Komorowski (16.05.15)

 

Andrzej Saramonowicz: Kobiety nie cenią mazgajów. A jeśli już się z nimi wiążą, to częściej ich zdradzają

”Pyta dziewczyna drugą: – A jak u ciebie z facetami? – Świetnie – pada w odpowiedzi. – Wczoraj dwóch się o mnie popłakało”
Hanna Rydlewska

Andrzej Saramonowicz (fot. Dorota Czoch)

Scenarzysta, reżyser, dramaturg, twórca takich przebojów jak „Testosteron” czy „Lejdis”. Teraz również pisarz, który debiutuje powieścią „Chłopcy”. Andrzej Saramonowicz predyspozycje do bawienia ludzi miał od małego. Potrafi także odgadnąć, z czego będą się śmiać. Nie chce jednak uchodzić za cynika. Czy tworzy bajki dla tych, którzy marzą o lepszej rzeczywistości? – Jeśli zakłada pani, że najpierw kalkuluję, czego aktualnie chcą odbiorcy, a potem z rozmysłem im to serwuję, to jest pani w błędzie – mówi kategorycznie. Przy okazji premiery książki pytam go o niedojrzałość współczesnych mężczyzn, lęk przed kobietami i portret polskiej klasy średniej.

Przyzwyczaił pan ludzi do tego, że pan ich bawi, dostarcza im rozrywki. A tu niespodzianka. Specjalista od komedii napisał książkę, owszem, zabawną, ale i gorzką. „Chłopcy” – opowieść o kryzysie męskości, potędze ojcostwa i tęsknocie za prawdziwym uczuciem – to dowód na to, że pan spoważniał?

– Na pewno w wieku 50 lat jestem poważniejszy niż wtedy, kiedy miałem lat 30. Inne rzeczy wypełniają mój umysł czy serce. Inaczej myślę też o komunikacji z odbiorcami moich dzieł: filmów czy – jak teraz – powieści. Kiedyś byłem szczęśliwy, gdy udało mi się ludzi rozbawić. Dziś już mi to nie wystarcza.

 

Inna sprawa, że robienie komedii było też konsekwencją mojej drogi zawodowej. Zacząłem robić filmy, zanim skończyłem szkołę filmową. Kino komercyjne – a w nim komedia – były jedyną drogą, bo nie miałem żadnych szans na pieniądze publiczne. Nie przyznano by mi ich, argumentując, że nie jestem zawodowym reżyserem. A w świecie kina komercyjnego nie liczyły się uwarunkowania cechowe, a jedynie dobre pomysły i talent. I tak zacząłem robić komedie. A ponieważ były wielkimi hitami, zaczęto uważać mnie za „pana od komedii”.

Andrzej Saramonowicz (fot. Dorota Czoch)Andrzej Saramonowicz (fot. Dorota Czoch)

Ten wybór wynikał również z obawy przed powiedzeniem czegoś wprost, na poważnie? Z ulgą przywdział pan kostium komedianta?

– Od małego miałem predyspozycje do bawienia ludzi. Dawniej towarzyszyła temu jeszcze wewnętrzna wesołość, która z czasem ustąpiła, bo już mi się nie chce bywać duszą towarzystwa. Natomiast łatwość konstruowania historii naznaczonych komizmem pozostała.

Nigdy jednak nie miałem problemów z pisaniem na serio. Wiele lat temu – kiedy współpracowałem z „Frondą”, zanim dotknął jej Tomasz Terlikowski – opublikowałem tam opowiadanie „Krzyż”; o księdzu, który porzuca stan kapłański, by uratować dziecko przed aborcją. Nie swoje dziecko, oczywiście. Potem Magdalena Piekorz przez lata zabiegała o zrobienie z tego filmu. Nie udało się, nad czym bardzo boleję. Podobny los spotkał mój scenariusz filmu o Monte Cassino. I projekt serialu o V Brygadzie Wileńskiej i majorze Łupaszce. Nie powstały nie dlatego, że były słabe – po prostu w Polsce takich tematów, mówię to z bólem, nikt z decydentów nie chce.

Ale ponieważ uważam, że zamiast narzekać, lepiej pracować, robiłem komedie. Które zresztą bardzo lubię. Oczywiście chciałem na tych filmach zarabiać, ale nigdy chęć zarabiania nie była najważniejsza. Nie umiałbym zrobić filmu, który byłby wyłącznie biznesowym produktem. Zawsze robiłem tylko takie filmy, jakie sam chciałbym oglądać jako widz. Począwszy od „Pół serio”, przez „Ciało”, „Testosteron”, „Lejdis”, „Idealnego faceta dla mojej dziewczyny”, aż do „Jak się pozbyć cellulitu”, te filmy miały zawsze kilka warstw odbioru. Najprostsza – z humorem najmniej wyrafinowanym – przeznaczona była dla najmniej wyrobionej widowni. Ale były też warstwy głębsze, dzięki którym także ludzie inteligentni mogli oglądać te filmy z przyjemnością.

Obejrzałam wczoraj ponownie „Lejdis”. I zastanawiam się, czy robiąc taką komedię, z rozmysłem sięgał pan po pewne żarty czy rozwiązania w scenariuszu, z którymi sam się nie utożsamiał, po to, żeby zapewnić masowy odbiór swojemu dziełu?

– Ja się w „Lejdis” utożsamiam z każdym rodzajem dowcipu. I bardzo lubię ten film, choć mam do niego mniej emocjonalny stosunek niż do „Testosteronu”. Na te filmy nie można patrzeć w oderwaniu. Bez wielkiego sukcesu „Testosteronu” nie zrobilibyśmy „Lejdis”. Mieliśmy demo „Lejdis”, które pokazałem ówczesnemu szefowi ITI Pawłowi Wachnikowi. I on natychmiast chciał to dystrybuować. Mówił, że to będzie megahit. Miał intuicję. Wcześniej pomógł nam w dystrybucji „Testosteronu”, którego w formie sztuki teatralnej był wielkim fanem. To wszystko się łączy.

„Testosteron” był wielkim sukcesem jako sztuka teatralna. Inscenizację Teatru Montownia widziało przeszło 100 tysięcy ludzi. To była sztuka, która rozpoczęła wielką karierę Tomasza Karolaka, którego ściągnąłem do niej z teatru w Łodzi. Wpłynęła też, myślę, na życie Roberta Więckiewicza – bo wszyscy ważni świata filmu zobaczyli go w „Testosteronie”, a grał w nim genialnie. Również Teatr Montownia stał się rozpoznawalny. I ja. Wszyscy bardzo wiele „Testosteronowi” zawdzięczamy. W filmie – który powstał cztery lata po premierze sztuki – zdecydowaliśmy się już na inną obsadę, bo nie chcieliśmy, by ktoś nas posądzał, że reżyserujemy coś, co w teatrze wyreżyserowała Agnieszka Glińska. A w międzyczasie pracowałem nad „Lejdis” z autorkami bloga, na który natknąłem się w internecie. Te prace trwały dość opornie, ale przyspieszyły, kiedy się okazało, że mamy pieniądze na film o kobietach, ale nie mamy scenariusza. Scenariusz „Lejdis” powstawał w szalonym tempie: napisaliśmy go w półtora miesiąca.

Andrzej Saramonowicz (fot. Dorota Czoch)Andrzej Saramonowicz (fot. Dorota Czoch)

A gdzie w „Lejdis” są te głębsze warstwy odbioru, o których pan mówił? Czytam pierwszą, podstawową, doceniam niewątpliwe rozrywkowe walory filmu. Co dalej?

–  Zanim odpowiem, muszę wyjaśnić, że Polska jest dość płytkim rynkiem filmowym. Jeżeli mamy do czynienia z obrazem, który ogląda więcej niż milion widzów, należy się zastanowić, jakie są tego przyczyny, bo to dużo więcej niż typowa polska widownia kinowa. A kiedy mamy 2,5 miliona widzów jak na „Lejdis” – to jest to już fenomen.

Po latach patrzę na „Lejdis” już nie jak na film, ale zjawisko socjologiczne. I w tej optyce należy widzieć te głębsze warstwy, o które pani pyta. „Lejdis” powiedziały coś bardzo prawdziwego o polskich kobietach z pierwszej dekady XXI wieku: o ich aspiracjach, samopostrzeganiu, rozumieniu własnej podmiotowości, relacjach z mężczyznami, definiowaniu własnej kobiecości wreszcie. Oczywiście nie zapominam, że mówimy o komedii, gdzie psychologia postaci jest skonwencjonalizowana. Ale to nie przeszkadzało kobietom odczytać tę konwencję właściwie. To znaczy: dostrzec w komedii prawdziwe odbicie czasów i siebie.

No właśnie, czy typowy babski wieczór to zawsze czerwone wino, płacz i rozmowy o seksie? A męski: wódka, tatar, ogórki kwaszone i rozmowy o seksie?

– Nie, nie zawsze. Czasami kobiety piją wódkę pod tatara, a faceci – czerwone wino. Ale nie skupiałbym się na kulinariach, tylko wspólnocie, którą zawiązuje się z bliskimi sobie osobami przez rozmowy o sprawach istotnych. Intymność, której częścią jest seks, jest sprawą ważną. Dlatego przyjaciółki z „Lejdis” piją czerwone wino i o niej rozmawiają. I dlatego przyjaciele z powieści „Chłopcy” piją wódkę pod tatara i też o niej rozmawiają. Bo ludzie po prostu tak robią.

Dodam jeszcze, że „Lejdis” to również opowieść o potrzebie podmiotowości. Kobiety oglądały ten film – często po wiele razy – i mówiły: „takie jesteśmy lub takie chcemy być! Jako podmiot własnego życia! Owszem, ono bywa związane z życiem facetów, ale to nasze życie!”. Ten film powstał w 2007 roku, premierę miał w 2008. Wtedy Polska wyglądała nieco inaczej. Dziś głos kobiet jest już lepiej słyszalny. Dlatego dziś „Lejdis”, tak mi się wydaje, nie miałyby tak wielkiej widowni.

Dlaczego?

– Bo wtedy idealnie trafiły w swój czas. Mieliśmy intuicję. Pewne filmy idealnie trafiają w czas. Idę o zakład, że „Bogowie” zrobieni pięć lat wcześniej mieliby znacznie mniejszą widownię. Dziś film o herosie, który zmaga się z systemem, ale nie w wymiarze walki totalnej, tylko życia codziennego (bo przecież Relidze w tym filmie przeszkadzają w osiągnięciu spełnienia nie młyny historii, tylko banalne pierdoły tępej i bezdusznej biurokracji), i który te zmagania wygrywa – okazał się wyzwalający. Każdy w Polsce utożsamia się z Religą, bo każdemu pierdoły tępej i bezdusznej biurokracji ucinają dziś skrzydła.

Andrzej Saramonowicz (fot. Dorota Czoch)Andrzej Saramonowicz (fot. Dorota Czoch)

To jaka kobieca historia wydałaby się panu przystająca do współczesnych realiów?

–  W paradoksalny sposób odpowiem, że ta, którą opowiedziałem w „Chłopcach”. Jest w tej powieści co prawda narracja męska, ale opisuje świat, który sprawiedliwie okalecza i mężczyzn, i kobiety. Gdyby odwrócić punkt widzenia i dać dojść do głosu narracji którejś z kobiecych postaci z „Chłopców” – zmieniłby się tylko wektor złośliwości, ale opis świata w jego podstawowych niedomogach pozostałby ten sam.

Bo w gruncie rzeczy trauma współczesnych kobiet i mężczyzn ma to identyczne źródło. Jest nim charakter świata, który zbudowaliśmy. „Chłopcy” opisują życie bohaterów, którzy żyją na zgliszczach własnych rodzin. Rodzin, o których im powiedziano, że nie muszą już trwać. Związki się posypały, mimo że nasze życie towarzyskie pozornie kwitnie. Im bardziej ulegamy radosnej socjalizacji, tym bardziej stajemy się wyalienowani i samotni. Widać rozpad wszelkich form wspólnotowych. Przez wspólnotę rozumiem także związek między kobietą a mężczyzną.

Także czy tylko? A może to właśnie pojęcie wspólnoty ulega na naszych oczach przekształceniu? Może więzy przyjacielskie zastępują dziś tradycyjną wspólnotę miłosną?

– Nigdy jej w pełni nie zastąpią. Współczesność ujawnia swój schizofreniczny wymiar: z jednej strony buduje iluzję singli, że samotność nie jest taka zła. Z drugiej strony wpędza w traumy, że wartość człowieka nie bierze się z niego samego, ale z jego relacji z innymi ludźmi: psychoterapie – zadziwiająca wielkomiejska moda czasów obecnych – „naprawiają” człowieka nie w związku z jego „relacją” z sobą samym, ale z innymi ludźmi: toksycznymi rodzicami, partnerami seksualnymi, szefami w pracy. Człowiek jest tyle wart, ile warte są jego relacje z drugimi, rozumiane jako korporacyjna negocjacja: ty mi tyle, ja ci tyle. Tymczasem wymianą według procentowego parytetu nie zastąpi się metafizyki. A tylko ona czyni nas ludźmi. I nie należy tego rozumieć religijnie.

Staram się nie moralizować, po prostu przyglądam się temu, co się dzieje z naszą duchowością, z naszą obyczajowością, z naszą cywilizacją. I zastanawiam się, jakie konsekwencje dla ludzi z XXI wieku ma ten nowy typ relacji, który stworzył wolny rynek emocji i wrażeń. O tym próbuję w „Chłopcach” opowiadać.

Ale też opowiada pan o niedojrzałości współczesnych mężczyzn. W pana książce chłopiec – syn patrzy na ojca – pozornie dorosłego mężczyznę, który też jest chłopcem. Mamy narrację równoległą, z której wynika, że dojrzałość emocjonalna współczesnych czterdziestolatków niewiele się różni od dojrzałości gimnazjalistów. Kto to zrobił mężczyznom? Oni sami tak się skrzywdzili?

– Nie jest tak, że mamy do czynienia z wyjątkowo niezdolnym i gnuśnym pokoleniem trutni. Ludzie są tacy, jakie bywają okoliczności, w jakich przyszło im żyć. Świat współczesnej cywilizacji zachodniej – który notabene lubię, zwłaszcza kiedy przyglądam się innym miejscom na naszym globie, gdzie żyje się wyjątkowo podle – doprowadził do granic absurdu pojęcia indywidualizmu i relatywizmu. Każde indywidualne „ja” jest centrum wszechświata i instancją, która nadaje mu sens, a sensów może być niezliczona ilość i każdy jest właściwy, bo przecież wszystko jest relatywne. Ta sytuacja powoduje niezdolność do wchodzenia w jakiekolwiek trwałe relacje wspólnotowe, bo każde „ja” jest przekonane, że gdy zamieni się w „my”, to ulegnie anihilacji. Ja bohaterów „Chłopców” nazywam wrakami sukcesu: udało im się wszystko oprócz własnego życia.

Mała dygresja, choć też o rozpadzie wspólnot: proszę przyjrzeć się dzisiejszej polskiej emigracji. To chyba jeden z największych naszych dramatów. A jeśli traktować naród także jako zasób genetyczny, to można powiedzieć – z lekką tylko przesadą – że to tragedia bliska II wojnie światowej. Ludzie nie tylko wyjeżdżają z Polski rozumianej jako państwo. Oni wyjeżdżają z polskości jako formacji duchowej i intelektualnej. Porzucają polskość jak wąż wylinkę. Jakby z niej wyrastali. Zastraszająca jest łatwość, z jaką to robią. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego emigracja zarobkowa staje się zarazem emigracją ze wspólnoty narodowej? Bo przekaz, jaki tzw. oświecone elity intelektualne budowały przez lata w przestrzeni uczuć narodowych, kazał w nich widzieć coś podejrzanego. Nienowoczesnego. Naznaczonego jakimś brudem. Szowinizmu? Nacjonalizmu? Antysemityzmu? Polskość brzmi jakoś niehalo, bo w dyskursie publicznym nieustannie trzeba się z niej tłumaczyć. Stała się balastem, który ma swoją bolesną wagę w kraju, a na obczyźnie ciąży już nie do zniesienia. Więc się ten balast odrzuca.

I ponownie wracając do związków męsko-damskich: współczesność to nie jest czas dla długodystansowców. Kiedyś wchodziło się w związek z założeniem, że jest bezterminowy. Oczywiście mógł się nie udać, ale nie zaczynało się relacji z kimś na troszkę. Dzisiaj wraki sukcesu wchodzą w związki, zakładając automatycznie, że nie ma obowiązku, by owe trwały długo. Że można je budować do pierwszego znudzenia. No, może do siódmego, ale nie na zawsze, bo związek ma wpisany termin przydatności do spożycia. I cały świat – począwszy od nieustannych wymian gadżetów elektronicznych i ciuchów, które muszą wypełniać postulat bycia modnym, a skończywszy właśnie na relacjach międzyludzkich – charakteryzuje jedna stała, czyli niestałość. Nic nie jest warte naprawy. Dziurawych butów nikt nie nosi do szewca, tylko kupuje nowe, zaciągniętych rajstop też już nikt nie ceruje.

Andrzej Saramonowicz (fot. Dorota Czoch)Andrzej Saramonowicz (fot. Dorota Czoch)

A związek warto, pana zdaniem, cerować?

– Bez wątpienia. Bo cerując związek, ceruje się siebie. A jeśli się związek – rach! ciach! –  wyrzuca i wchodzi w nowy, z niezacerowanym sobą, to znikoma szansa, że i za drugim razem się uda.

Bohaterowie pana książki odchodzą od swoich żon, ale potem jednak tego żałują. Po krótkim okresie zachłyśnięcia się swobodą seksualną dostrzegają, że stracili coś ważnego.

– Nie wydaje mi się, by Jakub Solański, dorosły narrator „Chłopców”, żałował odejścia od żony. Jeśli czegoś żałuje, to utraty poczucia ładu. Choć wcześniej ten ład go drażnił i kojarzył mu się niemal ze starczym skostnieniem. Myślę, że Jakub się rozstał z żoną, bo uwierzył w podstawowy postulat świata konsumentów, że zbyt długie pozostawanie przy jednym modelu sprzętu jest niekorzystne. Nie chciałbym, by ktoś mi zarzucał, że traktuję kobiety jak…

Zaraz to zrobię.

– …jak sprzęty, ale dzisiejszy świat hołduje takiej postawie: „mam samochód od trzech lat, bardzo go lubię, ale myślę, że to frajerstwo trzymać go czwarty czy piąty rok, przecież niebawem może się zepsuć, więc lepiej zawczasu wymienić go na inny, który też będzie mieć gwarancję. Owszem, sprzedając ten stary, rozstaję się z nim z żalem, bo wiążę z nim wiele wspomnień, ale nie chcę do niego dokładać, więc żegnaj”. Wiem, że to niezbyt wyrafinowana metafora, ale adekwatna także do relacji międzyludzkich.

Taka postawa charakteryzuje dziś wiele osób. Również Jakuba Solańskiego z „Chłopców”. Trudno powiedzieć, dlaczego się rozwiódł. Prawdopodobnie finalnie była to decyzja jego żony, która uznała, że niefrasobliwość Jakuba przekroczyła już masę krytyczną. On sam pewno by nie chciał, ale dorabia dobrą minę do złej gry i mówi, że aby być szczęśliwym w wieku czterdziestu lat, trzeba się najpierw dobrze ożenić, a potem dobrze rozwieść. To taki żart, który ma rozpuścić w chichocie refleksję na temat rzeczywistości. Choć i w tym żarcie jest odrobina prawdy, bo Jakub usiłuje wykorzystać „wolność” na maksa. Ma apetyt na życie, chce z niego korzystać i jest świadomy własnych przewag oraz wrażenia, jakie robi na kobietach. Czuje się z własną męskością lepiej niż za młodu.

Uprawia seks z kilkoma różnymi kobietami. Kompulsywnie, ucieczkowo. To chyba nie jest portret szczęśliwego mężczyzny?

– Finalnie nie jest, ale Jakub musi się sparzyć, by to pojąć. Jeśli się postrzega życie jako zdobywanie kolejnych sprawności na mundurze, to pierwsze pięć czy dziesięć naszywek nie wystarczy, bo ciągle jest jeszcze miejsce na rękawie. Mówiliśmy już o tym: liczy się kolekcjonowanie wrażeń. W takim pojmowaniu zadowolenia z życia Jakub Solański to człowiek spełniony. Relacje seksualne, których jest wiele w „Chłopcach”, to jeden z najprostszych sposobów gromadzenia podniet, w dodatku najtańszy. Ale są inne, równoważne: sporty ekstremalne, dalekie podróże, narkotyki. Dzisiejsze wraki sukcesu zbierają emocje jak znaczki w klaserze. To nigdy nie może mieć końca, prawdę mówiąc. A stoi za tym jedna myśl: „jeżeli nie uczynię z mojego życia rollercoastera, to jestem cieniasem. Tylko frajerzy żyją w sposób monotonny. Powtarzalność to śmierć”.

Andrzej Saramonowicz (fot. Dorota Czoch)Andrzej Saramonowicz (fot. Dorota Czoch)

Gdzie kończy się „wewnętrzny chłopiec”, a zaczyna infantylizm?

– Zdziecinnienie dorosłych nie dotyczy tylko mężczyzn. Infantylizacja współczesnego społeczeństwa dotyczy wszystkich – także kobiet. Nieco inaczej się objawia. Mniej spektakularnie. Może dlatego, że „słodkie idiotki” mają dłuższą historię niż „słodcy idioci”.

Mówi pan często o kobiecym egoizmie. Straszy pan nim jak, nie przymierzając, Radio Maryja genderem. Bo kobieta wyzwolona to społeczny dynamit?

– Proszę mnie tak nie ustawiać, bo do Radia Maryja mi daleko. Za pielgrzymkę szczudlarską i Radio Zawsze Dziewica w filmie „Idealny facet dla mojej dziewczyny” byłem napiętnowany. O kobiecym egoizmie mówię zawsze w kontekście przywoływania egoizmu męskiego. Bo oba istnieją blisko siebie i są równie silnie, różnią się jedynie strategiami. Chcę podkreślić z całą mocą: jestem wielkim entuzjastą emancypacji kobiet wszędzie, gdzie tylko jest potrzebna. Jestem za tym, by istniała absolutna równość praw kobiet i mężczyzn. Ale jestem przy tym przeciwny genderowej unifikacji.

Kobiety i mężczyźni się różnią nie tylko dlatego, że tak ułożyły się okoliczności kulturowe, ale przede wszystkim, bo tak chciała natura. I nie należy tych różnic rugować. Jeśli coś mi się nie podoba w gender – mówię tutaj o jego sprymitywizowanym wymiarze publicystycznym, a nie poziomie akademickim – to łatwość stawiania recepty, że jeśli kobiety zrównają się parytetowo z mężczyznami we wszystkim, także stylem życia objawiającym się zachłannością na budowanie zawodowych karier czy ekspresją seksualną, to będzie dobrze. To rodzi chaos. Kobiety nie muszą być takie jak mężczyźni.

A co w tym złego?

– Kobieta imitująca mężczyznę? To sprzeczne z naturą kobiety.

Czyli? Jaka ta kobieca natura, pana zdaniem, jest?

– Naturą kobiety jest nie być mężczyzną – już prościej się tego powiedzieć nie da. Bo mężczyzna i kobieta to dwie połówki wymyślonej przez naturę całości. Różnią się od siebie. I to dobrze. I pięknie.

Nie mam wątpliwości co do różnic anatomicznych. Ale jakie jeszcze podziały ma pan na myśli?

– Nie sprowadzajmy tych różnic do sfery genitalnej. Kobiety i mężczyzn charakteryzuje np. inna wrażliwość lub odmienny sposób budowania wspólnot – mężczyźni organizują je poprzez hierarchizowanie, kobiety przez wymianę. Takich różnic jest wiele. Z żadnej nie wynika lepszość lub gorszość którejś z płci. Ale te różnice istnieją.

A to nie są cechy indywidualne, a nie przypisane konkretnej płci? W końcu cechy stereotypowo przypisywane kobietom może mieć mężczyzna, i odwrotnie – kobieta może wykazywać pewne cechy „męskie”, które nie będą jej wcale przeszkadzać w realizowaniu jej „kobiecości”.

–  Przykłady poproszę.

Powiedzmy, że według schematu kobieta powinna być ciepła, opiekuńcza, wspierająca. A mężczyzna ma być odważny, przebojowy, gotowy do walki. Przecież spokojnie może dojść do wymiany. Czy opiekuńczy mężczyzna przestaje być mężczyzną? A przebojowa kobieta – komu przeszkadza?

–  Nikomu, o ile nie uczynimy z tej zamiany ról obowiązkowego kanonu. Jest pewien kłopotliwy odłam feminizmu – ja nazywam go pop-feminizmem – który wmawia kobietom, że jeśli chcą zasłużyć na miano nowoczesnych kobiet, muszą być agresywne, dynamiczne i zawsze nastawione na walkę. Jak mężczyźni właśnie. Moim zdaniem to ogranicza tę niezwykle fascynującą w bogactwie i różnorodności przestrzeń, jaką jest kobiecość. Zgoda, niech będą kobiety przebojowe, ale nie wmawiajmy tym nieprzebojowym, które chcą siedzieć w domu z dziećmi, czekać na męża z obiadem i nie myślą o zawodowych karierach, że reprezentują kobiecość gorszą czy niewolniczą.

Pan nie lubi kobiet przebojowych?

– Bardzo lubię. I inni faceci też. Myśmy to już dawno zaakceptowali. Gorzej z kobietami, które mężczyzn o cechach dawniej nazywanych kobiecymi – czyli eterycznych, biernych, płaczliwych i kruchych – nie postrzegają jako atrakcyjnych. Jest taki suchar o hipsterach: „Pyta dziewczyna drugą: – A jak u ciebie z facetami? – Świetnie – pada w odpowiedzi. – Wczoraj dwóch się o mnie popłakało”. Humor w tym dowcipie bierze się z tego, że wiemy, że taka sytuacja to absurd, bo kobiety nie cenią mazgajów. A jeśli już się z nimi wiążą, to częściej ich zdradzają.

Z tego, co pan mówi, wyziera jakiś lęk. Czy pan się boi kobiet?

– Dlaczego miałbym się bać kobiet, skoro je rozumiem i świetnie się z nimi dogaduję? I próbuję im cierpliwie wyjaśniać, że nie muszą bezkrytycznie przyjmować wzorców podsuwanych przez pop-feminizm. Powtórzę raz jeszcze: jeśli kobieta chce być aktywna zawodowo do tego stopnia, że nie chce mieć dzieci – jej sprawa. Ale nigdy nie ośmieliłbym się powiedzieć, że kobieta, która chce je mieć i zająć się ich wychowaniem w domu, jest gorsza.

Andrzej Saramonowicz (fot. Dorota Czoch)Andrzej Saramonowicz (fot. Dorota Czoch)

Feministki też tak nie myślą. Wręcz przeciwnie, opowiadają się za tym, by kobieta za pracę wykonywaną w domu dostawała honorarium.

– Czy ona będzie dostawała wynagrodzenie za pracę w domu, czy mężczyzna, z którym żyje, będzie godziwie zarabiał na całą rodzinę – to bez znaczenia. Oczywiście, o ile ten mężczyzna traktuje te pieniądze jako wspólne i nie wykorzystuje ich do uzyskiwania przewagi nad żoną.

Ja naprawdę nie rozumiem, skąd bierze się to obsesyjne przekonanie, że każdy z małżonków czy partnerów musi mieć osobne pieniądze. Zadziwia mnie ta osobliwa hierarchia intymności, jaką narzuca współczesność: najłatwiej jest ludziom iść ze sobą do łóżka. Znacznie trudniej jest budować stały związek. A ostatnim stopniem i ostatecznym dowodem, że ów związek jest trwały, jest…

Wspólny kredyt?

– …wspólne konto. Ludzie we współczesnych związkach nie mają wspólnych kont. Dzisiaj to największy akt romantyzmu – przekazać osobie, z którą się dzieli łoże i stół, a często i ma dzieci, dostęp do swoich pieniędzy.

A dlaczego pana bohaterowie, czy to filmów, czy teraz również powieści, nie mają nigdy problemów materialnych? Pańskich bohaterów męczą żądze, egzystencjalne lęki, ale nigdy nie straszy ich widmo długów.

– Z całego bogactwa możliwości, jakie daje świat, autor musi wybrać pewien wycinek. Ja najczęściej opowiadam o wielkomiejskiej klasie średniej, której problemy finansowe są zupełnie innego typu niż te, jakie trapią mieszkańców popegeerowskich wsi. Musiałem kogoś wybrać, wszystkich opisać się nie da.

Portretuję wielkomiejską klasę średnią także dlatego, że ona jest awangardą liberalno-wolnorynkowego świata, jaki budujemy w Polsce od ćwierćwiecza. I jest grupą, do której aspirują przedstawiciele innych warstw społeczeństwa – w tym aspekcie ma charakter formacyjny.

Czyli pisze pan bajki dla tych, którzy marzą o lepszej rzeczywistości?

– Pani nazywa to bajką, ja tak o swojej twórczości nie myślę. Skupiam się na tym, by opowiadać zajmujące i wielowymiarowe historie. Poza tym nie sądzę, by Polacy czekali wyłącznie na bajki. Przekonanie, że się wie, na co odbiorcy czekają, zgubiło już niejednego twórcę.

Myślałam, że pan wie, czego chcą ludzie, że pańska intuicja jest pańską siłą.

– Intuicja to co innego niż kalkulacja. Jeśli zakłada pani, że ja najpierw kalkuluję, czego aktualnie chcą odbiorcy, a potem z rozmysłem im to serwuję, to jest pani w błędzie. Ja opowiadam wyłącznie te historie, które sam chętnie bym poznał jako widz. Jedyne, co podlega kalkulacji, to wybór formy. Konwencji, przez którą zamierzam się komunikować z odbiorcą. To niezwykle ważne. Tematy są istotne znacznie mniej. Między „Romeo i Julią” Szekspira a telenowelą o nieszczęśliwej miłości nastolatków w małym mieście na Kujawach nie ma różnic tematycznych, ale wszystko zależy od rozłożenia akcentów.

A pana książka do której kategorii się zalicza?

– To powieść obyczajowo-psychologiczna z silnymi akcentami komediowymi. Ja tak to widzę, i mam nadzieję, że podobnego zdania będą czytelnicy. Zdanie krytyków nadmiernie mnie nie obchodzi, choć miło mi jest czytać, że napisałem dobrą powieść. Na szczęście jak dotąd głosy pochlebne przeważają, co mnie cieszy, bo jestem z „Chłopców” naprawdę zadowolony.

Ostatni raz tak zadowolony byłem 13 lat temu po napisaniu „Testosteronu” jako sztuki teatralnej. Coś niezwykłego udało mi się w tej sztuce, czego potwierdzeniem jest, że szalenie podoba się również poza Polską. Rzadko o tym mówię, ale „Testosteron” to dziś najpopularniejsza polska sztuka współczesna na świecie. Grana jest w kilkudziesięciu teatrach. M.in. na Słowacji w Nitrze (drugim co do wielkości słowackim ośrodku teatralnym), gdzie wystawia się „Testosteron” od 11 lat i jest to największy hit teatralny w 65-letniej historii nitrzańskiego teatru, a grano tam wszystko: Szekspira, Czechowa, Becketta… Aż się czuję głupio, kiedy o tym myślę.

Popularność dzieła sztuki jest miernikiem jego jakości?

– Nie jest. Ale nie oznacza też, że dzieło jest marnej jakości artystycznej.

Malarz Edward Dwurnik obstaje przy tym, że artysta, który źle zarabia, jest złym artystą.

– Uważam, że jeśli można zarabiać porządnie na swojej pracy, to należy to robić. Ale nie można popadać w szaleństwo. „Słoneczniki” Van Gogha nie stały się piękniejsze tylko dlatego, że sprzedano je za bajońską sumę.

W komedii miernikiem jakości jest reakcja widowni. To weryfikacja bardzo wyrazista: jeśli widz się śmieje – mamy zwycięstwo, jeśli nie – musimy przełknąć klęskę.

A jakiej reakcji oczekuje pan przy „Chłopcach”?

– Najpierw śmiechu, a potem wzruszenia.

(fot. materiały prasowe)(fot. materiały prasowe)

 

Andrzej Saramonowicz. Jest jednym z najbardziej popularnych polskich reżyserów i scenarzystów. Jego komedie „Testosteron”, „Lejdis” i „Idealny facet dla mojej dziewczyny” biły rekordy popularności. Pierwsza z nich powstała na podstawie sztuki jego autorstwa, wystawianej w warszawskim Teatrze Montownia. Uznanie publiczności sprawiło, że do tej pory spektakl pokazywany jest na wielu scenach w kraju i zagranicą. Andrzej Saramonowicz karierę filmową zaczął od scenariusza do komedii „Pół serio”, za który otrzymał nagrodę na festiwalu w Gdyni. Studiował historię na Uniwersytecie Warszawskim oraz w Mistrzowskiej Szkole Reżyserii Filmowej Andrzeja Wajdy. Pracował również jako dziennikarz w „Gazecie Wyborczej”, „Przekroju”, „Vivie!” i TVP. Ostatnio nakładem wydawnictwa Wielka Litera ukazała się jego książka „Chłopcy”.

Hanna Rydlewska. Redaktor naczelna Weekend.gazeta.pl. Prowadzi autorską audycję HaniBal w Radiu ZET Chilli. Wcześniej była m.in. wicenaczelną „Przekroju” oraz naTemat.pl, przez kilka lat kierowała magazynem „Exklusiv”.

weekend.gazeta.pl

 

Ewa Kasprzyk: Jak mogę nosić mini albo dekolt? Przecież ”powinnam się już czołgać w kierunku cmentarza”

”Nie można powiedzieć, że jak ktoś jest po pięćdziesiątce, to jego życie się skończyło. A może właśnie wszystko się zaczęło”
Angelika Swoboda

Ewa Kasprzyk (fot. Polsat)

Dla jednych jest wybuchowa, być może nawet za bardzo, bo „stara baba i się wygłupia”. Dla innych – silna i odważna. Jak ma kryzys, bo też je miewa, wyjeżdża. Przeczekuje. Żyje, jak lubi, i nie ocenia innych. Ktoś chce odprawić mszę świętą w garderobie? Proszę bardzo! Tylko, jak mówi w rozmowie z nami, niech jej nie zabrania krzyknąć „ku**a”.

Odbieram panią jako niezwykle wyrazistą postać…

– Tyle jest spojrzeń na mnie, ilu jest ludzi. Dla pani jestem wyrazista, a dla kogoś innego przezroczysta. Coś w tym jednak jest, że staram się przejść przez życie zauważona.

 

Zawsze tak było?

– Nie jestem aż tak skupiona na sobie, żebym śledziła, jaka byłam kilka lat temu, a jaka dzisiaj. Choć faktem jest, że z biegiem czasu gram więcej ról silnych i zdecydowanych kobiet. Zastanawiam się nieraz, czy to ja byłam tak silna, że moje bohaterki też się takie stały, czy to raczej one mnie w jakiś sposób zdominowały i dały mi siłę. Może to się po prostu zespoliło?

Już w podstawówce byłam prowodyrką. Chętnie przewodziłam ludziom, byłam gospodarzem klasy. Zawsze chciałam być z przodu. A z wiekiem to się buduje, trochę mnie też media zahartowały. Pielęgnują mój wizerunek osoby odważnej i kontrowersyjnej. Ale tak właśnie żyję.

Odważnie?

– Żyję tak, jak chcę. Nie stawiam sobie barier, nie mówię, że coś nie jest już dla mnie. Jeżeli chcę czegoś dotknąć, to dotykam. Tak na przykład było z surfowaniem. Choć szczerze mówiąc, myślałam, że mi lepiej pójdzie. W tym roku pojechałam do Portugalii i przyznam, że pierwsza lekcja mnie nie zachęciła. Fala olbrzymia, ta deska uwiązana do nogi… kilka razy o mało w zęby nią nie dostałam. Już na koniec, stałam na krawędzi, bo chciałam sobie chociaż z tą deską i nauczycielem zdjęcie zrobić, i tak o nią zahaczyłam, że rozcięłam nogę. Masakra była, krew się lała. W sumie nic takiego, ale nigdzie nie było ratownika, nie było czym zatamować. Trochę się zraziłam, ale próba była.

Ewa Kasprzyk w serialu Ewa Kasprzyk w serialu „Komisarz Aleks” (fot. KAPiF)

Gdy dzieje się coś złego, to pani się zniechęca czy wręcz przeciwnie?

– Wrócę do surfowania, tylko że na mniejszej fali. Łatwo się nie zniechęcam. Wyciągam wnioski i próbuję znowu. Ostatnio na przykład rozmawiałam z kolegami z „Tańca z gwiazdami” o skoku ze spadochronem. – Jak to jest, bo ja bym nie skoczył? – zapytał mnie jeden z nich. To jest tak, że jak siedzisz już na progu samolotu i masz za chwilę zrobić tego fikołka, to czujesz strach. Wtedy już nie ma odwrotu. Jest stres. Ja na przykład dostałam jakiejś panicznej obsesji poprawiania fryzury. To było bezwiedne! Zerkałam do lusterka i zastanawiałam się, jak będę wyglądać. Potem jednak zapominasz o wszystkim… I poszło. Założyłam się z kimś, że skoczę, więc nie miałam wyjścia. Ambicjonalnie chciałam temu sprostać. Żeby nikt mi nie powiedział, że rzucam słowa na wiatr.

A co pani czuje, jak słyszy, że czegoś pani nie wypada zrobić?

– Mam, niestety, takie wrażenie, jakbym była strasznie odpowiedzialna za to, ile mam lat. Czemu to jest zarzut? Tak chyba nie jest w żadnym innym kraju poza Polską. Jak ja – mając tyle lat, ile mam – mogę na przykład ośmielać się tańczyć? Jak mogę założyć mini albo dekolt? Tak naprawdę powinnam zniknąć! Moje ulubione powiedzenie brzmi: Powinnam się już czołgać w kierunku cmentarza. Wie pani, ja tego w ogóle nie potrafię zrozumieć…

Myśli pani, że to jest polskie?

– Myślę, że tak. Pojedzie pani do Francji, i tam kobiety noszą się, jak chcą. W Stanach czy Londynie też. Tam jest kolorowo! Ja jestem w specyficznej sytuacji, bo jestem osobą publiczną. Może jakbym była panią X, to ludzie nie zwracaliby uwagi na mój strój.

Moim zdaniem pani, jako artystce, należy się wręcz większe przyzwolenie. Tak samo jak na przykład Maryli Rodowicz.

– No, ale jak sama pani widzi, go nie ma. Poza tym, postać sceniczna a postać na życie to są dwie różne rzeczy. Myślę, że ludzie chcą takich kolorowych ptaków jak właśnie Maryla Rodowicz. Kogoś, kto trochę za nich sprawia, że to życie jest inne. Moje koleżanki, nazwijmy je „koleżankami z mojej półki”, szalenie żałują, że nie poszły tańczyć. Mówię im: – Ale mogłyście! Niektóre traktowały to jednak w kategoriach obciachu, bo to jest rozrywka. Mnie się jednak wydaje, że same narzuciły sobie, że nie dadzą rady. A mnie to sprawiało frajdę. My, aktorzy, mamy zdolność imitacji. Ktoś pokaże i my naśladujemy. Mam poczucie rytmu i temperament, a resztę to się zrobi wyglądem. Byłam w „Tańcu z gwiazdami” tak długo… [Ewa Kasprzyk tańczyła przez osiem tygodni, odpadła 8 maja – przyp. red.]. Myślałam, że ta moja przygoda potrwa krócej.

Ewa Kasprzyk i Jan Kliment (fot. WBF)Ewa Kasprzyk i Jan Kliment (fot. WBF/Polsat)

To znaczy, że wielu kupuje tę pani wyrazistość.

– Do tego dochodzi ciekawość. Znajomi do mnie dzwonili i mówili na przykład: – Wspiera cię cała beskidzka gmina. Ludzie z mojego rocznika SMS-owali. Fajnie. Takie zresztą miałam założenie, że coś trzeba udowodnić. Nie skazywać się na oddalenie, na transparentność. Pokazać, że inne kobiety mogą zrobić cokolwiek, chociażby zapisać się na tańce, a nie siedzieć i gnuśnieć. Wsparłam zresztą manifest „50 plus”, a udział w „Tańcu z gwiazdami” był jego częścią. Ludzie chcą przecież całego życia. Nie można powiedzieć, że jak ktoś jest po pięćdziesiątce, to jego życie się skończyło. A może właśnie wszystko się zaczęło.

Jeździ pani po Polsce z monodramem „Patty Diphusa” według opowiadania Pedra Almodóvara. Po spektaklu podchodzą do pani kobiety z widowni. Co mówią?

– Przyszła na przykład pani z banku i powiedziała, że to jej życie. A ja gram gwiazdę porno. W tym spektaklu jest jak w życiu – trochę smutku, trochę miłości, trochę szukania, trochę dowcipu, trochę ironii, trochę dystansu.

Trochę perwersji…

– To pani powiedziała. Ale lepiej, żeby było trochę perwersji, niż żeby wszystko szło poprawnie.

Nie ma zgorszenia?

– Nie ma. Jak moja bohaterka opowiada, że w kiblu robiła „69”, to wcale nie jest to wulgarne. Fajnie jest po prostu wsadzić kij w mrowisko. Trochę żałuję, że ostatnio mniej obcuję z taką sztuką jak u Jana Klaty, Krzysztofa Warlikowskiego czy Grzegorza Jarzyny. Jestem raczej w nurcie komercyjnym. No, ale tak mi się życie ułożyło.

To pani powiedziała, że w życiu musi być wszystkiego po trochu.

– Właśnie. Teraz z kolei robimy monodram o Michalinie Wisłockiej. Mam już gotowy tekst. Nie jest to na pewno temat łatwy. Dostanę jednak możliwość oscylowania na krawędzi, egzystowania poza schematem. Życie w trójkącie, dwie ciąże mogą szokować, ja jednak nie robię tego, żeby szokować. Chcę pokazać, że tak było, i to w głębokim PRL-u.

Czyli mamy potrzebę odważnego życia, ale ktoś nas wtłacza w poczucie, że nie wypada?

– Kiedyś grałam „Patty” na zamkniętej imprezie dla architektów w Poznaniu. Nie było ani jednej reakcji, a jestem przyzwyczajona, że zawsze są jakieś śmiechy. – Nie podobało wam się? – zapytałam po spektaklu. – Nie, bardzo nam się podobało. Ale jesteśmy ze sobą tak zżyci, że jeden obserwował drugiego, jak reaguje i z czego się śmieje. Przed kolegami z korporacji ludzie nie chcą często ujawniać swoich emocji.

Zawsze byłam otwarta, szczera. Nieraz mówię za dużo. Córka żartuje: – Mamo, ja ci nic nie powiem, bo ty zaraz wyklepiesz jęzorem. Jak jestem na coś zła, to przychodzę do teatru, siadam przed toaletką i jadę. Muszę to z siebie wyrzucić. Przecież nie jestem kobietą czołgiem, mam słabsze dni. Zdarza mi się nawet popłakać z bezsilności czy ze złości. A najczęściej z powodu nielojalności i niesprawiedliwości, której nienawidzę – ktoś się ze mną na coś umówi i nie dotrzyma słowa. Czasem testuję ludzi, gdy czuję, że mnie nabierają. Na przykład ktoś mnie prosi o jałmużnę, a wiem, że to na piwo, bo nos ma tak czerwony! Mówię: – Masz, człowieku. Dobrze, że nie ja muszę prosić.

Czuje się pani wtedy nabrana?

– Nie. Ale wolałabym, żeby powiedział: – Daj mi na pół litra, kobito.

Ewa Kasprzyk (fot. Teatr Kwadrat)Ewa Kasprzyk (fot. Teatr Kwadrat)

Pożałowała pani kiedyś tej swojej wyrazistości?

– Chyba jedną z najgorszych sytuacji w swoim życiu miałam po programie „Dobrenocki”, w którym była mowa o operacjach waginy. Brałam w nim udział, otwarcie rozmawialiśmy o seksie. Później w pewnym tabloidzie napisano w wulgarny sposób, że chcę sobie powiększyć intymną część ciała, bo mam młodego kochanka. Aż się popłakałam, bo nic takiego nie powiedziałam. Ale co ja mogłam? Przylepiło się to do mnie, nawet ludzie ze Skolimowa do mnie napisali z pytaniem, gdzie to się robi, bo uwierzyli. Niektórzy z kolei byli oburzeni, że mówię o takich rzeczach.

Padła pani po prostu ofiarą swojej szczerości.

– Tak. Potem miałam w sobie blokadę, nie chciałam się już wypowiadać o seksie czy piciu.

Dziś się pani z tego śmieje.

– Śmieję się. Jednak założyłam w sądzie sprawę, którą wygrałam. Mam już na to luz. Zdystansowałam się też do hejterów, po prostu ich nie czytam. A kiedyś czytałam i zastanawiałam się: – To oni naprawdę tak o mnie myślą?! Że jestem stare pudło, bo skończyłam 40 lat? Może rzeczywiście mają rację?! Ale dziś wiem, że nie. I nie dam się już w to wciągnąć.

No ale niedawno mówiła pani, tym razem w TLC, o seksie po pięćdziesiątce.

– Nie tyle o seksie, co raczej o przekraczaniu pewnych granic. Fachowo o seksie to ja mogę sobie porozmawiać z Andrzejem Depko czy z profesorem Zbigniewem Izdebskim. To przyjemne, gdy ktoś w normalny sposób mówi o bardzo istotnych sprawach. Nie nadmuchuje się jakiegoś balonu. Mówienie o seksie po pięćdziesiątce jest czymś wstydliwym, tak jakby to było coś zarezerwowanego wyłącznie dla młodych. Choć wie pani, ja też wychodzę z założenia, że lepiej to robić, niż o tym rozmawiać.

Myślę, że program i to, że mnie do niego zaproszono, ma właśnie przełamywać to tabu. Nie ma granicy, przy której trzeba by się zatrzymać. Mam koleżanki, które piły, paliły i nie tylko, ale teraz są prawie święte, bo uważają, że już im nie wypada. A ja jestem dla nich właśnie takim szatanem. Bo Kasprzyk też nie wypada!

Nie są przypadkiem obłudne?

– Świętoszkowate. Ale ja nikogo nie chcę oceniać. Jak ktoś wybiera taką drogę, ma do tego prawo. Jak ktoś chce w garderobie odprawiać mszę świętą, proszę bardzo. Ale niech mi nie broni powiedzieć: ku**a.

Ale pani w tej mszy nie będzie brać udziału?

– No więc właśnie!

Ewa Kasprzyk w sztuce Ewa Kasprzyk w sztuce „Marilyn i papież. Listy między niebem a piekłem” (fot. Wojciech Surdziel / Agencja Gazeta)

Jest pani wyzwolona?

– Nie do końca. Jakieś więzy mnie trzymają, na przykład od wielu lat jestem mężatką. Wiele razy poszłam też na kompromis ze względu na swoje dziecko albo zrobiłam coś dla dobra idei. Nie mówię, że ktoś ma wszczynać burdy czy skandale. Chodzi mi raczej o to, by żyć niekonwencjonalnie.

U mnie nie ma tego, że jest niedziela, rosół i wszyscy się spotykają, bo tak wypada. Albo że jak są święta, to wszyscy muszą koniecznie zasiąść do wspólnego stołu. Bywa, że jadę gdzieś w świat. Nie jestem kurczowo przywiązana do tradycji, ponieważ moje bycie z rodziną skończyło się wtedy, kiedy skończył się mój rodzinny dom. Tam była rodzina wielopokoleniowa, mama, ojciec, dziadkowie. To był wspaniały dom… Jeszcze dopóki żyli moi rodzice, miałam te więzi, jeździłam tam, spędzaliśmy razem święta. Jak to się skończyło, nie umiałam sobie zagospodarować własnej rodziny tak, żeby to powtórzyć. Mam tutaj mały brak i trochę zazdroszczę tym, którzy mają więcej dzieci i większą rodzinę. Wyznaczyłam sobie inną zadaniowość. Nie czekam na wnuki, nie planuję, że się nimi otoczę. Jak moja córka będzie miała dzieci, to oczywiście pomogę, ale to nie jest jakieś moje wielkie marzenie.

Stało się tak, bo postawiła pani na karierę?

– To się samo stało. Życie napisało mi taki scenariusz. Na razie. Bo nie ma co się zarzekać, że tak będzie zawsze.

Pani przełamuje tabu. Chce pani, by i inni je przełamywali?

– Nie jestem Chodakowską, która chce, żeby wszyscy ćwiczyli jej program. Tak samo jak nie chcę, żeby mnie wszyscy lubili. Ktoś powie: – Stara baba się wygłupia! Inny: – Genialnie, że to robi, bo daje przykład. Całe moje życie polega na wyeliminowaniu pierwiastka strachu. Jeżeli się będziemy bali i nie spróbujemy, to nigdy się nie dowiemy, czy coś jest dla nas, czy nie. Nie będziemy nic robić, nie będą o nas pisać, nie będą nas krytykować. Będziemy mieć święty spokój. Ale czy w zawód artysty wpisany jest święty spokój? No chyba nie! Jak jest spokój, to już ciebie nie ma.

Sama prowokuję, żeby moje życie było dynamiczne. Wymyślam sobie jakieś zajęcia, wchodzę w coś, jadę gdzieś, kombinuję, nakręcam. Dynamika spirali zależy od nas samych. Najbardziej chciałabym, żeby ludzie wyzbyli się przypinania łatek i takiego strasznego oceniania – że to jest be, a to jest dobre. Skąd wiemy, że u par, które na zewnątrz wyglądają uroczo, w środku jest tak samo? Mogę powiedzieć jedno: mnie jest tak dobrze.

I innym wara?

– Niech każdy żyje, jak chce. Dla mnie balsamem jest spotkanie pokrewnej duszy, człowieka o podobnym sposobie myślenia – myślenia do przodu. Po co oglądać się za siebie? To już przeszłość. Pewnie, lubię się czasem zatrzymać i zastanowić, na jakim jestem etapie, czy coś przegapiłam. Ale wiem także, że nie mam na to wpływu, nie zatrzymam konkretnego momentu.

Ewa Kasprzyk na Festiwalu Filmowym w Gdyni (fot. Alina Gajdamowicz / Agencja Gazeta)Ewa Kasprzyk na Festiwalu Filmowym w Gdyni (fot. Alina Gajdamowicz / Agencja Gazeta)

W jakim momencie jest pani teraz?

– Taniec obudził we mnie inną energię. Wiem, że te nogi są na ziemi, że mają oparcie. Tak, czuję grunt pod nogami.

Co pani tańczy w swoim życiu? Tango?

– Nie, to nie jest tango.

Rock and roll?

– Też nie. Może paso doble. To odwaga i mierzenie się z bykiem. Trochę histeria, ale i dynamika. Temperament. Czyli to, co lubię w życiu.

A myśli pani, że Ewie Kasprzyk czegoś nie wypada?

– Nie wypada? Ja wiem, czy to jest dobre słowo… Pewnie są rzeczy, w które bym nie weszła, gdyby nie były w zgodzie ze mną. Na przykład, gdy miałabym poprzeć jakiegoś polityka. Dostałam kilka takich propozycji, ale nie skorzystałam. Odmówiłam, bo akurat był to polityk, którego programu nie akceptowałam. Uważam, że bym się sprzedała. Podłożyła. Nie mogłam tego zrobić.

Hm, ale Andrzeja Grabowskiego mogła pani spoliczkować…

– Andrzej Grabowski napisał bardzo śmieszny limeryk, ale został on odebrany, jakby mnie rzekomo obrażał. A to mnie nie obraziło, ja miałam do tego duży dystans, ponieważ tak naprawdę było to pozytywne – że nie jestem jak ta lokomotywa, co sapie. Powiedział więc, że czuje, że ludzie mają z tym jakiś problem i jeżeli ja się czuję dotknięta, to mogę mu dać w pysk.

I mu pani dała. A potem go uściskała.

– Przecież to jest mój kolega! To było trochę aktorskie zagranie, ale spontaniczne. Show to show. Nie ustalaliśmy tego wcześniej.

Ale dla mnie pani jest lokomotywą! Nie z fizis, wewnątrz. Prze pani do przodu bez względu na wszystko.

– Trzeba przeć. Prę, padam, zbieram się i idę dalej. Jak mi ktoś czasem podłoży coś na torach, to ominę albo nowe zbuduję. I jadę dalej.

Ewa Kasprzyk i Jan Kliment (fot. materiały prasowe)Ewa Kasprzyk i Jan Kliment (fot. WBF / Polsat)

Skąd pani ma paliwo?

– Życie mnie nakręca. Kocham życie. Ja nie mam celów typu pomnażanie majątku. Owszem, lubię jeździć dobrym, wygodnym samochodem, ale to o mnie nie stanowi. Od dwóch miesięcy nie byłam w sklepie. Zamawiam jedzenie w firmie, która mi przygotowuje 2000 kalorii dziennie i zaspokaja to wszelkie moje potrzeby. Czasem proszę córkę o kupienie czegoś, bo mi się nie chce. Można? Można. Zresztą ja nigdy nie lubiłam łazić bez celu po sklepach. Jak potrzebuję, to biorę konkret i już. Bywa, że po sesji fotograficznej kupuję coś, co mi się spodobało. Mam łazić i oglądać wystawy? Bez sensu. Mam tyle ciuchów, że nie ma kiedy ich nosić.

Facet z pani wychodzi.

– Zdecydowanie. Ja na przykład nienawidzę torebek. Nie rozumiem, jak kobiety mogą się nimi podniecać. Mam jedną torbę i noszę, dopóki mi się ucha nie urwą. Wtedy wymieniam. W ogóle mnie to nie kręci. Nie rozumiem, jak można sobie kupić torebkę za 10 tysięcy. Za to mam cztery wyjazdy do Tajlandii. A najbardziej to mnie kręci jakaś supersprawa, idea. Że ktoś mi pokaże coś innego, że coś odkrywam, spotykam się z fajnym człowiekiem, który ma w sobie jakąś mądrość. Który mi powie, że jestem na przykład zbyt próżna, i ja się nad tym zastanowię. To mnie kręci.

Występ w klipie córki też panią kręcił.

– Wie pani, moja córka tak genialnie śpiewa! Liczę, że ktoś ją kiedyś doceni. A jak mi zaproponuje udział w swoim klipie, to jestem zaszczycona. Żartuję tylko, czy ich na mnie stać. Chociaż to ja jej płacę na ten klip.

Miewa pani kryzysy?

– Miałam kryzys w zeszłym roku. Mówiłam sobie, że Kasprzyk się skończyła. Że propozycje, które dostaję, nie ciekawią mnie, a z tymi, które ja mam, nie mogę się przebić. I że tyle lat gram w teatrze, że osiem lat jedną sztukę. Że jest przesyt i nic mnie nie pcha do przodu, nie rozwijam się.

Co pani robi w takich momentach?

– Wyjeżdżam. Znajduję sobie coś innego i przeczekuję kryzys. Pierwszy miałam, jak urodziłam dziecko, trzydzieści lat temu. Zrobiłam „Dziewczęta z Nowolipek” i dziecko stało się dla mnie najwyższą wartością. To było dla mnie tak mocne przeżycie, że aktorstwo po prostu przestało być mi potrzebne. Wyjechałam z kraju, przez rok mieszkałam w Bułgarii, byłam przy mężu i zajmowałam się dzieckiem. Tak to sobie ustawiłam.

Długo pani nie wytrzymała.

– Bo zaraz zadzwonił Roman Załuski, wziął mnie do jednego filmu, do drugiego i mnie wyciągnął.

Ewa Kasprzyk i Jan Kliment (fot. Cezary Piwowarski / Polsat)Ewa Kasprzyk i Jan Kliment (fot. Cezary Piwowarski / WBF / Polsat)

Jak pani wraca z podróży, to już jest inaczej?

– Jak wracam, to od razu myślę o następnej. Wsiadamy z córką do samolotu do Polski i się zastanawiamy, gdzie by tu znowu polecieć. Choć czuję, że w tym roku nie będę tak latać. Widziałam bociany, które nie były w locie, tylko stały. To zawsze jest dla mnie znak. Bo jak zobaczę pierwszego bociana w locie, to znaczy, że będę dużo podróżować. W tym roku mam serial, potem zaczynam swój film. Nazywa się „Odwyk dla kotów”. Współreżyseruję go, współprodukuję i gram główną rolę. We wrześniu chcemy zacząć zdjęcia. W moim rodzinnym mieście, w Stargardzie Szczecińskim. To będzie film o miłości.

Jak reżyser Ewa Kasprzyk dogada się z grającą główną rolę Ewą Kasprzyk?

– To będzie dla mnie coś nowego. Coś fajnego. Inna odpowiedzialność. Trzeba w życiu choć raz spróbować czegoś innego. Nie jestem jednak kobietą luksusową. Wie pani, dla mnie luksusem jest, że żyję, jak chcę i nikt nie może mi nic zrobić. Nic. Malkontentów wyłapuję od razu i daleko od nich uciekam. A jak ktoś mówi, że mi czegoś zazdrości, to pytam czego. Tego, że zasuwam, że tyle pracuję, że nie siedzę na tyłku? Muszę to kręcić, bo taką mam naturę.

Zazdroszczę pani tej przebojowości. I nóg.

– Na nogi się zgadzam, sama sobie ich zazdroszczę.

 

Ewa Kasprzyk. Aktorka warszawskiego Teatru Kwadrat. Zadebiutowała w „Dziewczętach z Nowolipek” Barbary Sass w 1985 roku. W filmie początkowo obsadzano ją w komediach, z czasem jednak zaczęła grać niezależne i silne kobiety. Za rolę w „Bellissimie” dostała nagrodę na Międzynarodowym Festiwalu Telewizyjnym w Wenecji oraz na Festiwalu Filmowym w Gdyni. W swojej filmografii ma też role m.in. w „Koglu-moglu”, „Czterdziestolatku. 20 lat później”, „Karierze Nikosia Dyzmy”, „Warszawie” i „Och, Karol 2”. W trzeciej edycji „Tańca z gwiazdami” telewizji Polsat zajęła czwarte miejsce. Jej córka, Małgorzata Bernatowicz, śpiewa w zespole MashMish.

Angelika Swoboda. Ekspert show-biznesowy portalu Gazeta.pl. Komentuje życie gwiazd w Polsat Cafe, TVN i Superstacji. Zaczynała jako dziennikarka kryminalna w „Gazecie Wyborczej”, pracowała też w „Super Expressie” i „Fakcie”. Pasjonatka mądrych ludzi, z którymi chętnie rozmawia zawsze i wszędzie, kawy i sportowych samochodów.

weekend.gazeta.pl

Pokaż mi swojego Twittera, a powiem ci kim jesteś? Duda w starych wpisach o homopropagandzie i lemingach

Andrzej Duda i jego archiwalne wpisy. Kandydat PiS o homopropagandzie i lemingach.
Andrzej Duda i jego archiwalne wpisy. Kandydat PiS o homopropagandzie i lemingach. Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta

Homoseksualizm jako anomalia, panikujące lemingi czy związki partnerskie jako temat zupełnie poboczny – to tylko kilka z długiej listy wpisów Andrzeja Dudy wyciągniętych z twitterowego archiwum. Platforma bombarduje media społecznościowe kompromitującymi postami, a obrońcy kandydata PiS przekonują, że sami sobie tym szkodzą. Sam kandydat? Na razie milczy.

Prawdziwa twarz kandydata?
Aktywność kandydata PiS w mediach społecznościowych nie jest strictewyborczym zagraniem. Na Twitterze obecny jest od dawna, a owa „popularność” po raz pierwszy może mu zaszkodzić. „Sztabowcy sporo pokasowali, ale w internetach nic nie ginie” – pisze na Twitterze popularny PopPolityk. To prawda, w Sieci nic nie ginie, a archiwalne „złote myśli” kandydata Prawa i Sprawiedliwości z lat 2011-2013 wywołują zdziwienie.

Czytamy w nich m.in. o homopropagandzie (co szczególnie warto zapamiętać w odniesieniu do ostatniego poparcia Krystiana Legierskiego), lemingach, którym nie przeszkadza „smród palonego futra”, trotylu czy posłance Pawłowicz, która „reprezentuje 80 proc. Polaków”.

Duda może mieć kłopoty
Kilkustronicowa lektura pochłania wszystkich, głównie polityków PO, którzy udowadniają, że Andrzejowi Dudzie – wbrew pozorom – daleko do owego dialogu, o którym w swojej kampanii tak często mówi.

Prawica się oburza i stara się odbijać piłeczkę. „Jeśli ktoś myśli, że tymi tweetami zaszkodzi Dudzie jest w błędzie” – czytamy wśród zwolenników kandydata PiS. Nie do końca. Z Twittera korzysta wprawdzie tylko nieliczny procent najbardziej zaangażowanych wyborców.

Przed nami jednak jeszcze cały tydzień kampanii i nie trudno się domyśleć, że wpisy (odpowiednio przedstawiane jako „prawdziwa twarz kandydata PiS”) szybko wyjdą poza jego ramy. Andrzej Duda powinien zatem szybko obmyślać strategię na to, ja sprawnie politycznie wybrnąć z owej „homopropagandy” i innych archiwalnych złotych myśli.

naTemat.pl

Zasmrodzą nam wolność!

Waldemar Kuczyński

13 kwietnia 2007 roku na moim blogu „Jestem z Układu” umieściłem ten felieton. Przypominam go i polecam wszystkim, ale szczególnie młodzieży, jednym ku przypomnieniu, drugim ku poznaniu czym była IVRP, wszystkim ku przestrodze, bo mogą znowu zasmrodzić nam wolność. To było w szaleństwie masowych lojalek lustracyjnych, zanim Trybunał Konstytucyjny nie skasował tej ohydnej ustawy, jak szeregu innych ,które Chwasta, czyli IV RP miały tworzyć.

PROŚBA O JAK NAJSZERSZE KOLPORTOWANIE TEGO TEKSTU!!

Zasmrodzili nam wolność.

Kiedy co rano otwieram radio i internetowe wydania gazet dopada mnie smród „chwasta”, czyli IV RP. Nigdy nie napisałem o tym chwaście inaczej niż skrótowo, bo uważam, że obraziłbym Rzeczpospolitą, którą kocham, przypisując ten wyraz politycznemu tworowi, który nam funduje obecna władza. Władza złożona z najbardziej wstecznych, odwróconych od dzisiejszego świata i od rozumu sił politycznych, które wprowadziła na scenę  część wyborców. Część.  Niewielka. Nie naród!
Dzisiejszego ranka czytam i słyszę, jak Sancho Pansa Swego Brata – przyjmując uczonych samozlustrowanych – decyduje kto jest inteligentem,  a kto nim nie jest. Inteligentami są bidule skarżące się publicznie, że prześladuje ich na uczelniach Salonowa większość, bo lojalnie wypełnili oświadczenia. A przecież  nie było tak.  Zbiorowe głosy protesu przeciw podpisywaniu lustracyjnych lojalek nie zawierały  ataku na kolegów, którzy uznali, że chcą je podpisać. To reakcje  lustracyjnych lojalistów zawierały ataki i to podłe, podejrzewające, że odmowę dyktuje  agencka przeszłość odmawiających. To oni  skarżący się, że są prześladowani przez – jak się okazuje – potężny, niezniszczalny Salon, to Oni zaatakowali  kolegów. I, co nie wzburzyło ich wyczucia moralnego, spotkali  od razu wsparcie stosownego przecieku o TW z Uniwersytetu Gdańskiego. Oczywiście zaatakowani odpowiedzieli na ataki i może też przestali rozmawiać z atakującymi ich kolegami. A ci uznali to za krzywdę i ostracyzm, ślepi na swoją paskudną rolę. Nie przez to, że podpisali deklaracje, ani, że zdecydowali publicznie uzasadnić decyzję. Przez to, że  agresywnie, momentami podle, odmówili racji tym, którzy sprzeciwili się włażeniu państwa   w dusze obywateli, na dodatek prawdopodobnie niezgodnego z Konstytycją.
To oczywiście nie jedyny smród o poranku. Czytam jak sądy, słusznie wykonując ustawę lustracyjną z domniemaniem konstytucyjności rozsyłają tysiące wezwań lustracyjnych do pisemek dziecinnych, nawet nie istniejących, jak „Piotruś Łamigłówka”, hobbystycznych, jak „Mały Filatelista”, osiedlowych itd. Szczyt absurdu pochodnego od prawicowego kretynizmu. Czytam, jak podle poczyna w Polskim Radiu Targalski, taki prawicowy gollum,  w którego słowie mówionym i pisanym zawsze była płycizna intelektualna, połączona z nienawiścią i zemstą wobec czerwonych i różowych  wrogów. Takich gollumów jest w tej  władzy i otoczeniu sporo.  A Janina Jankowska, o której można przecież sądzić, że jest osobą z kręgosłupem, i tak się nawet przedstawiająca, odmawia „Gazecie Wyborczej” komentarza. I takie „zapachy” codziennie.
Od objęcia władzy przez tę koalicję słychać obawy o los wolności i porównania z PRL. Ja też  obawy wypowiadałem. Nie mam  zaufania do demokratycznych przekonań rządzących braci.  Dla nich demokracja jest dobra, jak długo ich jest na wierzchu. Kiedy przestaje, gotowi są zrobić wszystko, by  demokrację dostosować do swych racji. Dlatego najcięższa próba przyjdzie wtedy, kiedy zaświta koniec władzy Kaczyńskich. Wierzę, że obronimy  wolność przed braterskimi racjami. Ale na razie  nam tę wolność zasmrodzono do tego stopnia, że straciła  część   smaku.
I jeszcze  o porównaniach z PRL. Nie ma  powrotu do jej ustroju, ale jest powrót pewnych praktyk i klimatów. Jesteśmy  w stosunku do Polski Ludowej, choć w ostatnich dziesięcioleciach zardzewiałej i przez to bardziej ludzkiej,  daleko do przodu. Ale w pewnym wymiarze jesteśmy do tyłu. Czasy PRL to był dramat narodu, społeczeństwa wciśniętego wbrew jego woli w gorset sowieckiego ustroju, w którym jako ułomne państwo – ale państwo i polskie –  musieliśmy trwać. To było nieuchronne i ta okoliczność musi być brana pod uwagę przy ocenach ludzi i czynów, także najgorszych. Ona nie może uniewinniać, ale musi być brana pod uwagę, jako „plus dodatni”. Czwarta RP to nie jest dopust historii. To zbieg przypadków i ludzkiej nieprzymuszonej woli, także głupoty. To nie  dramat, to farsa. Cuchnąca, ale tylko farsa i  tworzenie tej farsy, wspieranie jej to „plus ujemny”, o którym nie należy zapomnieć, kiedy będzie się  Chwasta podsumowywać.

Facebook

Nowy spot Bronisława Komorowskiego [ZOBACZ]

mc, 16.05.2015
Kadr z nowego spotu Bronisława Komorowskiego

Kadr z nowego spotu Bronisława Komorowskiego

– Będę budować, a nie burzyć. Dla ludzi. Zawsze po waszej stronie – mówi w nowym spocie wyborczym Bronisław Komorowski
Minutowy klip jest wyraźnie skierowany do młodego pokolenia. Już pierwsze słowa narratorki – młodej dziewczyny – nie pozostawiają wątpliwości, że Komorowski walczy o sfrustrowany elektorat Pawła Kukiza. – Wiele rzeczy, jakie dzieją się w Polsce, mnie wkurza. Wiem, że wiele trzeba zmienić, bym w swoim kraju czuła się lepiej – mówi dziewczyna.

 

Zaraz potem narratorka dodaje jednak: – Jednak zmiany nie mogą polegać na burzeniu i destrukcji. Wiem też, że jest człowiek, który, gdy był w moim wieku, musiał podejmować decyzje, za które płaciło się najwyższą cenę. Ten człowiek za naszą wolność poszedł do więzienia. Zawsze był po stronie ludzi: robotników i tych, którzy chcieli żyć w wolnym kraju. To była jego droga. Droga ku wolności.W klipie pojawiają się migawki z czasów PRL-u. Są archiwalne zdjęcia Komorowskiego.- Dla mnie moja wolność jest najcenniejsza. Nie chcę, by nikt w nią ingerował. Plastikowi politycy, karierowicze – to nie dla mnie. Wiem, że potrzebuję człowieka, który stanie po mojej stronie, kiedy ci, którzy wolności nie lubią, będą chcieli mi ją odebrać. Moim kandydatem jest Bronisław Komorowski – mówi narratorka.- Będę budować, a nie burzyć. Dla ludzi. Zawsze po waszej stronie – mówi kandydat.

Spot kończy się napisem: „Komorowski. Prezydent naszej wolności. 24 maja idź na wybory”.

Jako pierwszy pokazał go serwis 300polityka.pl

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz