Bezdomność

 

Amerykanin zbiegł do Korei Północnej, by wyjawić prawdę o USA

Maria Kruczkowska, 15.12.2014
Arturo Pierre Martinez, amerykański obywatel, który uciekł do Korei Północnej

Arturo Pierre Martinez, amerykański obywatel, który uciekł do Korei Północnej (KCNA / REUTERS / REUTERS)

Arturo Pierre Martinez, 29-letni obywatel USA, mieszkaniec El Paso w Teksasie, wystąpił w niedzielę na konferencji prasowej w Pjongjangu.
W kraju, który cieszy się opinią najokrutniejszej dyktatury na kuli ziemskiej, Martinez znalazł się na własne życzenie. Liczył, że Korea Północna pomoże mu ujawnić prawdę o USA, najgorszym jego zdaniem państwie na kuli ziemskiej.
Nie przeliczył się. Reżim koreański zarejestrował jego wystąpienie dla celów propagandowych, dzięki czemu wszyscy możemy go teraz wysłuchać w internecie i dowiedzieć się, że rząd amerykański działa jak mafia, ograbia całe narody z bogactw naturalnych i rezerw strategicznych, czego przykładem jest Irak.

Ameryką rządzą miliarderzy, czyli „socjopatyczni megalomani dążący do absolutnego zdominowania planety”. „Demokracja amerykańska to złudzenie” – ujawnia Martinez, dodając, że kosztowne kampanie wyborcze wygrywają ci, którzy zbiorą najwięcej pieniędzy.

Mówił też o niezidentyfikowanych obiektach latających, roli CIA w handlu kokainą, ultradźwiękowych urządzeniach, które sprawiają, że ludzie słyszą głosy. No i oczywiście o tym, jak niesprawiedliwie amerykańskie media przedstawiają Koreę Północną.

Jego natka Patricia Eugenia Martinez powiedziała CNN, że syn jest wybitnie inteligentny, ale też wrażliwy na zło wyrządzane Latynosom w USA i biedakom na całym świecie. – Martwi się o świat i ludzi – mówi matka. – W wieku lat 15 uzyskał dyplom z informatyki, lubi czytać, pisać i pracować na komputerze. Chce pomóc biednym. To nasze jedyne dziecko.

Pani Eugenia liczy, że rząd północnokoreański uwolni jej syna, który cierpi na chorobę dwubiegunową.

Od matki wiadomo, że przepełniony nienawiścią do własnego kraju Martinez od pewnego czasu marzył, by dostać się do Korei Północnej. Już wcześniej dwukrotnie próbował się tam nielegalnie przekraść. Rok temu schwytano go w Korei Południowej przy próbie przekroczenia granicznej rzeki Han, która dzieli obie skłócone Koree.

Odesłany do USA i umieszczony w klinice psychiatrycznej w Kalifornii Martinez odwołał się do sądu. – Sąd go wypuścił – opowiada matka. – Wtedy zamiast wrócić do domu, syn kupił bilet lotniczy i odleciał do Chin.

Już w Chinach mężczyzna pojechał nad Jalu, rzekę, wzdłuż której biegnie granica chińsko-koreańska i która jest miejscami tak wąska, że można ją łatwo przejść. Przypuszczalnie zrobił to i oddał się w ręce żołnierzy północnokoreańskich. Podczas gdy w Pekinie ambasada amerykańska nadal go szukała, on był już w Pjongjangu.

Obecny status Martineza jest niejasny. Matka liczy, że władze północnokoreańskie wkrótce go uwolnią i że na święta powróci do domu. Sam Martinez ma jednak inne plany, bo z Korei Północnej chciałby wyjechać nie do USA, lecz do Wenezueli. W krótkim oświadczeniu zbieg przyznaje, że przekradając się do Korei Północnej, popełnił zbrodnię. – Jestem niezwykle wdzięczny za darowanie mi kary i za szczodrą gościnę, jakiej doznałem – pisze.

Czy Pjongjang zezwoli ma na wyjazd? Z dotychczasowych doświadczeń wynika raczej, że go zatrzyma i spróbuje wykorzystać jako pionka w swojej grze z USA.

Zobacz także

wyborcza.pl

Kaczyński nie przekonał wyborców, więc chce odbierać ludziom wiarę w demokrację

EWA SIEDLECKA, 16.12.2014
Jarosław Kaczyński

Jarosław Kaczyński (Grzegorz Skowronek)

Prezes Kaczyński uważa, że władza jest w niewłaściwych rękach i że trzeba ją odbić.
Nie przekonał wyborców, by głosowali na PiS, więc chce odbierać ludziom wiarę w instytucje demokracji. Mamy komplet: władza sfałszowała wybory i zastraszyła sądy, żeby to przyklepały.

To ironia, że PiS zarzuca władzy wpływanie na sędziów, podczas gdy rządząc, samo usiłowało niszczyć sędziowską niezawisłość. By przypomnieć wprowadzone przez Zbigniewa Ziobrę odbieranie sędziom i prokuratorom immunitetów w trybie 24-godzinnym. Ziobro uzasadniał to tym, że wśród sędziów i prokuratorów są także mordercy, więc trzeba działać szybko.

 

Te wybory nie przebiegły najlepiej. Były nadużycia i pomyłki. Jak zawsze. A wybory samorządowe są na to najbardziej podatne. Sytuację pogorszyła awaria systemu informatycznego PKW i niedoskonałość kodeksu wyborczego. Teraz trzeba to wszystko zbadać i poprawić. Jednak w atmosferze „sfałszowanych wyborów” i „terroryzowanych” sędziów będzie trudno oddzielić to, co istotne, od politycznego mułu. PiS chodzi właśnie o to, by za rok znów powiedzieć: „Kolejne wybory zostały sfałszowane”.

Zobacz także

wyborcza.pl

Jeśli mi nie pomożecie, to idę na tory

Agnieszka Rostkowska, 15.12.2014
Czarny Roman

Czarny Roman (Fot. Agnieszka Rostkowska)

Czarny Roman włada Pałacem Kultury, pomocy nie potrzebuje. Michał też nie, ma krew na rękach, ulica to jego pokuta. Ale już Rafał na streetworkerów czeka. Może by sprawdzili, czy Młody nie zamarzł pod mostem?
– Podchodzę, przedstawiam się i pytam, czy czegoś nie potrzebuje. Z reguły jest: „Daj zapalić”. Ja na to: „Proszę bardzo. A jakiejś innej pomocy nie chcesz?”. I dalej już samo leci, papieros rozwiązuje język. Ale jak stoi grupa czterech, pięciu podchmielonych, to trochę głupio podejść, nie wiadomo, jak zareagują. Więc staję w odległości kilku metrów od nich i demonstracyjnie wyciągam paczkę z fajkami. To wystarczy. Gwarantuję, że któryś z nich podejdzie. A wtedy jest mój – opowiada pan Sławek, streetworker, który pracuje z bezdomnymi.

Niski szatyn z pogodnym wyrazem twarzy przedstawia się krótko: „51 lat, trzech synów, czterech wnuczków”. Regularnie chodzi po dworcach, pustostanach, kanałach. Wszędzie, gdzie można znaleźć potrzebujących.

– Pamiętam, jak poszedłem sprawdzić, czy kogoś nie ma na działkach. Była zima, 15 stopni mrozu. Patrzę, a na jednej z nich siedzi mężczyzna i pali ognisko. W środku, w altance. Otworzył drzwi i wszystkie okna i się grzeje. Pytam, czy zamiast tu siedzieć, nie chciałby pójść do ośrodka dla bezdomnych, takiego jak ten nasz. Miałby ciepło, czysto, trzy posiłki dziennie. A on na to: „A to są takie ośrodki?”. Chłopina nie wiedział – dziwi się pan Sławek.

– Raz przyszedł do nas taki jeden, co wody się bał, nie umiał korzystać z toalety; zapomniał, bo neuroprzekaźniki siadają od alkoholu. Ja sam złapałem się na tym, że przez alkohol jestem wtórnym analfabetą. Teraz piszę tylko drukowanymi literami, bo za Boga bym się nie rozczytał. A kiedyś pisałem normalnie.

Bezdomny alkoholik w rejsie dookoła świata

Alkohol odebrał panu Sławkowi nie tylko umiejętność pisania, ale także dom. Nigdy nie spodziewałby się, że kiedyś może zostać bez dachu nad głową. Dobrze zarabiał, miał rodzinę, na wszystko było ich stać.

– Pracowałem dużo, zupełnie tak jak kiedyś mój ojciec. Całe moje młode życie nigdy nie było go w domu, nawet w niedzielę, była tylko praca, praca i praca. Ja potem tak samo. Problem w tym, że trafiłem na szefa, który lubił pić. Piliśmy w pracy, obaj, razem. Nie wydając ani złotówki piłem codziennie. Więcej, szef mi jeszcze za to płacił. Skończyło się na tym, że trzy lata temu żona pogoniła mnie z domu. Nagle, z minuty na minutę wylądowałem na bruku.

– I co pan wtedy zrobił? – pytam. – Pojechałem do komendy policji. Mieszkaliśmy w małej miejscowości pod Piastowem, najbliższa komenda była w Pruszkowie. Wchodzę tam i mówię: „Pomóżcie mi. Zróbcie ze mną, co chcecie, cokolwiek. Jeśli mi nie pomożecie, to ja idę na tory”. Przywieźli mnie tutaj – mówi.

Rozmawiamy w siedzibie Kamiliańskiej Misji Pomocy Społecznej położonej tuż przy dworcu kolejowym Warszawa-Ursus. W biurze na dużej korkowej tablicy wśród licznych kartek wzrok przykuwa jedna – z podobizną Kubusia Puchatka i cytatem: „Nie można tkwić uparcie w swoim kącie Lasu, czekając, aż inni do nas przyjdą, czasem trzeba pójść do nich”.

W KMPS mieszka obecnie ok. stu bezdomnych. Pan Sławek mówi na nich „skoszarowani”. Obowiązuje ich restrykcyjny regulamin, którego podstawę stanowi absolutny zakaz picia. Pan Sławek sam jest jednym ze „skoszarowanych” i jak każdy z nich zobowiązany jest do pracy na rzecz ośrodka. Jego zadaniem jest streetworking i praca przy budowie jachtu.

– Musiałem zostać bezdomnym alkoholikiem, by pod żaglami pływać! Jacht był marzeniem ojca Bogusława, założyciela Misji, kontynuujemy jego dzieło – wyjaśnia. Kiedy kapitan prowadzący budowę zaproponował mu udział w rejsie na Bornholm, nie wahał się. W sumie spędził już na morzu trzy miesiące. Pierwszy, dziewiczy rejs ich szkunera ma być dookoła świata.

– Nie boi się pan? – pytam.

– Rejsu nie. Boję się, czy dożyję. Mam rozedmę płuc. Organizm musiał przez lata wojować z alkoholem i nie miał już sił na walkę z inną chorobą. Każdy kolejny pobyt w szpitalu jest coraz dłuższy. Ale w ten rejs to muszę popłynąć – uśmiecha się.

Umawiamy się, że jak wróci, to znów porozmawiamy.

Parkingu się nie porzuca

Od września na trzech dworcach kolejowych w Warszawie (Centralnym, Wschodnim i Zachodnim) można zauważyć plakaty z hasłem „PoMOC. Streetworker jest najbliżej”. Z siedziby stowarzyszenia Otwarte Drzwi na Pradze codziennie na jeden z tych dworców wyrusza trzyosobowy patrol streetworkerski. Dotarli już do 220 bezdomnych, w tym wielokrotnym wsparciem objęli 79 osób. Szacują, że faktyczna liczba osób bezdomnych w Warszawie wynosi 3,5-4 tys., w Polsce – ok. 40 tys. osób.

Poniedziałek, godz. 19, jeden z parkingów przy Dworcu Centralnym. Pan Robert i pan Krzysiek niecierpliwie czekają na streetworkerów, chcą poprosić ich, by załatwili im buty w rozmiarze 45. Już nawet mówili dziewczynom ze stowarzyszenia. Bez tych butów straszny problem. Parking to ich nieformalne miejsce pracy, jak to sami określają, „pomagają kierowcom parkować samochody”. Śpią pod mostem. Nawet w takie noce jak ta, gdy słupek rtęci spada do minus dziesięciu.

Twierdzą, że nie zamarzną, bo mróz ich zawsze budzi. Wtedy wstają, chodzą z godzinę, by się rozgrzać i przywrócić krążenie, i znów się kładą. Mówią, że zamarznąć można jedynie wtedy, gdy się jest napitym. Wtedy człowiek nie czuje zimna i się nie budzi. Zresztą teraz problem ich nie dotyczy. Dostali pracę z zamieszkaniem. – Robimy remont u takiego gościa, co produkuje bębny. Może będziemy w ten sposób ustawieni do końca zimy – mówią. Parkingu jednak nie porzucili, pilnują swojego rewiru.

Zazwyczaj trzymają się w trójkę, jeszcze z Młodym. Gdy się poznali, ustawiali się razem na oglądanie meczów w restauracji Wok pod Marriottem. Stawali przed wejściem i przyklejali się do szyby, by lepiej widzieć zawieszony w głębi sali telewizor. Klienci się na nich skarżyli, więc obsługa ustawiła telewizor tuż przy szybie, w samym rogu, z dala od stolików, specjalnie dla nich. Teraz mogą oglądać mecze, nikogo nie niepokojąc.

Problem w tym, że Młodego od wczoraj nie widzieli. Chłopak pracuje na parkingu przed Cepelią. Dziś nie przyszedł. Do remontu z nimi nie poszedł, wolał zostać pod mostem. Boją się, że dziabnął sobie pod wieczór i nie poczuł, że zamarza. – Jakbyście go gdzieś po drodze spotkali, dajcie nam znać – proszą.

Skończyć z „syndromem żuczka”

Pan Marian mówi, że streetworkerzy leczą „syndrom żuczka”. Spotykamy go w przejściu podziemnym przy Dworcu Śródmieście. Początkowo przyglądał się onieśmielony identyfikatorom, które noszą streetworkerzy, po czym sam podszedł.

Wyjaśnia, że jest bezdomny od września. Wspólnik go wykiwał, wszystko sygnowane jego nazwiskiem, po biznesie zostały tylko niezapłacone rachunki. Pił na zabój. Rozwadniał denaturat i za niecałe 5 zł otrzymywał litr „wódki”. Idealnej na rozpacz i wstyd.

Pyta o listę jadłodajni, które wydają bezpłatne posiłki, i miejsc, gdzie można się umyć. O noclegowniach nie chce słyszeć. W jednej z nich złapał świerzb i więcej tam nie pójdzie. Śpi w autobusach, ostatnio w jednym z nich gwizdnęli mu reklamówkę z całym dobytkiem: mydłem, kubkiem i jedzeniem. Teraz kładzie reklamówkę pod głową. Pod głowę wkłada też buty. Łatwo nabawić się odmrożeń, ale przynajmniej butów mu z nóg nie zdejmą, jak będzie spał.

Rozmawiamy kilka minut. Szybkim krokiem mija nas dwoje młodych ludzi, rzucają nam pełne odrazy spojrzenie. Właśnie takich spojrzeń boi się pan Marian. Nie chce, by synowie dowiedzieli się, jak skończył. Zresztą i tak miał z nimi złe stosunki. – Od miesiąca już tak nie chleję. Sądzę, że doszedłem do etapu syndromu żuczka. Kiedy żuczek się przewróci i leży na pleckach, może machać nóżkami ile sił i nic nie wskóra, dopóki ktoś mu nie pomoże i nie poda gałązki.

Mówi, że następnego dnia przyjdzie do stowarzyszenia.

Czarny Roman, co kupił Pałac Kultury

Metro Centrum, galeria handlowa nad peronami. Przed nami pojawia się Czarny Roman. To chyba najsłynniejszy polski bezdomny. W Warszawie zyskał już status miejskiej legendy. Najczęściej można go spotkać w okolicach Nowego Światu. Zawsze ubrany na czarno, nie rozstaje się z czarnym kapeluszem z dużym rondem, a czerń przełamuje jedynie odblaskowymi crocsami. Dziś jednak wyjątkowo ma na sobie szary sweter.

Energicznie mija dwóch panów ze służby ochrony metra; nie zwalniając kroku, z każdym z nich przybija „żółwika”. Na pytanie streetworkerów, czy nie potrzebuje jakiejś pomocy, odpowiada: – Pomoc? Jak chcecie pomóc, to powiedzcie Gronkiewicz-Waltz, żeby spróbowała przespać się w noclegowni na Skaryszewskiej. Nie ma pościeli, ludzie kładą się na brudzie, budzą się zawszeni i zapchleni. I żeby się w takich warunkach przespać, godzinami stoją w kolejce na mrozie. Powiedzcie, kto ją wybrał na prezydenta? Kara im za to. Łapiecie to? – robi pauzę, po czym kontynuuje. – Warszawa tworzy świadomość nieśmiertelną wszystkim świadomościom. A który pałac jest najmodniejszy? A kto go kupił? Pałac Kultury jest mój. I Las Kabacki też – nie sposób już z nim nawiązać kontaktu.

– Czasami ma takie okresy, że mówi do rzeczy, składnie, z sensem. A jak wzbudzi się jego zaufanie, to nawet opowiada o swoim życiu. Zresztą wielu go tutaj zna i pamięta. Kiedyś był najbogatszym człowiekiem w Warszawie. Miał siedem kantorów, ale żona go wykiwała i wyjechała do Nowego Jorku. Załamał się i zwariował – opowiadają panowie z ochrony metra.

– Takim jak on nie pomożemy – mówi Karol z patrolu. – Innych staramy się głównie motywować do zmiany. Pytamy, czy mają w co się ubrać, czy wiedzą, gdzie mogą bezpłatnie zjeść posiłek, gdzie się umyć. Informujemy, że są miejsca, do których mogą iść na detoks. Mówimy, jak zarejestrować się w urzędzie pracy. Przekonujemy, żeby sami poszukali, bo są firmy, które zatrudniają bezdomnych, np. do sprzątania. Tłumaczymy, gdzie mogą zrobić bezpłatnie zdjęcie, by wyrobić dowód osobisty – wylicza.

Tłumaczą też bezdomnym, że posiadanie dowodu może rozwiązać niektóre z ich problemów.

„Mam krew na rękach, ulica to moja pokuta”

Patrol w okolicach Dworca Wschodniego, ogrzewalnia Monaru przy ul. Kijowskiej. Niewielkie pomieszczenie, gdzie bezdomni mogą za dnia choć trochę pobyć w cieple. Fakt, jest ciepło, nawet bardzo. Ale w gorącym powietrzu wisi też przejmujący smród. Na krześle wciśnięta w kąt siedzi starsza pani. Na nogach sandały. Jedna ze stóp owinięta w brudne, zaropiałe bandaże. Nie może chodzić, więc straż miejska każdego ranka wozi ją z noclegowni do ogrzewalni, a wieczorem z powrotem do noclegowni. Tak od miesiąca.

– Pani Kasiu, nie lepiej byłoby pani w ośrodku? Z tym że za ośrodek trzeba płacić, 70 proc. świadczeń by pani zabierali. Ale pani pewnie przysługuje emerytura, prawda? Ma pani przy sobie jakieś dokumenty? – pyta streetworkerka Ania.

– Emeryturę mam. Ale dowodu nie.

– To jak pani tę emeryturę odbiera?

– Nie odbieram.

– Od kiedy?

– Od stycznia.

– A mamy grudzień! To z czego pani żyła przez ten rok? – pyta Ania. Brak odpowiedzi.

– No dobrze, to trzeba przynajmniej ten dowód wyrobić. Przyjedziemy tu do pani jutro. I dowiemy się, w których ośrodkach są miejsca, może coś dla pani znajdziemy.

Takie przypadki jak pani Kasia zdarzają się niebywale rzadko. Na ulicy nie sposób spotkać samotną bezdomną kobietę, w ogóle niewiele jest kobiet. Stanowią mniej niż 20 proc. bezdomnych. Statystycznie kobiety lepiej radzą sobie w sytuacjach krytycznych, są mniej skłonne do ryzyka finansowego, rzadziej mają problemy z alkoholem, który wielokrotnie jest jedną z przyczyn bezdomności. Ponadto sądy rodzinne częściej stają po stronie matek i to one zachowują dzieci i mieszkania. Zresztą w przypadku konfliktu małżeńskiego to mężczyzna częściej ustępuje. Tak jak pan Sławek, który formalnie jest właścicielem połowy mieszkania, z którego wyrzuciła go żona. Uznał, że „nie ma sensu z żoną wojować, bo to wszystko z jego winy”. Jeśli już kobieta znajdzie się na ulicy, momentalnie pojawia się przy niej bezdomny mężczyzna, a nieraz cała ich grupa, by się nią zaopiekować.

Taki obrazek widzimy w hali Dworca Wschodniego. Pięciu mężczyzn i jedna kobieta. Nowa, przyjechała tu wczoraj z Torunia, nie chce rozmawiać z patrolem. Zajął się nią pan Michał, 42 lata. Streetworkerzy już go znają. Na ulicy od 16 lat. Mówi, że zbierał szczątki swojego dziecka i żony z torów, potem się załamał. Ponoć podczas wojny na Bałkanach walczył w Bośni. – Mam krew na rękach, ulica to moja pokuta – ucina rozmowę o sobie. Ale zaraz dodaje: – Dobrą robotę wykonujecie. Szacunek dla was.

– Za co niby? – włącza się jego kolega. – Po co tu przychodzicie? Sądzicie, że jesteście w stanie mi pomóc? Nie jesteście. Przeszedłem dwa zawały. Mam wstawionych osiem stentów. Muszę brać leki. Biorę połowę. Patrzcie! – krzyczy. Zdejmuje i stawia na ziemi plecak, chce się do niego schylić, ale zatacza się i prawie upada. Po chwili jednak wyjmuje z niego opasłą teczkę, kiedy się prostuje, widzimy, że twarz ma mokrą od łez. – Niech pani czyta – mówi. W teczce dokumentacja medyczna i wypisy ze szpitala. Czytam jeden z nich: „ostry zawał serca”. – W waszym stowarzyszeniu byłem. I co? Nic. Pomożecie mi ? Nie macie jak. Nic dla mnie nie możecie zrobić. Mam stracone karty. Umieram – wyrzuca z siebie i odchodzi.

Na straży wejścia do tunelu śmierci

– Zazwyczaj zaczynam od pokazania slajdu z namiotem. Linki podtrzymujące namiot symbolizują różne sfery naszego życia. Niektóre z nich w pewnym momencie pękają, np. umierają nam rodzice, tracimy pracę, ale namiot wciąż stoi, bo podtrzymują go inne linki. Bezdomni zazwyczaj tracą wszystkie z nich – mówi Mariusz Wojtowicz, który w stowarzyszeniu Otwarte Drzwi prowadzi szkolenia dla streetworkerów. Z bezdomnymi pracował również we Francji i Włoszech. Nie ma złudzeń, że zmieni świat. – Nasza praca w znacznej mierze skazana jest na porażkę. Jeśli streetworker w swojej karierze zawodowej doświadczy tego, że jakaś osoba od skrajnej bezdomności przejdzie do normalnego życia, to ma duże szczęście. To jest wieloletnia praca, wymagająca fachowego wsparcia – tłumaczy.

– Wykonywanie pracy z góry skazanej na porażkę w ogóle ma sens? – pytam.

– Nasza praca to też interwencje, które zapobiegają zgonom. Pomoc młodym, którzy uciekli z domu i albo będą na ulicy chwilowo, albo zostaną na niej na lata. Małe sukcesy, np. jak ktoś wyrobi sobie dowód bądź znajdzie choćby tymczasową pracę. Zwykła rozmowa, o czymkolwiek, która w istocie jest walką o to, by dany człowiek nie zamienił się w zwierzę i nie wszedł do tunelu, który poprowadzi go do śmierci.

– Co w tym wszystkim jest najtrudniejsze?

– Poczucie, że oferowana przez nas pomoc jest doraźna, że nie możemy jej świadczyć w sposób profesjonalny. Brakuje zintegrowanego systemu opartego na współpracy wszystkich podmiotów, które moglibyśmy nazwać koalicją na rzecz wychodzenia z bezdomności. Każda organizacja pracuje osobno, myśli jedynie o własnym interesie, dochodzi do niezdrowej konkurencji między nimi. A zjawisko bezdomności wymaga współpracy szerszej niż porozumienie co do zasad rozdzielania środków przyznanych przez miasto czy Unię Europejską – tłumaczy Wojtowicz.

Projekt „Zmniejszenie skali bezdomności na dworcach kolejowych oraz w ich otoczeniu” współfinansowany przez Ministerstwo Pracy i Polityki Społecznej i prowadzony we współpracy z PKP, w ramach którego streetworkerzy patrolowali dworce, kończy się w grudniu. Co dalej? Wojtowicz nie wie. – Nie istnieje system monitoringu, który pozwalałby sprawdzić, co się dalej dzieje z bezdomnym, z którym pracowaliśmy przez ostatnie miesiące. Tracimy go z oczu – wyjaśnia. – Ale kiedy nam znika, to i tak mamy nadzieję, że coś w nim z tej naszej pracy zostało i w jakimś momencie jego życia jeszcze zaowocuje.

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz