucz się szybko rosyjskiego) – tak jesienią 1944 r., gdy Armia Czerwona podeszła pod przedwojenne granice Rzeszy, tłumaczono sobie wszechobecny skrót LSR. Wymalowane na murach litery i towarzysząca im strzałka oznaczały „Luftschutzraum”, czyli schron przeciwlotniczy, ale Niemcy kojarzyli go z nadchodzącymi Sowietami, których nie byli w stanie powstrzymać. Panika rosła.

Kiedy 12 stycznia 1945 r. rozpoczęła się ofensywa zimowa, linie obrony pękły od razu. Cywile z obawy przed wrogiem porzucali domy, wielu uciekało, tak jak stali, boczne drogi zostały zapchane uciekinierami, ponieważ z głównych zarezerwowanych dla wojska nie wolno im było korzystać. Długie na kilkadziesiąt kilometrów kolumny posuwały się bocznymi drogami wiodącymi przez pola atakowane często przez radzieckie myśliwce – tak jak we wrześniu 1939 r. lotnicy Luftwaffe strzelali do polskich uciekinierów.

Zmierzający w kierunku Gdańska uciekinierzy z Prus Wschodnich wchodzili na zamarznięty Zalew Wiślany po mostach prowadzących z lądu na lód, zbudowanych przez saperów. Przez lód mogli iść tylko po szlakach wyznaczonych przez żołnierzy za pomocą pni ściętych drzew. Przed wjazdem właściciele furmanek musieli zrzucać dobytek, brać kobiety i dzieci. Nastolatków i mężczyzn zatrzymywano i wcielano do Volkssturmu, czyli pospolitego ruszenia.

Ewakuację uciekinierów rozpoczęła Kriegsmarine, która do końca stycznia z Królewca, Pilawy, Elbląga, Gdańska i Gdyni wywiozła ponad 250 tys. ludzi. W operacji wzięło udział ok. tysiąca jednostek, co piąta poszła na dno, w tym storpedowany 30 stycznia przez radziecki okręt podwodny wycieczkowiec „Wilhelm Gustloff”, na którym mogło zginąć nawet 9 tys. osób. To największa katastrofa morska w historii.

Również mieszkańcy Górnego Śląska przeżyli horror, bo władze, chcąc utrzymać do końca pracę kopalń, hut i fabryk zbrojeniowych, tak długo, jak to możliwe, opóźniały ewakuację. Sowieci otoczyli okręg przemysłowy i kolumny uciekinierów wchodziły prosto pod lufy ich czołgów.

Gwałty i mordy

Ci, którzy uciekli na zachód, opowiadali o podpalanych miastach, masowych gwałtach, rabunkach i mordach, wydarzenia w Nemmersdorfie nie stanowiły bowiem odosobnionego przypadku. Zimą 1945 r. w Metgethen na przedmieściach Królewca Sowieci zamordowali setki cywili, głównie dzieci i kobiety, które według badających mord wojskowych (Wehrmacht na krótko odbił Metgethen) gwałcono. Na stosy trupów można było natrafić w całej miejscowości. Na kort tenisowy Sowieci spędzili setkę cywili i jeńców, a następnie zdetonowali pod nimi minę.

W tym samym czasie w Miechowicach pod Bytomiem czerwonoarmiści zaczęli przeszukiwać piwnice i mieszkania, wyciągali cywili, których wyganiali na ulice, i stawiali w grupach pod murami. Po seriach z pepesz czerwonoarmiści dobijali tych, którzy przeżyli, strzałami w tył głowy. W ten sposób zginęło prawie 900 osób. Wściekłość żołnierzy wzięła się podobno stąd, że jeden z volkssturmistów zdołał zabić oficera, a zemsta dosięgła nie tylko Niemców czy Ślązaków, ale również polskich robotników przymusowych przebywających w Miechowicach.

Do podobnych scen dochodziło w oddalonych o kilkanaście kilometrów Przyszowicach pod Gliwicami, choć przed wojną wioska ta leżała po polskiej stronie. Sowieci zamordowali tam ok. 70 osób, w tym wielu nastolatków oraz więźniów Auschwitz, którzy zdołali uciec z marszu śmierci i ukryć się u mieszkańców. Wiele mieszkanek Przyszowic zostało zgwałconych.

W kwietniu 1945 r. Sowieci rozstrzelali ok. tysiąca mieszkańców brandenburskiej wsi Treuenbrietzen – tak jak w przypadku Miechowic chodziło o zemstę za zabicie przez Niemców oficera. W tym samym czasie na Łużycach w miejscowości Niederkaina spalono stodołę z 200 Niemcami w środku. Według niektórych źródeł zbrodni mieli dopuścić się oprócz Sowietów także żołnierze 2. Armii Wojska Polskiego.

Berlińskie samobójstwa

– Moi parafianie stale mi mówią, że zaopatrzyli się w kapsułki z cyjankiem. Twierdzą, że nie widzą innego wyjścia – zwierzał się pastor Gerhard Jacobi, proboszcz berlińskiego kościoła Cesarza Wilhelma. W kazaniach potępiał samobójstwo, nazywając je „największym wrogiem duszy i ciała”, ale wielu parafian wolało jednak umrzeć z własnej ręki, niż żyć w mieście obróconym w gruzy i okupowanym przez żołnierzy Stalina. Według oficjalnych szacunków w Berlinie tylko w kwietniu 1945 r. zabiło się prawie 4 tys. Niemców, a kolejne kilka tysięcy odebrało sobie życie po kapitulacji. Zabijali się nazistowscy notable i zwykli obywatele.

Demmin był typowym, przesiąkniętym nazizmem miastem, w 1933 r. większość mieszkańców poparła Hitlera, a w noc kryształową z 9 na 10 listopada 1938 r. na antyżydowski wiec przyszły tłumy. W kwietniu 1945 r., po wycofaniu się Wehrmachtu, zostało kilku fanatyków, którzy otworzyli ogień do radzieckich żołnierzy i – co może okazało się jeszcze gorsze – wycofujące się oddziały wysadziły mosty na otaczających Demmin rzekach. W ten sposób pokrzyżowały radziecki plan szybkiego dotarcia do Rostocku. Wściekli Sowieci, którzy nie mogli się z Demmina ruszyć, odkryli składy alkoholu. Wkrótce powtórzył się scenariusz z miast Śląska czy Pomorza – pijani żołnierze zaczęli gwałcić i mordować. W mieście co 17. mieszkaniec popełnił samobójstwo.

Według psychologów badających zjawisko epidemii samobójczej 1945 r. ludzie targali się na własne życie nie tylko ze strachu przed Armią Czerwoną. Na panikę nakładały się także skutki rozpadu społeczeństwa i nazistowskiego państwa, w którym każdy pełnił swoją funkcję. Kiedy ten system się rozsypał, dla Niemców, szczególnie mieszczan, przywykłych, że nad państwem czuwa nieomylny Führer, nastąpił koniec świata. Kilka lat wcześniej, tuż przed deportacją do Auschwitz, po kapsułki z cyjankiem sięgali niemieccy Żydzi. Ich świat również się zawalił.

Samobójstwa popełniały wielokrotnie gwałcone przez czerwonoarmistów kobiety (ich liczbę szacuje się na ponad 2 mln), z których wiele nie potrafiło żyć w hańbie. Po wojnie gwałty stały się w Niemczech tematem tabu, na zachodzie ludzie nie chcieli o tym mówić, na wschodzie nie było im wolno. O masowych samobójstwach w Demminie w NRD całkowicie milczano. Tak jak o sowieckich gwałtach i mordach na cywilach.

Warto przeczytać: „1945. Wojna i pokój” – reporterska opowieść o najbardziej dramatycznym roku XX stulecia >>

W ”Ale Historia” czytaj też:

Upadek Berlina. Jak Stalin dobił Hitlera
Samobójczego strzału, którym 30 kwietnia 1945 r. Hitler pozbawił się życia, nie usłyszał prawie nikt z obecnych w bunkrze pod Kancelarią Rzeszy

W bunkrze Führera
Führer strzelił sobie w usta, a oprócz tego rozgryzł ampułkę. Czaszka rozpadła się na kawałki i wyglądała okropnie

Ucieczki spod Kancelarii Rzeszy
To, że Hitler zginie w Berlinie, stało się jasne 22 kwietnia, gdy okazało się, że armia niemiecka nie jest w stanie wykonać jego rozkazu i zaatakować radzieckie wojska otaczające miasto

Polacy w operacji berlińskiej. W rogatywkach z orłem bez korony
Żołnierze nazywani wielokrotnie berlingowcami często nie są dzisiaj postrzegani jako wyzwoliciele, choć złożyli wielką ofiarę

Następcy Hitlera. Dwa tygodnie prezydenta Dönitza
Po kapitulacji jeszcze przez prawie dwa tygodnie we Flensburgu urzędowały władze III Rzeszy z wielkim admirałem Karlem Dönitzem jako prezydentem

Wyborcza.pl

Astrofizycy popełnili błąd, który może wywrócić naszą wiedzę o kosmosie

Michał Rolecki, 05.05.2015
Mgławica planetarna

Mgławica planetarna „Kocie oko” w konstelacji Smoka, oddalona o 3,3 tys. lat świetlnych od Ziemi. Po wybuchach supernowych pozostają niezwykle zjawiskowe mgławice (z przyczyn historycznych zwane planetarnymi) (NASA)

Do mierzenia odległości we Wszechświecie astronomowie używają supernowych, bo wierzą, że wszystkie wybuchają z taką samą siłą i jasnością. Ale ostatnie odkrycia to podważają. Co to może zmienić? Wszystko.
Do tej pory wiek Wszechświata wyliczano na 13,8 mld lat, ale astronomowie nie są już tego tacy pewni. Równie dobrze kosmos może być młodszy. Albo starszy. Zdecydują supernowe.

Wszyscy jesteśmy dziećmi supernowych. Ich wybuchom zawdzięczamy istnienie większości pierwiastków cięższych niż tlen oraz wszystkich pierwiastków cięższych od żelaza. Wędrują w przestrzeń międzygwiezdną, wzbogacając obłoki materii, w których formują się następne pokolenia gwiazd oraz otaczające je planety. Pojawiły się też w mgławicy, z której 4,5 mld lat temu powstał Układ Słoneczny. To im zawdzięczamy życie, choćby żelazo w hemoglobinie. A na pewno zawdzięczamy im wapń i krzem, czyli murowane domy, żelazo, czyli samochody i koleje, oraz pierwiastki rzadkie, czyli całą elektronikę.

W fizyce i astronomii zaś wybuchom supernowych zawdzięczaliśmy wiedzę o tym, jak odległe są galaktyki i jaki jest rozmiar Wszechświata.

Wybuchowe matrioszki

Synteza termojądrowa, która zachodzi w gwiazdach, polega na tym, że jądra lekkich pierwiastków pod wpływem olbrzymiej temperatury i ciśnienia łączą się w coraz cięższe. W większości gwiazd z wodoru powstaje hel, który gromadzi się w środku gwiazdy. Gdy masa helowego jądra osiągnie około połowy masy Słońca, ciśnienie i temperatura stają się wystarczające, aby z helu mógł powstawać węgiel. Reakcja ta jest gwałtowna i uwalnia duże ilości energii. Tzw. błysk helowy odrzuca zewnętrzne warstwy gwiazdy, z których powstaje mgławica planetarna. Kocie Oko (na zdjęciu) jest jedną z najbardziej efektownych.

W gwieździe pozostają węgiel i tlen, jednak ciśnienie i temperatura są już zbyt niskie, aby mogły zachodzić dalsze reakcje termojądrowe. Jeśli gwiazda ma masę mniejszą niż ok. półtorej masy Słońca, spokojnie gaśnie i dopala się jako biały karzeł.

Duża część gwiazd nie jest jednak samotna i tworzy układy podwójne (a nawet wielokrotne). Jeśli biały karzeł ma bliskiego towarzysza, z którego może zasysać materię, jego masa rośnie. Gdy przekroczy 1,44 masy Słońca, ciśnienie staje się wystarczająco wysokie, aby na nowo rozpalić gwałtowną reakcję termojądrową. Biały karzeł wybucha jako supernowa typu Ia.

Świece standardowe

Według modeli fizycznych wszystkie białe karły wybuchają po osiągnięciu 1,44 masy Słońca, nazywanej granicą Chandrasekhara od nazwiska fizyka, który ją wyliczył. Eksplozje mają taką samą siłę, a co za tym idzie, taką samą jasność. Dzięki temu doskonale nadają się do mierzenia kosmicznych odległości.

Można to porównać do mierzenia odległości z wykorzystaniem pomiaru natężenia światła, które dociera do nas ze standardowych 100-watowych żarówek. Jeśli znamy odległość do pierwszej żarówki, to odległość do drugiej możemy wyznaczyć na podstawie tego, o ile mniej dociera z niej światła. Jasność bowiem maleje z kwadratem odległości. Z tego względu supernowe typu Ia nazywano świecami standardowymi.

Była to bardzo wygodna metoda wyznaczania odległości do dalekich galaktyk. Pozwoliła też oszacować wiek najodleglejszych z nich i wiek samego Wszechświata.

Obserwacje odległych supernowych w latach 90. ubiegłego wieku wykazały też, że Wszechświat nie rozszerza się w stałym tempie. Kiedyś rozszerzał się wolniej, teraz zaś przyspieszył. Za „odkrycie przyspieszonej ekspansji Wszechświata poprzez obserwację odległych supernowych” trzej fizycy: Saul Perlmutter, Brian P. Schmidt i Adam G. Riess odebrali w 2011 r. Nagrodę Nobla.

Laureaci odkryli, że odległe supernowe są ciemniejsze, niż przewidywano. Wskazywało to, że rośnie tempo, w którym gwiazdy i galaktyki oddalają się od siebie, a więc na dużych skalach działa siła odpychająca, która przeciwstawia się przyciągającej sile grawitacji. Fizycy nie mają pojęcia, co to za siła czy nieznana forma energii, nazwano ją więc ciemną energią. Z wyliczeń wynika, że stanowi aż 68,3 proc. całego Wszechświata.

Ciemnej energii jest więcej?

Teraz zaś wygląda na to, że większość tych wyliczeń i wniosków opartych na obserwacji supernowych trzeba będzie wyrzucić do kosza. Okazało się, że znaczna część supernowych typu Ia – prawie połowa! – wybucha, zanim osiągnie granicę Chandrasekhara.

W sierpniu ubiegłego roku Marina Orio z Uniwersytetu Wisconsin-Madison wraz z zespołem opublikowała w „Monthly Notices of the Royal Astronomical Society”pracę, z której wynika, że gdy po odrzuceniu otoczki z wodoru i helu nieco tych pierwiastków jednak w gwieździe pozostanie, takie „zanieczyszczone” białe karły mogą wybuchać znacznie wcześniej. Nawet gdy osiągną ledwie 0,85 masy Słońca. Co więcej, jest im zupełnie niepotrzebny towarzysz, z którego zasysałyby dodatkową masę.

Te mniejsze supernowe wybuchają z mniejszą energią, przez co wydają się ciemniejsze, a astronomowie – biorąc je za świece standardowe – mylnie wnioskują, że wybuch zdarzył się dalej niż w rzeczywistości. Odkrycie to oznacza, że połowa supernowych znajduje się nawet o 30 proc. bliżej, niż wcześniej uważano. To z kolei prowadzi do wniosku, że Wszechświat musi się powiększać jeszcze szybciej, a ciemnej energii musi być więcej, niż zakładaliśmy.

Przyspieszenie? Nie tak szybko

Z kolei praca opublikowana w kwietniu w „Astrophysical Journal” przez Petera A. Milne’a wskazuje, że widma supernowych typu Ia wcale nie są tak jednorodne, jak się wcześniej wydawało. W świetle widzialnym są niemal takie same, ale w ultrafiolecie różnice stają się widoczne. Z badań wynika, że supernowe można podzielić na dwie odrębne populacje: bardziej czerwoną i bardziej niebieską. A to ma fundamentalne znaczenie dla oszacowania tempa ekspansji Wszechświata, bo astronomowie mierzą je dzięki pomiarowi przesunięcia widma ku czerwieni. Autorzy więc konkludują, że obserwowane przyspieszenie tempa ekspansji może być częściowo wyjaśnione przez znalezione różnice w widmach. – A to oznacza, że ciemnej energii nie jest tak dużo, jak sądziliśmy – mówi Milne.

Co o tym wszystkim sądzić? Te ostatnie odkrycia dotyczące supernowych wydają się sobie przeczyć. Z jednych badań wynika, że Wszechświat mocniej przyspiesza, a z innych, że jest wręcz odwrotnie. Nie ma rady, wszystko trzeba policzyć od nowa, uwzględniając to, że supernowe typu Ia wcale nie są tak standardowe, jak fabrycznie produkowane żarówki.

A ponowne przeliczenie odległości we Wszechświecie może się skończyć tym, że jego wiek zostanie skorygowany o kilka miliardów lat. Czy ciemna energia okaże się zupełnie sztucznym tworem, który wprowadzono po to, aby wyjaśnić wnioski wyciągnięte na podstawie niedokładnych danych?

Jedno jest pewne: Nagrody Nobla Perlmutter, Schmidt i Riess raczej nie stracą.

Zobacz także

wyborcza.pl

Podróż na Marsa? Będzie trudniej. Promieniowanie uszkodzi mózgi astronautów

Michał Rolecki, 04.05.2015
Plany bazy przygotowanej przez orhanizację Mars One

Plany bazy przygotowanej przez orhanizację Mars One (fot. mars-one.com/)

– Załogowa podróż na Marsa może okazać się trudniejsza, niż przypuszczaliśmy. Zanim astronauci dotrą na Czerwoną Planetę, promieniowanie zdąży uszkodzić neurony w ich mózgach – twierdzą naukowcy.
Kosmos bezustannie przenika promieniowanie. To głównie protony, cząstki alfa i jądra lekkich pierwiastków rozpędzone do prędkości bliskich prędkości światła. Pochodzą z wybuchów gwiazd nowych i supernowych, a w Układzie Słonecznym także z rozbłysków na Słońcu. Na Ziemi jesteśmy bezpieczni, bo przed naładowanymi elektrycznie cząstkami chroni nas ziemskie pole magnetyczne, które je wyłapuje.

W przestrzeni kosmicznej trzeba się jednak przed nimi chronić. Standardowe osłony statków kosmicznych wystarczają do ochrony przed promieniowaniem podchodzącym ze Słońca, ale rozpędzone cząstki pochodzące spoza naszego układu są bardziej masywne i znacznie bardziej rozpędzone. Uderzając w osłonę, wywołują tzw. promieniowanie wtórne.

Jak każde promieniowanie jonizujące (na przykład pochodzące z rozpadu jąder pierwiastków promieniotwórczych), promieniowanie kosmiczne uszkadza strukturę DNA, wywołując mutacje i zwiększając ryzyko nowotworów oraz niektórych innych schorzeń (na przykład zaćmy). Podczas trwającej rok do półtora podróży na Marsa astronauci, jak obliczono, pochłonęliby dawkę 500-1000 mSv (milisiwertów). Ta wyższa wartość jest bardzo bliska granicy, przy której może wystąpić choroba popromienna.

Ale, jak się okazuje, równie dużym zagrożeniem może być to, że promieniowanie kosmiczne uszkodzi mózgi astronautów.

.

Charles Limoli z Instytutu Badań nad Rakiem Uniwersytetu Kalifornijskiego w Irvine zbadał, co może czekać mózg w kosmosie. W tym celu poddał działaniu promieniowania jonizującego genetycznie zmodyfikowane myszy. Modyfikacja polegała na tym, że do ich mózgów wprowadzono fluorescencyjny barwnik, aby móc śledzić zachodzące zmiany. Okazało się, że mózgi myszy poddanych promieniowaniu mają mniej łączących neurony synaps. Najwyraźniej naładowane cząstki w jakiś sposób je uszkadzają.

Aby zobaczyć, jak takie uszkodzenia wpływają na pracę mózgu, myszy poddano serii testów badających ich pamięć i zdolność uczenia się. Napromieniowane gryzonie wykazywały mniejszą ciekawość w nowych dla siebie sytuacjach i większe zdezorientowanie. U ludzi takie zmiany neurologiczne mogą się przekładać na gorszą orientację przestrzenną i słabszą zdolność przypominania sobie informacji, jak twierdzi Limoli. Obniżenie wydajności, braki pamięci, dezorientacja i brak koncentracji mogą wpływać na krytyczne dla misji na Marsa czynności, a ekspozycja na promieniowanie może mieć długofalowe szkodliwe skutki – dodaje.

Jednak nie oznacza to, że załogowa misja na Marsa jest niemożliwa. Trzeba tylko uwzględnić wpływ promieniowania kosmicznego na mózgi astronautów i zastosować odpowiednie osłony statku kosmicznego. Charles Limoli oraz inni naukowcy pracują też nad lekami, które mogą ograniczyć wpływ wolnych rodników na neurony.

Badanie opublikowano w „Science Advances”

Źródło: UCI News

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz