Szydło (07.06.2015)

 

Nowe spojrzenie na Annę Jantar. ”Śmierć zastała ją w momencie, gdy znów była nastolatką, tyle że uwięzioną w ciele dojrzałej gwiazdy”

06.06.2015
Były trzy kategorie: ”A” – gastronomiczna, ”B” – estradowa i ”S” – kategoria gwiazd. Jantar dostała ”B”, chociaż miała tłumy fanów. Pisała w tej sprawie do ministerstwa
Aleksandra Boćkowska

Anna Jantar (fot. prywatne archiwum Natalii Kukulskiej)

To uniwersalna historia o dziewczynie, która waha się między marzeniami a wygodą. Marcin Wilk w książce „Tyle słońca” na nowo opisał życie Anny Jantar i strącił ją z piedestału ikony: – Okazała się postacią otwartą na budowanie legend. Każdy mógł sobie stworzyć taką Annę Jantar, jaką chciał. Postanowiłem zebrać wszystkie te historie, skonfrontować je ze sobą i opowiedzieć jedną, spójną i prawdziwą.

Czego miała dość Anna Jantar?

W pewnym momencie bardzo wielu rzeczy. Ciasnego mieszkania, w którym nie miała przestrzeni, irytowało ją, że Jarek [Kukulski – przyp. red.] szura kapciami i wypomina jej zbędne wydatki. Kariery estradowej. Zanim ją rozpoczęła, próbowała sił w piosence studenckiej, artystycznej, potem ciągnęło ją w stronę rocka. Możliwe też, że miała dość życia dla innych. Ona była wychowana w przeświadczeniu, że żyje się dla innych.

Kiedy jako nastolatka zaczęła koncertować i zarabiać pierwsze pieniądze, oddawała wszystko rodzicom. Bo mama nie pracowała, tata za dużo pił, było ciężko. Wcześnie wyszła za mąż i cały czas była szalenie odpowiedzialna. Odpuściła, czy też rozluźniła, kiedy zaczęła zbliżać się do trzydziestki, gdy nieco odchowała Natalię. Ścięła włosy, zmieniła styl, zaczęła współpracować z innymi kompozytorami niż jej mąż. Podobno myślała nawet o tym, żeby śpiewać na statkach – nie dla pieniędzy, a dla przygody. No i pojawił się Ktoś.

Zakochała się?

– Z pewnością bardziej niż zaprzyjaźniła. To była najpierw koleżeńska znajomość, kumpelstwo, bo ona w ogóle była świetnym kumplem. Jak mówią jej znajomi – nawet fajniejszym kumplem niż kumpelą. Z tym mężczyzną zaiskrzyło, ale nie wiadomo, jak potoczyłby się los, gdyby nie zginęła. Po 35 latach łatwo jest dywagować, co by było gdyby. Ale nie chcę tego robić.

Anna Jantar snuła mnóstwo planów, mówiła o tym, ale nie podejmowała do końca żadnych decyzji. Wiele rzeczy było spontanicznych. To, czego jestem niemal pewien, prześledziwszy jej losy, to to, że śmierć zastała ją w momencie, gdy znów była nastolatką, tyle że uwięzioną w ciele dojrzałej gwiazdy. Chciała wyrwać się ze skorupy, w której zastygła. Czy zrobiłaby to? Tego nie wiem.

Anna Jantar wcześnie wyszła za mąż i cały czas była szalenie odpowiedzialna. Odpuściła, czy też rozluźniła, kiedy zaczęła zbliżać się do trzydziestki, gdy nieco odchowała Natalię (fot. archiwum Natalii Kukulskiej)Anna Jantar wcześnie wyszła za mąż i cały czas była szalenie odpowiedzialna. Odpuściła, czy też rozluźniła, kiedy zaczęła zbliżać się do trzydziestki, gdy nieco odchowała Natalię (fot. prywatne archiwum Natalii Kukulskiej)

Po co właściwie książka o Annie Jantar? Jedna już była. Wydaje się, że wiemy o niej wszystko.

– Właśnie nie wszystko. Owszem, było bardzo dużo publikacji, prawie wszyscy, którzy ją znali, zostali przepytani – to prawda. Ale trzeba było zrobić z tym porządek, rozprawić się z mitologią. Ona przez swoją dostępność, mówienie różnym osobom sprzecznych czasem rzeczy okazała się postacią niezmiernie otwartą na budowanie legend. Każdy mógł sobie stworzyć taką Annę Jantar, jaką chciał. Ja postanowiłem zebrać wszystkie te historie, skonfrontować je ze sobą i opowiedzieć jedną – spójną i prawdziwą. Okazało się, że największą tajemnicą Jantar jest to, że nie ma tam żadnej sensacji. To była w sumie zwyczajna dziewczyna z marzeniami, ambicjami, pędem do życia i przygody, frustracjami i wkurzeniami, znudzeniem i pasją. Zapracowana i niespełniona – to pasuje do współczesności. Chciałem stworzyć taki jej portret, w którym odnajdą swoje wspomnienia ci, którzy ją pamiętają, ale zidentyfikują się także młodzi. Bo, jeśli odjąć folklor PRL-u, to jest to w sumie uniwersalna historia.

Ten folklor PRL-u, całe estradowe tło jest niezwykle ciekawe w twojej książce. Takie drobiazgi jak ten, że ma wyjść pierwsza płyta i nie ma papieru na wydrukowanie okładki.

– To, że PRL jest historią braku, nie jest szczególnie odkrywcze. Ale tak było. Dziś każde zdjęcie w gazecie wymaga sztabu specjalistów – od makijażu, od ubrania, od światła. Marek Karewicz, gwiazdor ówczesnej fotografii, zabierał Jantar na tyły Hotelu Europejskiego, gdzie towarzystwo miało zwyczaj spotykać się koło południa

Ktoś powiedział, że te spotkania pełniły taką rolę, jaką dzisiaj codzienna wymiana maili.

– Takiego porównania w mojej książce używa Bogdan Zep, wtedy menedżer Anny, dzisiaj pracujący z Marylą Rodowicz. No więc spotykali się z Karewiczem na kawie w tym „Europejku”, szli na tył, gdzie dobrze padało światło, ona była w swoich ciuchach, sama się malowała, on mówił „zrób małpę” i robił zdjęcie. Musiał uważać na chybione ujęcia, bo miał limit klisz. Nie mógł marnować klatek.

Opisujesz scenę, jak Anna Jantar z Marylą Rodowicz i Urszulą Sipińską śpiewają na zjeździe partii w 1975 roku. To była konieczność?

– To była chałtura. Dzisiaj artyści nie chwalą się w CV, że za grubszy pieniądz śpiewają na imprezach producentów części do modnych telefonów. Ona nie chwaliła się występami na zjeździe partii czy wspieraniem akcji Milicji Obywatelskiej dotyczącej bezpieczeństwa na drogach. Ale robiła to. To było praktyczne. Nie była ani systemowa, ani antysystemowa. Nie miała głowy do tego. Chciała być artystką, chciała występować. Gdyby była antysystemowa, pewnie nie dostałaby paszportu z Pagartu. Pagart też był instytucją systemową i wysyłał za granicę te gwiazdy, które nie sprawiały kłopotów.

Jakie kłopoty sprawiali artyści za granicą?

– Takie, jak zazwyczaj sprawiają ludzie spuszczeni ze smyczy, czyli pili wódkę. Albo handlowali ciuchami, przemycali dżinsy z Zachodu. Słyszałem o zespole, który w kolumnach przewoził ikony. To była gra, w której brali udział wszyscy. Mieczysław Rakowski opisuje w swoich „Dziennikach politycznych”, że przewoził z Moskwy ikonę opakowaną w papier z GUM-u, na wpół legalnie. Podobno nawet taternicy przenosili przez góry ortaliony.

Niebywały z dzisiejszego punktu widzenia jest standard życia gwiazd. Anna Jantar była sławną piosenkarką, jej mąż Jarosław Kukulski cenionym kompozytorem.

– Tak. I mieszkali w małym mieszkaniu w blokowisku, co i tak było osiągnięciem obrotnego Jarka. Wcześniej gnieździli się w kawalerce. Marzyli o maluchu. Mieli osiągnięcia, więc pod koniec lat 70. mieli dwa samochody – wyśnionego malucha i ładę. Anna w wywiadach opowiadała o tym, że uczyła się do egzaminu na prawo jazdy i już umiała bezkolizyjnie przejechać przez skrzyżowanie Alej Jerozolimskich z Marszałkowską. Przypuszczam, że wtedy był mniejszy ruch niż teraz. Jeździli na wakacje do Ustki, gdzie ona nie mogła wyjść na plażę za dnia, bo natychmiast otaczali ją fani. Co najmniej od „Tyle słońca w całym  mieście”, przeboju nagranego w 1974 roku, była naprawdę rozpoznawalną gwiazdą, a jednak pisała do ministra kultury uniżone listy, by zmienił jej kategorię z „B” na „S”.

Anna Jantar i Jarosław Kukulski mieszkali w małym mieszkaniu w blokowisku, co i tak było osiągnięciem obrotnego Jarka. Wcześniej gnieździli się w kawalerce. Marzyli o maluchu. (fot. prywatne archiwum Natalii Kukulskiej)Anna Jantar i Jarosław Kukulski mieszkali w małym mieszkaniu w blokowisku, co i tak było osiągnięciem obrotnego Jarka. Wcześniej gnieździli się w kawalerce. Marzyli o maluchu. (fot. prywatne archiwum Natalii Kukulskiej)

O co chodziło z tymi kategoriami?

– Były trzy kategorie: „A” – gastronomiczna, „B” – estradowa i „S” – kategoria gwiazd. Literki brzmią niewinnie, ale za nimi szły odpowiednie gaże. Najwyższe honoraria były dla tych z kategorią „S”.

Dla mnie bardziej przekonujące o jej sławie niż kategorie, a nawet autografy w Ustce, jest to, że pojawia się w książkach współczesnych pisarzy.

– Tak, to świadczy o tym, że jest ikoną. Na jej ślad trafiłem w „Lubiewie” Michała Witkowskiego oraz w „Zaćmieniu” Agnieszki Wolny-Hamkało. Odnalazłem ją także we wspomnieniu Magdaleny Parys, autorki znakomitego „Tunelu” i „Magika”. Historia Magdy jest tu symboliczna. Pisarka od lat 80. mieszka w Berlinie. Przywiozła tam ze sobą pamięć o słonecznej i słowiańskiej Annie Jantar, a potem robiła zakupy w sklepach przy Alexanderplatz. Tuż za murem były butiki, które dla ludzi Wschodu pachniały Zachodem. Magda, która miała paszport konsularny, chodziła tam, żeby kupić taniej jakieś buty i ciuchy. Trafiała tam też na płyty Anny Jantar.

Anna Jantar też chyba się tam ubierała?

– Jej przyjaciółka zauważyła, że ubierała się w sposób postarzający ją, jak niemiecka Frau. Oczywiście najwięcej koncertów dawała w Niemczech – najpierw wschodnich, potem dopiero zachodnich. Daleki jestem od krytyki jej stylu, nie bardzo miała wtedy wybór. Ona pracowała na estradzie, a ta wymaga specyficznego stroju. Wiele piosenkarek stroiło się na scenę jak do operetki. Trzeba też pamiętać o wpływie Jarosława na jej repertuar. Kiedy zaczęła się od niego odklejać, nosić nieco po rockowemu i śpiewać co innego, rzeczywiście zaczęła nieco tracić popularność.

Sam mówisz, że o Annie Jantar napisano wiele. Co zaskoczyło cię w pracy nad książką?

– Marek Grechuta. Jantar pierwsze kroki na scenie stawiała w kręgach piosenki studenckiej, była wtedy pod silnym wpływem brata – poetyzującego studenta polonistyki. Czesała się jak Ewa Demarczyk i miała ambicję, żeby coś w tym nurcie zdziałać. Nie wszystko się udało, ale przy okazji jego koncertów w Poznaniu spotkała młodego Grechutę. Pisał do niej potem nasycone liryzmem listy. To nie był romans, ale na pewno dobra i ciepła znajomość.

Wspominasz o bracie. On w książce pojawia się i znika. Dlaczego?

– Zupełnie jak w życiu bohaterki mojej książki. Romek i Ania byli bardzo dla siebie ważni. On był starszy. W dzieciństwie krył ją w psotach, w młodości wspierał w piosence, pisał nawet dla niej teksty. Jednak w którymś momencie ich drogi się rozeszły. Nie zaakceptowali swoich prywatnych wyborów. Ona jego, a on nie dogadywał się z Jarkiem. Jak często bywa w takich sytuacjach, odkładali ułożenie tej relacji na później. Nie zdążyli. Nie drążyłem tego tematu celowo. Chciałem skoncentrować się na linii kobiecej tej rodziny. To jest szalenie ważne. Zarówno babcia Jantar, która straciła męża wkrótce po ślubie, jak jej mama, która zmagała się z miłością do męża alkoholika, bardzo dobrze sobie radziły. Próbowałem dociec, na ile te silne kobiety miały wpływ na życie Anny, długo zdominowane jednak przez mężczyznę.

Anna Jantar (fot. prywatne archiwum Natalii Kukulskiej)Anna Jantar (fot. prywatne archiwum Natalii Kukulskiej)

Dużo rozmawiasz z jej mamą. Trudno było?

– Spodziewałem się, że będą kłopoty. Pani Halina Szmeterling jest w podeszłym wieku, skończy wkrótce 91 lat. Opowiadała o Ani milion razy. Bałem się, że skończy się na standardowej rozmowie – to było tak, a to zupełnie inaczej. Jednak nadarzyła się okazja, w tej sytuacji wymarzona, że mogłem zawieźć ją gdzieś autem. Byliśmy w tym samochodzie sam na sam w sumie dziesięć godzin. Kiedy opowiadała o śmierci Ani, zabrakło mi słów.

Chciała pójść w jej ślady, ale spojrzenie na czteroletnią Natalię sprawiło, że pomyślała, że nie może tego zrobić. Ania by jej tego nie wybaczyła.

– Właśnie. W książce to parę zdań. Ale w rzeczywistości trudna rozmowa.

Nie chcę popadać w patos, ale dla mnie to książka o przerwanych marzeniach. O czym marzyła Anna Jantar?

– Gdy miała 13 lat, marzyła o zachodnich kosmetykach. Kiedy miała 17, o tym, żeby poznać faceta z dobrą furą, bo z takim by chętnie uciekała z domu, w którym coraz mniej jej się podobało. A potem, gdy miała 20 lat, marzyła o tym, żeby być na scenie, u boku Jarka Kukulskiego, występować przed największą publicznością. Kiedy to się spełniło, kiedy „Tyle słońca w całym mieście” okazało się hitem, a Jarek był u boku, marzyła, żeby robić coś ciekawszego niż śpiewać słodkie piosenki. Być może z kimś ciekawszym. Ale naprawdę nie chcę spekulować. Z pewnością zginęła nabuzowana marzeniami. Warto pamiętać, że owego feralnego 14 marca 1980 roku miała zaledwie 29 lat i dopiero na poważnie wkraczała w dorosłość.

Natalia Kukulska na Ogólnopolskim Festiwali Piosenki im. Anny Jantar (fot. Tomasz Kamiński / Agencja Gazeta)Natalia Kukulska na Ogólnopolskim Festiwali Piosenki im. Anny Jantar (fot. Tomasz Kamiński / Agencja Gazeta)

CZYTAJ TAKŻE: Natalia Kukulska: Będzie mnie coraz mniej dla wszystkich

(fot. materiały prasowe)(fot. materiały prasowe)

 

Marcin Wilk. Dziennikarz, krytyk literacki. Wydał tom z wywiadami „W biegu. Książka podróżna”, a teraz „Tyle słońca. Anna Jantar. Biografia” (wyd. Znak). Prowadzi blog http://www.wyliczanka.eu. Mieszka w Krakowie.

Aleksandra Boćkowska. Dziennikarka, redaktorka. Freelancerka, sekretarz redakcji w magazynie „Viva!Moda”. Autorka książki „To nie są moje wielbłądy. O modzie w PRL” (wyd. Czarne).

weekend.gazeta.pl

Odszedł śpiewak czeskiej opozycji Ludvik Vaculik (1926-2015)

Andrzej Jagodziński, 08.06.2015
Ludvik Vaculik

Ludvik Vaculik (Josef Horazny)

Nie żyje Ludvik Vaculik – wybitny czeski pisarz i dziennikarz. Dzięki inicjatywom obywatelskim w latach 60., 70. i 80. zajął trwałe miejsce we współczesnej historii Czechosłowacji.
Vaculik zmarł w sobotę w wieku 89 lat w swoim domu w Dobrzychovicach pod Pragą.

W młodości, jak wielu ludzi z jego pokolenia, aktywnie wspierał wprowadzanie „nowych porządków” w Czechosłowacji po komunistycznym puczu w lutym 1948 r. I podobnie jak wielu z tego środowiska – szybko wytrzeźwiał.

Już od początku lat 60. swoimi dziennikarskimi tekstami torował drogę reformom Praskiej Wiosny 1968 r. W 1967 r. na zjeździe Związku Pisarzy Czechosłowackich wygłosił odważne przemówienie bezlitośnie krytykujące ówczesną politykę kulturalną, za co został usunięty z partii. Rok później opublikował manifest „2000 słów” wzywający władze do bardziej radykalnych reform demokratycznych, a społeczeństwo – do samoorganizacji i wywierania nacisku na władze.

Po interwencji wojsk Układu Warszawskiego w sierpniu 1968 r. na fali czystek stracił pracę w prasie i aż do aksamitnej rewolucji z listopada 1989 r. był objęty całkowitym zakazem publikowania.

W 1972 r. stworzył pierwsze i najważniejsze czeskie wydawnictwo niezależne Petlice (Skobel), które mimo policyjnych prześladowań prowadził aż do końca lat 80. To właśnie tam ukazały się niemal wszystkie ważne książki czeskie tego okresu pisane przez znajdujących się na indeksie cenzury autorów.

Ludv~k Vacul~k aktywnie uczestniczył w działalności Karty 77 – najważniejszego ugrupowania czechosłowackiej opozycji demokratycznej. I redagował wiele pism podziemnych, m.in. „Obsah” (Spis treści) i „Lidové Noviny” (Gazetę Ludową).

W czerwcu 1989 r. należał do autorów manifestu „Kilka zdań”, który podpisało kilkadziesiąt tysięcy osób i który stał się istotnym katalizatorem wydarzeń prowadzących do pokojowego obalenia komunizmu w Czechosłowacji.

Był nie tylko opozycyjnym działaczem i dziennikarzem, lecz także popularnym i ważnym pisarzem drugiej połowy XX wieku.

Wydana w 1966 r. „Sekyra” (Siekiera), to obok „Żartu” Milana Kundery i „Tchórzy” Josefa Szkvoreckiego jedna z najlepszych czeskich powieści rozrachunkowych z epoką komunizmu. Uznanie czytelników i krytyki zdobyły także inne, wydane już w obiegu niezależnym powieści Vacul~ka, zwłaszcza „Świnki morskie” (1970) i „Sennik czeski” (1981) – rodzaj autoironicznego dziennika opozycjonisty. W sumie miał w swoim dorobku kilkanaście powieści i zbiorów opowiadań.

Mistrzostwo osiągnął także w pisanych niemal do końca życia felietonach, choć w ostatnich latach kilkakrotnie naraził się części opinii publicznej z powodu kontrowersyjnych wypowiedzi antyromskich czy seksistowskich.

Mimo to dzięki towarzyskiemu usposobieniu był powszechnie lubiany. Obdarzony świetnym głosem i słuchem, wielokrotnie występował w gronie przyjaciół z „recitalami” ludowych piosenek morawskich (choć niemal całe życie mieszkał w Pradze, to urodził się właśnie na Morawach, co zawsze podkreślał). Prowadził również nieoficjalną „sekcję wokalną” czeskiego Pen Clubu, chyba jedyną taką na świecie.

W Polsce, niestety, nie miał szczęścia do tłumaczy i wydawców. Przed kilku laty w offowym wydawnictwie Pan Slawista – i w niewielkim nakładzie – ukazała się jego powieść „Świnki morskie”. A „Siekiera” i „Sennik czeski” wyszły tylko w niewielkich fragmentach na łamach prasy niezależnej, podobnie jak kilkanaście felietonów.

wyborcza.pl

Brytyjska posłanka: Gdy byłam dzieckiem, zostałam wykorzystana przez pastora

look, 07.06.2015
Nadine Dorries

Nadine Dorries (Fot. Youtube)

– Zostałam okradziona z dzieciństwa. W wieku dziewięciu lat przestałam być niewinną dziewczynką, która cieszy się życiem tak jak inne dzieci. Potrzebowałam 49 lat, aby nauczyć się o tym mówić – obwieściła konserwatywna posłanka Nadline Dorries
Nadline Dorries jest posłanką Partii Konserwatywnej. Zasiada w Izbie Gmin od 2005 roku. Zasłynęła m.in. próbą ograniczenia ram czasowych, w których Brytyjki mogą się poddać aborcji. Jest znana z ciętego języka. Zdarzało się jej nazwać lidera swojej partii premiera Davida Camerona „aroganckim, pretensjonalnym chłopcem”. W 2012 roku własna partia zawiesiła ją na pół roku w prawach członka za udział w telewizyjnym show „Jestem gwiazdą! Zabierzcie mnie stąd” bez zapytania o zgodę.W niedzielę Dorries wróciła na nagłówki brytyjskich serwisów informacyjnych za sprawą wywiadu, jakiego udzieliła weekendowemu „Mail on Sunday” (MoS). Opowiadała o motywie wykorzystywania dzieci, który pojawia się w jej powieściach. Posłanka napisała książki, które tworzą trylogię „Cztery ulice”. Ostatnia część miała premierę w ubiegłym tygodniu.

Dorries przyznała, że opisane w jej powieściach historie wykorzystywanych dzieci są oparte na własnych doświadczeniach. – Jako dziewięciolatka zostałam wykorzystana przez pastora i przyjaciela rodziny – obwieściła.

Dorries ujawniła w powieści personalia swojego prześladowcy. Jak poinformowała, pastor William Cameron z jej książki jest postacią prawdziwą. W 1966 roku był proboszczem anglikańskiej parafii św. Marii w Halewood i przyjaźnił się z jej rodzicami. Dziś już nie żyje.

– Pastor zaprosił mnie na plebanię pod pretekstem pokazania kolekcji znaczków. W rzeczywistości pokazał mi „Playboya” oraz zdjęcia swoje i żony uprawiających seks. W tym wieku nie miałam pojęcia, co to jest seks. Czułam jednak, że jest to coś złego i niewłaściwego. Czułam wielki wstyd – opowiadała.

Dorries twierdzi, że pastor bywał gościem w jej rodzinnym domu. I zdarzało mu się „dokonywać aktów seksualnych”, gdy leżała w swoim łóżku. – Potrzebowałam 49 lat, aby nauczyć się o tym mówić. Zostałam okradziona z dzieciństwa. W wieku dziewięciu lat przestałam być niewinną dziewczynką, która cieszy się życiem tak jak inne dzieci – mówiła posłanka.

– Od najmłodszych lat czułam, że jestem inna. Wstyd podążał za mną przez całe życie. Nawet teraz jest we mnie obawa, że ludzie powiedzą, iż to moja wina, to we mnie musiało być coś złego, że ten mężczyzna zrobił to, co zrobił – dodawała.

Dorries nigdy nikomu nie powiedziała o tym, czego doświadczyła. Ani policjantom, ani własnym rodzicom. – Pastor był znaną osobą. Nikt by mi nie uwierzył. Chciałabym mieć wtedy odwagę, ale jak wiele ofiar byłam przerażona. Dziś znajduję ulgę w pisaniu. Jest w tym coś z zemsty i nie jestem z tego dumna. Ale to działa – dodawała.

Zobacz także

wyborcza.pl

IBRiS dla Rz: Ruch Pawła Kukiza na prowadzeniu!

astrz 07.06.2015, aktualizacja: 07.06.2015

canvas

W sondażu IBRiS, który ukaże się w jutrzejszej Rzeczpospolitej, na pierwszym miejscu plasuje się partia Pawła Kukiza z minimalną przewagą nad PiS.

Rucha Pawła Kukiza może liczyć w tym badaniu na 24,2 proc. poparcia, Prawo i Sprawiedliwość na 24 proc.

Platforma Obywatelska zajmuje trzecie miejsce z 21 proc. poparcia. Niezły wynik notuje również kolejna nowa partia na scenie politycznej, czyli NowoczesnaPL. Chęć głosowania na ugrupowanie Ryszarda Petru deklaruje 8 proc. badanych.

PSL, Korwin i SLD zdobywają w tym badaniu 3 proc.

Gdyby Kukiz i Petru zrezygnowali ze startu w wyborach parlamentarnych, PiS zdobyłoby 33 proc, PO 30 proc, a PSL, SLD i Korwin 4 proc.

wyborywtoku.pl

Szympansy są na tyle inteligentne, by gotować!

Margit Kossobudzka, 07.06.2015
Szympans

Szympans (fot. Aaron Logan na licencji Creative Commons Attribution 2.5 Generic)

Czyżby to pieczone jedzenie, a nie ochrona przed drapieżnikami i ciepło było pierwszym powodem ujarzmienia ognia przez naszych przodków? I to znacznie wcześniej, niż zakładano?
To prawda, że szympansy nawet nie umieją posługiwać się ogniem. Skąd więc pomysł, że nie tylko mogłyby gotować, ale też, że wolałyby tak przygotowane jedzenie?Uczeni uważają, że choć szympansy nie okiełznały ognia, to jednak mają zdolności poznawcze i intelektualne wymagane do kucharzenia.Badania nad tymi zwierzętami dowodzą, że preferują one smak gotowanych potraw, są w stanie czekać, aż jedzenie się ugotuje i na dokładkę, zamiast od razu je zjadać, gromadzą surowe warzywa, jeśli wiedzą, że potem będą mogły dostać je gotowane.

To odkrycie dowodzi, że u naszych dawnych przodków uwielbienie do smaku pieczonych i warzyw i grillowanego mięsa pojawiło się wcześniej, niż dotychczas sądzono.

Felix Warneken, psycholog z Uniwersytetu Harvarda i współautor pracy: – Logika tego jest taka, że jeśli widzimy jakieś zachowanie u szympansów, to nasz wspólny przodek musiał już posiadać te cechy.

Przestawienie się na gotowane jedzenie jest powszechnie postrzegane jako krok milowy w stronę człowieczeństwa. Pozwalało to na rozszerzenie diety oraz pozyskiwanie z niej większej liczby kalorii. Także mniej ich traciliśmy na takie czynności jak zbieractwo i przeżuwanie. Oszczędzało też czas, który można było przeznaczyć na coś innego niż ciągłe poszukiwanie pokarmu.

Wiele zwierząt lubi gotowane jedzenie, ponieważ jest ono bardziej miękkie i łatwiejsze do strawienia. Jednak to jeszcze nie czyni z nich materiału na kucharzy. Trzeba jeszcze mieć m.in. zamiar. I szympansy go mają. Są w stanie wykonywać czynności przygotowujące produkty do gotowania lub pieczenia jak choćby gromadzenie ich w tym celu.

Uczeni wykazali to w serii eksperymentów wykonanych w Tchimpounga Chimpanzee Sanctuary imienia Jane Goodall znajdującego się Demokratycznej Republice Konga.

Urodzone w naturze młode szympansy dostawały tam „urządzenie do gotowania” i wybór, czy chcą produkty przyrządzić w ten sposób, czy wolą surowe.

Żeby jednak zwierzaki się nie poparzyły, uczeni musieli nieco oszukać szympansy. Urządzeniem do gotowania było plastikowe pudełko przypominające to, które bierzemy ze sobą na lunch. Naukowcy używali go do magicznego zamieniania plastra surowego słodkiego ziemniaka na plaster gotowany podobnej wielkości.

Okazało się, że małpy wybierały gotowane ziemniaki w 9 przypadkach na 10! Zwierzęta grzecznie i w spokoju czekały, aż jedzenie się zrobi. Wkładały do pudełka surowe ziemniaki, a osoba prowadząca badanie zamykała je. Pudełka były jednak podwójne. Surowy ziemniak zostawał na dolnym poziomie, a uczony otwierał górny, gdzie czekał już ugotowany i smakowity kąsek. Przepis na gotowane ziemniaki nie był trudny – składało się na niego… dziesięć potrząśnięć pudełka.

Szympansy w 60 proc. wybierały ugotowanie ziemniaków także wtedy, kiedy musiały przenieść z je innej części klatki i włożyć do pudełka. Ponieważ przenosiły kawałki ziemniaków, m.in. trzymając je wargami, była to nie lada próba charakteru. Od czasu do czasu któryś z ziemniaków zostawał zjedzony po drodze.

W finale jednego z doświadczeń około połowy szympansów decydowało się na zgromadzenie ponad 20 plastrów ziemniaków, jeśli wiedziały, że w nagrodę zostaną one ugotowane! Zwierzęta wkładały też do pudełek inne jedzenie, jakby rozumiały, że także ono może zostać ugotowane.

– Oczekiwanie na nagrodę jest problemem także dla ludzi. Jak często zdarza nam się podjadać, czekając na ugotowaną potrawę? Normalnie szympansy jedzą pożywienie od razu, kiedy tylko je znajdą, stąd oglądanie, jak odkładają to na później, jest zdumiewające – komentował dla „The Guardiana” dr Warneken.

Autorzy pracy stawiają hipotezę – skoro już wspólny przodek ludzi i szympansów zasmakował w pieczonym jedzeniu (znalezionym np. przypadkowo mięsie zwierząt zaskoczonych pożarem), to chętka na taki pokarm doprowadziła nas do okiełznania ognia. A nie odwrotnie. Po prostu chcieliśmy jadać tak częściej.

– Uważam, że co bardziej inteligentne australopiteki, przodkowie ludzi sprzed 2 mln lat, mogły wpaść na pomysł, jak celowo rozniecać ogień i piec jedzenie. To by znacząco przesuwało datę tego zdarzenia. Dziś bowiem najwcześniejsze dowody na używanie ognia przez naszych przodków pochodzą sprzed miliona lat – mówi biolog ewolucyjny prof. Richard Wrangham. Uczony jest o tym przekonany, powołując się na zmiany fizjologiczne, jakie zaszły u naszych przodków 2 mln lat temu: większe mózgi, mniejsze zęby trzonowe i żołądki o mniejszej pojemności. Jego zdaniem to właśnie kucharzenie w tamtym czasie doprowadziło do wyewoluowania gatunku Homo erectus.

Według prof. Wranghama to pieczone jedzenie, a nie ochrona przed drapieżnikami i ciepło było pierwszym powodem ujarzmienia ognia.

Badania publikuje pismo „Proceedings of the Royal Society B”.

wyborcza.pl

Prymas Polak broni tradycyjnego modelu rodziny. „Próbuje się ją zepchnąć na margines społeczeństwa”

Procesja w Warszawie
Procesja w Warszawie Fot. Adam Stępień / Agencja Gazeta

Abp Wojciech Polak wyraźnie podkreślił, że małżeństwo jest tylko jedno – między kobietą i mężczyzną. I tylko ono może stworzyć rodzinę – mówił hierarcha podczas niedzielnych obchodów Święta Dziękczynienia na terenie Świątyni Opatrzności Bożej.

– Przekonujące piękno chrześcijańskiej rodziny, to piękno wspólnego małżeńskiego życia, opartego na miłości i wierności mężczyzny i kobiety, zdolnych do całkowitego i wyłącznego daru z siebie samych – jeden dla drugiej, jedna dla drugiego – podkreślił arcybiskup.

W jego opinii, nie może być zgody katolika na odstępstwa od tej reguły. – Nie pozwólmy, aby ta rzeczywistość została zawłaszczona, aby – jak mówił papież Franciszek – została ideologicznie skolonizowana, również poprzez ustawodawcze próby zrównujące małżeństwo i rodzinę z formami, z takimi sposobami wspólnego życia, które przecież nimi nie są.

Duchowny dodał, że trudno zaprzeczyć, że dla niektórych „rodzina zdaje się nie przystawać do współczesnej kultury i dlatego coraz bardziej próbuje się ją zepchnąć na margines społeczeństwa”.

W sprawowanej przez abp. Polaka mszy św. uczestniczyli m.in. prezydent elekt Andrzej Duda, prezydent Warszawy Hanna Gronkiewicz-Waltz, a także m.in. parlamentarzyści i prezydenci miast papieskich z całej Polski.

Podczas niedzielnych nabożeństw w całej Polsce odczytany został list autorstwa kard. Kazimierza Nycza. Hierarcha apelował w nim o wsparcie finansowe na rzecz budowy wilanowskiej świątyni. ”Świątynia Opatrzności Bożej to wotum wdzięczności całego naszego narodu za wolną Polskę i za codzienną opiekę Boga nad każdym z nas” – napisał w liście. Zbiórki odbywały się w całej Polsce.

Święto Dziękczynienia zostało zainicjowane przez kardynała Nycza w 2008 roku. W tym roku obchodzone było po raz ósmy.

Źródło: Polskie Radio

naTemat.pl

Kato-strofa zamieniona na drobne. Czego się lękamy przed nadejściem PiS?

Piotr Pacewicz, 07.06.2015
Europejskie Centrum Solidarności

Europejskie Centrum Solidarności (Fot. Dominik Sadowski / Agencja Gazeta)

Mama mojej przyjaciółki cierpi na starczą psychozę. Lęk budzą Oni. Zaglądają do mieszkania, stukają w ściany, przesuwają przedmioty, czasem trują. Ostatnio pani Z. przestała wychodzić, bo gromadzą się przed klatką. Trzymają w rękach zdjęcia porozrywanych na kawałki płodów.
Kiedy pełni obaw myślimy (ktokolwiek poczuwa się do owego „my”) o nadciągającej prawicowej kato-strofie, nasze lęki krążą wokół spraw fundamentalnych – nadzwyczajnych uprawnień dla prezydenta naruszających niezależność sądów, rosnącej cenie polskiego zadłużenia, kompromitacji w UE, szkoły poddanej ideologicznej obróbce, ustawowego zakazu in vitro…  Ale jak nas uczyli historycy ze szkoły Annales, warto śledzić sprawy drobne, przejawy nieznaczne, na pozór przypadkowe zachowania codzienne. To one mówią często najwięcej, to one tworzą świat, w którym naprawdę żyjemy. To one są zwiastunami triumfującej prawicowej reakcji na jakże skromne przecież przejawy otwartości III Rzeczypospolitej.4 czerwca, święto radosnego (kiedyś) zwycięstwa „Solidarności”, jeden z najbardziej obywatelskich dni w roku, może najbardziej obywatelski. Słonecznie, ciepło. Tłumy gdańszczan i turystów chętnie zwiedziłyby ekspozycję Europejskiego Centrum Solidarności, ktoś mógłby nawet spodziewać się imprezy, choćby Toastu Wolności, który w „Gazecie” wylansowaliśmy kiedyś z Piotrem Najsztubem.Ale Centrum jest nieczynne, bo wypada akurat święto Bożego Ciała i dyrekcja „nie chce urażać niczyich uczuć religijnych”. Ciekawe – prawda? – że wizyta we wspaniałym muzeum, gdzie można m.in. usłyszeć słowa o „Duchu zstępującym, by odmienić tę ziemię”, uraża uczucia religijne. Widać inny Duch, inna Ziemia. „Kto przyjechał do Gdańska na długi weekend i jest zainteresowany tematyką ‚Solidarności’, mógł nasycić się u nas już następnego dnia” – bredzi Jacek Kołtan, zastępca dyrektora.Mama mojej przyjaciółki cierpi na starczą psychozę. Lęk budzą Oni. Zaglądają do mieszkania, stukają w ściany, przesuwają przedmioty, czasem trują. Ostatnio pani Z. przestała wychodzić, bo gromadzą się przed klatką. Trzymają w rękach zdjęcia porozrywanych na kawałki płodów. Może nawet zabiliby panią Z. za to, że pół wieku temu – co było wtedy normą – dokonała legalnej aborcji.

Treści urojeniowe wiele nam mówią. Z pracy w szpitalu psychiatrycznym w latach 80. pamiętam, ilu tam było policjantów i ubeków ogarniętych urojeniami wielkościowymi albo bezwolnych wykonawców rozkazów wydawanych np. przez radio (jeden z nich zabił popielnicą innego pacjenta na rozkaz samego Stalina ). W latach 90. pojawiły się w szpitalach księgowe i bankruci biznesowi, ofiary kapitalizmu. Cierpienia pani Z. są zwiastunem katostrofy.

Nadciągająca Piąta może być mocniejszym przeżyciem niż PiS-owska IV RP lat 2005-07. Tamta szybko upadła, bo nie była dostatecznie osadzona w szajbach i obsesjach zwanych uczenie postawami. Także dlatego, że stanowiła europejski wyjątek, a dzisiejszy zwrot jest raczej trendy. Modne są hasła narodowe, pomysły na ład i porządek, wraca do łask patriarchat, władza mężczyzn w rodzinie i państwie.

Tydzień temu, na zaproszenie minister od równości Małgorzaty Fuszary i szefa KRRiT Jana Dworaka, prowadziliśmy z Anną Dryjańską debatę o „mediach bez kobiet”. Na miejsce konferencji prowadziła nas sympatyczna pracowniczka URM. Powiedzieliśmy, że damy radę i nie musi się fatygować. „Muszę – odpowiedziała – bo jeszcze byście państwo włamali się do gabinetu pana premiera”.

Ta pani widuje Ewę Kopacz kilka razy w tygodniu, ale w jej umyśle nie powstało pojęcie premierki czy choćby pani premier. Może dlatego, że – jak mówiliśmy na seminarium w URM – w roli ekspertek w mediach kobiety występują siedem razy rzadziej niż mężczyźni, a w tygodniu przedwyborczym – czternaście razy rzadziej! Z ekranów słyszymy non stop ogłupiające męskie wrzaski. Kobiet nie ma, może dlatego, że mniej ulegają politycznym paranojom (gdyby tylko one głosowały 24 maja, prezydentem nie zostałby Andrzej Duda).

Takie drobne rzeczy, przypadkowe decyzje, czyjeś paranoje. Ale wszyscy na to solidnie zapracowaliśmy: politycy, media, edukatorzy.

Zobacz także

wyborcza.pl

Ubu Kukiz

Kukiz to Ubu król czyli gówno. Porzucone przez ludzi systemu, którzy do tej pory tworzyli margines terroryzmu, a teraz chcą się załapać do wielkiej władzy (to będzie halo!). Jeżeli dacie się nabrać na tę patologię i dysfunkcję to dostaniemy w kość tą władzą. To będzie akademia Kaczora, istny kukluxklan.

Prawdziwą zmianę systemu niesie dwukadencyjność, zmiana w polityce gospodarczej i społecznej. O realnej zmianie Pan Kukiz milczy.

naTemat.pl

Grzegorz Braun: Polska potrzebuje króla. Jak w ”Helikopterze w ogniu” – niech wprowadzą go komandosi

Grzegorz Braun
Grzegorz Braun Franciszek Mazur / Agencja Gazeta

Wizja Grzegorza Brauna jest iście futurystyczna, ale jakże śmiała. Wyobraźni, trzeba przyznać, mu nie brakuje. Swoją wizję Polski jako monarchii, reżyser i były kandydat na prezydenta RP, przedstawił w Poznaniu, podczas Międzynarodowego Kongresu dla Społecznego Panowania Chrystusa Króla. Przywitała ją burza oklasków.

Grzegorz Braun najchętniej widziałby na tronie Jezusa Chrystusa, ale sam przyznał, że jego intronizacja na króla Polski jest w demokratycznym państwie niemożliwa. – Byłoby cudem, gdyby posłowie padli na kolana przed Panem Bogiem. Ale to się nie zdarzy – mówił podczas kongresu. Szybko jednak znalazł inne rozwiązanie. Trzeba demokrację zastąpić monarchią i wtedy król Polski mógłby intronizować Chrystusa.

Skąd jednak wziąć króla? Wizja jest prosta. – Pod koniec trzeciej wojny światowej z jakiegoś bunkra w rejonie Doliny Chochołowskiej rusza kolumna wozów opancerzonych w kierunku Krakowa. Komandosi – jak w amerykańskim filmie „Helikopter w ogniu” – mają noktowizory i karabiny. Wcześniej musieliby modlić się przykładnie, chodzić do szkoły i na strzelnice. I wjeżdżają na Wawel, bo władza upadła – opowiadał Braun. Potem następuje koronacja Kazimierza Odnowiciela III. A rządzący Polską ”odlatują do ciepłych krajów z walizkami pełnymi pieniędzmi”.

Na razie jednak, jak przekonywał trzeba edukować społeczeństwo. Głównie pod hasłem ”Kościół-szkoła-strzelnica”, by msze święte nie były dla dzieci egzotyką. A strzelnica po to, ”bo nie da się tego na dłuższą metę załatwić gawędzeniem”.

O związkach Grzegorza Brauna z Bogiem głośno było przed ostatnimi wyborami prezydenckimi. Tak zapewniali jego zwolennicy przekonując słowami: ”Głosujcie na Grzegorza Brauna, gdyż on jest wybrany przez samego Boga Ojca i to spowoduje uhonorowanie mnie na króla Polski, a ocalejecie wy i świat”. Ich zdaniem Jezus miał zagrozić Polakom, iż odrzucenie kandydatury „katolickiego prezydenta Polski” Grzegorza Brauna będzie wiązało się z wybuchem wojny, która doprowadzi do upadku nie tylko Polskę, ale i inne państwa świata.

W wyborach prezydenckich poparło go 124 tysiące Polaków. Jego wystąpienia w Poznaniu słuchało około 100 osób.

Źródło: Gazeta.pl

naTemat.pl

Beata Szydło na ustach wszystkich. Julia Pitera: Współczuję jej, realizacja obietnic Dudy to rozwalenie budżetu RP

Beata Szydło nowym premierem? Politycy PO: może sobie nie poradzić.
Beata Szydło nowym premierem? Politycy PO: może sobie nie poradzić. Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta

Sporym echem w świecie polskiej polityki odbiła się wczorajsza informacja „Super Expressu” o możliwej rezygnacji Jarosława Kaczyńskiego z funkcji prezesa PiS. Dziennik idzie w swych dywagacjach dalej i wysuwa na stanowisko przyszłego premiera byłą już szefową sztabu wyborczego Andrzeja Dudy – Beatę Szydło. Jeśli tak się stanie, stoi przed nią trudne zadanie – oceniła Julia Pitera z PO w sobotnim programie „Dziś wieczorem”.

Trudne zadanie
– Czuję solidarność kobiecą i muszę powiedzieć, że bardzo współczuję pani Szydło, gdyby miała zostać premierem, bo będzie musiała realizować zapowiedzi prezydenta Andrzeja Dudy, które złożył w toku kampanii wyborczej –podkreśliła Pitera. Jak dodała, gdyby scenariusz z Szydło jako premierem rzeczywiście doszedł do skutku, paradoksalnie, mógłby okazać się dla „nowej twarzy” PiS zgubą. – Realizacja obietnic Dudy to rozwalenie budżetu RP – oceniła posłanka.

Drugi gość programu, Jarosław Gowin z Polski Razem, studził emocje towarzyszące dyskusjom o ewentualnej desygnacji Szydło na szefa przyszłego rządu. Jak podkreślił, naturalnym rozwiązaniem byłby wybór szefa partii, czyli Kaczyńskiego.

O ewentualnym „namaszczeniu” Szydło przez prezesa PiS rozmawiali też goście niedzielnej „Kawy na ławę” w TVN. W opinii eurodeputowanego PO Adama Szejnfelda, współpracowniczka Kaczyńskiego – nawet jeśli stanie na czele rządu – będzie jedynie „premierem technicznym” – tak jak wcześniej Kazimierz Marcinkiewicz. Z kolei Adam Bielan z Polski Razem przypomniał, że Szydło doskonale nadaje się na premiera, bo ma wręcz „modelową karierę polityczną”. Argumentem ma być znajomość problemów samorządowców z czasów piastowania funkcji burmistrza gminy Brzeszcze.

Kto za sterem w PiS?
Tymczasem „SE” sugeruje, że wszystko ma się rozstrzygnąć w ciągu najbliższych kilku dni. Według gazety, Kaczyński oficjalnie ogłosi, że kandydatką partii na premiera jest wiceszefowa Beata Szydło. Jej nominacja ma stanowić kolejny punkt planu na zdobycie pełni władzy. Planu, który wraz ze zwycięstwem Andrzeja Dudy częściowo się już ziścił.

– To bardzo ciekawe, że w PiS zauważono, że z Jarosławem Kaczyńskim już nie można wygrywać. Szuka się więc nowych twarzy – mówiła w sobotnim programie „Wstajesz i Wiesz” rzeczniczka rządu Małgorzata Kidawa-Błońska.

Jak już pisaliśmy w naTemat, prezydent-elekt chwalił szefową swojej zwycięskiej kampanii, a mówiąc o przyszłym premierostwie nie wspomniał o liderze PiS. – Jeżeli ktoś mnie pyta, czy byłaby (Szydło – red.) dobrym kandydatem, kandydatem, który pozwalałby na realizację dobrej zmiany, i czy by sobie poradziła z tym: tak, jestem przekonany, że by sobie z tym poradziła – oznajmił Duda na antenie Radia Kraków.

Źródło: TVP Info

naTemat.pl

Dodaj komentarz