House of C (27.02.15)

 

 

Sondaż CBOS o II turze: wysoko zwycięża Komorowski. A frekwencja? Może zaskakiwać

jagor, PAP, 27.02.2015
Konferencja Prezydenta na lotnisku w Warszawie

Konferencja Prezydenta na lotnisku w Warszawie (Fot. Sławomir Kamiński/AG)

Gdyby w majowych wyborach prezydenckich doszło do II tury i spotkaliby się w niej Bronisław Komorowski i Andrzej Duda, obecny prezydent uzyskałby 65 proc. poparcia, a kandydat PiS 19 proc. – wynika z najnowszego badania CBOS.
CBOS zapytał Polaków o preferencje w hipotetycznej drugiej turze wyborów, zakładając, że spotkaliby się w niej Komorowski i Duda (którzy w lutowym sondażu uzyskali odpowiednio: 63 proc. i 15 proc. poparcia; trzecia była kandydatka SLD Magdalena Ogórek z 3-procentowym poparciem).
Komorowski zwycięzcą pojedynku „jeden na jeden”

Według CBOS w konfrontacji „jeden na jeden” zwycięzcą byłby Komorowski, na którego chce głosować prawie dwie trzecie zdeklarowanych uczestników wyborów (65 proc.). Andrzej Duda zyskał poparcie niespełna jednej piątej badanych (19 proc.). Co jedenasty wyborca nie potrafił rozstrzygnąć, na kogo oddałby swój głos (9 proc.).

CBOS zauważa, że odsetek wyborców Komorowskiego w drugiej turze jest prawie taki sam jak w pierwszej (63 proc.).

Wyborcy PO niemal jednomyślnie poparliby w drugiej turze Komorowskiego (97 proc.), obecny prezydent zdecydowanie wygrałby także wśród zwolenników PSL (85 proc.) i SLD (79 proc.). Jedynie wśród zwolenników PiS wygrywa Andrzej Duda (61 proc.), przy czym poparcie dla tego kandydata nie jest wcale – jak w przypadku PO – jednomyślne. Prawie jedna trzecia zwolenników PiS wolałaby oddać głos na obecnego prezydenta (30 proc.), a spory odsetek jeszcze nie wie, za którym z tych dwóch kandydatów by się opowiedział (6 proc.).

Głosy wyborców pozostałych konkurentów z pierwszej tury, w drugiej rozłożyłyby się niemal równomiernie, z lekkim wskazaniem na Komorowskiego. Głosowałoby na niego w drugiej turze 44 proc. wyborców pozostałych kandydatów, zaś na Dudę oddałoby swój głos 41 proc. zwolenników innych kandydatów z pierwszej tury.

Również wyborcy niezdecydowani oraz niegłosujący w pierwszej turze przyznaliby zwycięstwo urzędującemu prezydentowi. Wśród relatywnie licznych (jednak – jak zaznacza CBOS – nie na tyle licznych, by wyniki te miały charakter inny niż tylko orientacyjny) wyborców Magdaleny Ogórek więcej zwolenników ma Bronisław Komorowski, natomiast wśród zwolenników Janusza Korwin-Mikkego triumfuje Andrzej Duda.

Frekwencja 70 proc.

W sondażowych deklaracjach Polacy dość powszechnie zgłosili chęć wzięcia udziału w nadchodzących wyborach prezydenckich (70 proc.).

CBOS zauważa, że w wyborach, zwłaszcza prezydenckich, o których wyniku często rozstrzyga dopiero druga tura głosowania, istotnym motywem decyzji wyborców może być chęć niedopuszczenia do zwycięstwa tego spośród kandydatów, który nie budzi zaufania lub reprezentuje nieakceptowaną opcję polityczną. Największy elektorat negatywny mają obecnie kandydaci dobrze znani szerokiej publiczności, od lat aktywni na scenie politycznej, jednak postrzegani zdecydowanie kontrowersyjnie.

Najwięcej, bo prawie trzy piąte badanych, odrzuca możliwość poparcia w wyborach prezydenckich Janusza Korwin-Mikkego (57 proc.). Niewiele mniej osób – mniej więcej połowa wybierających się do urn – deklaruje, że na pewno nie poprze w tym głosowaniu Janusza Palikota, a także Anny Grodzkiej (odpowiednio 51 proc. i 49 proc. deklaracji odrzucenia).

CBOS ocenia, że jak na polityków relatywnie mało znanych, sporo przeciwników mają kandydaci rekomendowani przez główne ugrupowania opozycyjne – kandydatka SLD Magdalena Ogórek (20 proc.) oraz reprezentujący PiS Andrzej Duda (19 proc.). Pozostali pretendenci, w tym prezydent Komorowski (6 proc.), mają już raczej niewielu przeciwników wśród badanych.

Obecnie Komorowski cieszy się niemal powszechnym poparciem elektoratu jego macierzystej, popierającej go i dziś, partii – PO (91 proc.). Jednak – jak zauważa CBOS – poparcie dla Komorowskiego ma w dużym stopniu ponadpartyjny charakter. Wśród zdeklarowanych wyborców PSL i SLD urzędujący prezydent jest numerem jeden i cieszy się dużo większym poparciem niż kandydaci rekomendowani przez te partie. W lutym za kandydaturą Komorowskiego gotowych było opowiedzieć się 81 proc. zwolenników PSL i prawie trzy piąte wyborców SLD (59 proc.).

1/4 elektoratu PiS deklaruje głos na Komorowskiego

Ponad jedna czwarta elektoratu PiS (27 proc.) deklaruje chęć głosowania na obecnego prezydenta. Największym poparciem cieszy się tu jednak rekomendowany przez władze PiS Andrzej Duda. W lutym planował głosować na niego prawie co drugi potencjalny wyborca partii Jarosława Kaczyńskiego (49 proc.).

CBOS zaznacza, że dla sporej części zwolenników PiS Andrzej Duda jest ciągle politykiem mało znanym lub nawet całkowicie anonimowym – jego nazwisko nic nie mówi prawie jednej piątej badanych popierających PiS (17 proc.).

W lutym, tuż przed konwencją wyborczą Magdaleny Ogórek, chciała ją poprzeć w wyborach niespełna jedna piąta zwolenników SLD (19 proc). Z jeszcze mniejszym zainteresowaniem elektoratu własnej partii spotkała się kandydatura Adama Jarubasa. Zamiar oddania na niego głosu zadeklarowało 6 proc. zwolenników PSL.

Badanie przeprowadzono metodą wywiadów bezpośrednich wspomaganych komputerowo w dniach 5-11 lutego na liczącej 1003 osoby reprezentatywnej próbie losowej dorosłych mieszkańców Polski.

Zobacz także

TOK FM

Nieważna pomoc Ukrainie, tylko polskie świnie

Monika Olejnik, „Kropka nad i”, TVN 24, „Gość Radia Zet”, 27.02.2015
Adam Jarubas, kandydat PSL na prezydenta RP

Adam Jarubas, kandydat PSL na prezydenta RP (Fot. Renata Dąbrowska / Agencja Gazeta)

Ale się zazieleniło w Polsce, i to od czasów wyborów samorządowych.
PSL straszyło elektorat wiejski, że wygrana PiS oznacza nawet nie konflikt, ale wojnę z Rosją. Żeby bardziej uzmysłowić, jak to będzie wyglądało, peeselowskie gazetki zamieszczały zdjęcia grzyba atomowego.

Tamta kampania się skończyła, a PSL gra dalej. Teraz przy pomocy swojego kandydata na prezydenta Adama Jarubasa.

Przystojny, równie ładny jak Magdalena Ogórek – kandydatka SLD. Też nie ma oporów, żeby zadzwonić do prezydenta Rosji Władimira Putina.

A co by powiedział? „Władimir, to nie jest dobre również dla Rosji”.

Jarubas nie jest zadowolony z naszej polityki zagranicznej. Krytykuje polityków za to, że jeździli na Majdan. Tylko PSL tego nie robiło, bo miało wyobraźnię, co się może stać. Jarubasowi nie podoba się również to, że włączamy się w konflikt rosyjsko-ukraiński.

Nie jest jedyny. Janusz Korwin–Mikke twierdzi, że Putin dobrze postępuje na Ukrainie, a my niepotrzebnie się w to mieszamy.

Jarubas uważa, że na konflikcie z Putinem traci nasza gospodarka i że należy brać przykład z premiera Viktora Orbána, który potrafi zadbać o swój kraj. Kandydat PSL na prezydenta poczuł się ministrem spraw zagranicznych, bo w imieniu Polski przepraszał Orbána za drwiny z jego osoby w wykonaniu byłego ministra finansów, a obecnie szefa doradców pani premier Jacka Rostowskiego. Przepraszał po węgiersku, teraz pewnie będzie ulubieńcem węgierskiej prasy.

Jarubas oskarża rząd o to, że doprowadził do strajku górników i kłopotów rolników z embargiem na żywność. Dla niego nieważna jest pomoc Ukrainie, tylko polskie świnie.

Czy to jest stanowisko całego PSL Janusza Piechocińskiego, który jednocześnie jest wicepremierem i ministrem gospodarki w rządzie Ewy Kopacz (wicepremierem został już za rządów Tuska)?

Ostatnio przebojem stał się wywiad ministra Marka Sawickiego, który sobie wykupił ogłoszenie – wywiad z samym sobą w „Gazecie Wyborczej”. Może czas, żeby wywiad sam ze sobą zrobił wicepremier Janusz Piechociński, i wtedy byśmy mieli jasność, czy PSL jest kontra własnej koalicji.

Wicepremier Tomasz Siemoniak jest skonsternowany wypowiedziami Jarubasa: „Wypowiedzi kandydata PSL, który podważa politykę zagraniczną prowadzoną przez własny rząd, są niepotrzebnym ekscesem”.

Szkoda rubli, które Rosjanie wydają na portal i radio Sputnik. Zagościły one u nas niedawno, po to, by wbijać do głowy Polakom, kto naprawdę rządzi Ukrainą i jacy dobrzy są Rosjanie, a źli Ukraińcy.

Wystarczą nam nasze własne zielone ludziki.

Zobacz także

wyborcza.pl

Komorowski nie kłamał – oświadczenie lustracyjne prezydenta prawdziwe

mikpie, PAP, 27.02.2015
Prezydent Bronisław Komorowski

Prezydent Bronisław Komorowski (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Oświadczenie lustracyjne prezydenta Bronisława Komorowskiego o braku związków ze służbami specjalnymi PRL jest prawdziwe – orzekł sąd. Taką sądową procedurę przechodzą wszyscy kandydaci w wyborach prezydenckich urodzeni przed 1972 r.
Orzeczenie wydał Sąd Okręgowy w Warszawie. Wnosili o nie zgodnie prokurator pionu lustracyjnego IPN oraz pełnomocnik Bronisława Komorowskiego, aktualnie przebywającego z wizytą dyplomatyczną w Japonii.
Wcześniej sąd oddalił wniosek IPN, do którego przyłączył się pełnomocnik prezydenta, by sprawę umorzyć, skoro już w 2010 r. zapadło prawomocne orzeczenie, że złożył on prawdziwe oświadczenie lustracyjne, gdy kandydował na urząd prezydenta po śmierci Lecha Kaczyńskiego w katastrofie smoleńskiej. IPN po kwerendzie swych archiwów nie miał wątpliwości, że nie współpracował on ze służbami PRL.

Nie współpracował, był inwigilowany

Z archiwów IPN wynika, że Komorowski w latach 70. i 80. był inwigilowany jako opozycjonista. SB badała jego związki z KOR, ROPCiO, KPN oraz Klubem Służby Niepodległości. Badano też jego udział w „opracowywaniu, przygotowywaniu do druku i drukowaniu nielegalnych wydawnictw” oraz w „antysocjalistycznych zgromadzeniach i manifestacjach”.

W sprawie przeciw Komorowskiemu wykorzystywano tajnych współpracowników oraz podsłuch, obserwację, skrycie przeglądano też jego korespondencję. SB inwigilowała także jego matkę. W 1980 r. został skazany na miesiąc aresztu za udział w niepodległościowej manifestacji 11 listopada 1979 r. przed Grobem Nieznanego Żołnierza. Komorowski był internowany w stanie wojennym.

Zobacz także

TOK FM

„Rz”: Franciszek zburzy Kościół i zbuduje nowe wyznanie? „Schizma rozpocznie się nad Wisłą”

Wiktoria Beczek, 27.02.2015
Papież Franciszek

Papież Franciszek (OSSERVATORE ROMANO / REUTERS / REUTERS)

„Program rewolucji Franciszka – tak jak go obecnie można odczytywać – wprost zaprzecza nauczaniu polskiego papieża. A to może oznaczać, że nowa schizma rozpocznie się nad Wisłą” – pisze Dominik Zdort na łamach „Rzeczpospolitej”.
Publicysta w obszernym felietonie ocenia, że „mamy do czynienia z pierwszym od dawna papieżem, który dąży do zmiany skostniałej dogmatycznej instytucji w żywy i bliski ludziom organizm”, a papież Franciszek „obali władzę bezdusznych watykańskich kurialistów i zniesie anachroniczne zasady moralne, niedostosowane do świata, w jakim obecnie żyjemy – dopuści do komunii świętej rozwodników żyjących w nowych związkach, a może i gejów”.Krytykuje też papieża za brak „poważnego dorobku intelektualnego”. „W ciągu dwóch lat nie napisał nawet własnej encykliki (wydał jedną, ale tę napisał Benedykt XVI), a jedynie dokument niższej rangi: adhortację ‚Evangelii gaudium'” – czytamy w „Rzeczpospolitej”.

Papież nie lubi swoich wiernych?

Zdort porównuje obecnego papieża do Jana Pawła II, który „swoje – bez wątpienia zgodne z nauką Kościoła – przesłanie moralne ukrywał za barwnymi opowieściami o górskich wędrówkach i kremówkach”. Franciszek natomiast „homilie i wystąpienia zgodne z ortodoksją równoważy kontrowersyjnymi uwagami rzucanymi mimochodem podczas samolotowych konferencji prasowych”.

Powołuje się jednocześnie na słowa „polskiego polityka, blisko związanego z Kościołem”, który wprost stwierdza, że Franciszek może nie lubić wiernych, ponieważ „ma słowa krytyki tylko dla katolików starających się żyć zgodnie z zasadami Kościoła, a innym gotów jest wszystko wybaczyć”.

„Przygotowanie do zburzenia Kościoła”

„Czy owe rzucane mimochodem uwagi papieża, tak łatwe do zinterpretowania wbrew tradycyjnej nauki Kościoła, to tylko nieudolność, gra, marketingowe zabiegi lub podlizywanie się establishmentowi? A może to balony próbne, które w pełni świadomie Franciszek wypuszcza, aby wybadać nastroje, przygotować Kościół na prawdziwie wielką zmianę – odrzucenie dotychczasowych moralnych zasad i reinterpretację nauczania Jezusa Chrystysa?” – pisze publicysta.

Obawia się tym samym, że działania Franciszka to „przygotowanie do zburzenia Kościoła, aby na jego miejsce zbudować zupełnie nowe wyznanie”. „Czy Franciszek szykuje Sobór Watykański III, który ostatecznie zmiecie to, co dziś uważa się za katolicyzm?” – zastanawia się.

Na dowód przytacza wypowiedź jednego z najbliższych współpracowników papieża, kardynała Oscara Andresa Rodrigueza Maradiagi, który ocenił, że „Franciszek to nowa era w Kościele”, a reformy będą „głębokie i nieodwracalne”.

Nauczanie Franciszka zaprzecza nauczaniu JPII

Autor zauważa również, że jest wielu hierarchów, którzy z papieżem się nie zgadzają. Kardynał Raymond Leo Burke, pytany o ewentualną zmianę podejścia Kościoła do osób homoseksualnych i rozwodników stwierdził, że będzie się temu sprzeciwiał, jednocześnie mówiąc, że to trudny czas dla Kościoła. Innym przykładem ma być abp Henryk Hoser, który uważa, że Kościół „zdradził Jana Pawła II”.

Zdort ocenia, że zmiana nauczania Kościoła może wywołać bunt, który doprowadzi „do powstania schizmy odwołującej się do chrześcijańskiej ortodoksji”. Podkreśla przy tym, że to tylko „publicystyczna spekulacja”, ale „dawno nie zdarzyło się, aby tak duża (i rosnąca) grupa hierarchów otwarcie negowała największy projekt ideowy urzędującego papieża”.

„Jeśli Franciszek będzie się upierał przy zmianach, ‚ruch oporu’ może narastać i paradoksalnie bardzo silny może być w Polsce, gdzie papiestwo było dotąd – ze względu na przywiązanie do Jana Pawła II – darzone wielkim szacunkiem” – pisze Zdort i dodaje: „Program rewolucji Franciszka – tak jak go obecnie można odczytywać – wprost zaprzecza nauczaniu polskiego papieża. A to może oznaczać, że nowa schizma rozpocznie się nad Wisłą”.

Zobacz także

TOK FM

Po publikacji „GW” PiS i SLD chcą komisji śledczej ds. afery taśmowej i grupy w MSW

osi, PAP, 27.02.2015
 Minister spraw wewnetrznych Bartlomiej Sienkiewicz podczas debata nad wnioskiem o jego odwolanie

Minister spraw wewnetrznych Bartlomiej Sienkiewicz podczas debata nad wnioskiem o jego odwolanie (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Powrót tematu tzw. afery taśmowej. Wszystko za sprawą publikacji „Gazety Wyborczej”, która napisała, że w MSW powstała tajna grupa. Miała ona badać, czy za aferą stoją byli szefowie ABW, SKW i BOR oraz szef CBA. Teraz PiS i SLD żądają, by sprawą jak najpilniej zajął się Sejm.
– SLD bierze pod uwagę zwrócenie się do innych klubów z wnioskiem o powołanie komisji śledczej, która wyjaśniłaby nie tylko aferę taśmową, ale też powołanie grupy w MSW – powiedział rzecznik Sojuszu Dariusz Joński na konferencji prasowej w Sejmie. – Jesteśmy w stanie rozmawiać ze wszystkimi klubami – zadeklarował.

O czym napisała „Wyborcza”?

Wypowiedź Jońskiego wiąże się z publikacją „Gazety Wyborczej”. „W czasie, gdy Bartłomiej Sienkiewicz był ministrem w MSW, tajna grupa badała, czy za aferą podsłuchową stoją byli szefowie ABW, SKW i BOR oraz urzędujący szef CBA” – podała „GW”.

Według gazety Sienkiewicz miał ich podejrzewać o spisek. Z informacji „Wyborczej” wynika, że nadzorował on grupę, w której pracowali policjanci z BSW Komendy Głównej Policji oraz oficerowie SKW.

Oświadczenie Sienkiewicza

Sam Sienkiewicz zaprzecza, by wiedział o działaniu grupy. Chce, aby działania funkcjonariuszy ws. afery podsłuchowej zbadała Prokuratura Generalna.

„Informacje „Wyborczej” są nieprawdziwe i wręcz absurdalne” – były minister podkreślił w oświadczeniu. „Sugestie, że za moją zgodą lub współudziałem były podejmowane nielegalne w świetle polskiego prawa działania wobec innych osób mijają się z prawdą i stanowią, zapewne mimowolne, wprowadzanie opinii publicznej w błąd” – oświadczył b. szef MSW.

„SLD gotowe poprzeć wniosek PiS”

Joński, pytany, czy Sojusz jest w stanie poprzeć wniosek o powołanie komisji śledczej ds. afery podsłuchowej, który został złożony przez PiS, odparł, że tak. Według niego trzeba będzie jedynie rozszerzyć zakres tego wniosku.

– Sejm powinien natychmiast zająć się naszym, złożonym we wrześniu, wnioskiem o powołanie komisji śledczej do zbadania sprawy afery taśmowej – mówił przed wypowiedzią SLD szef klubu PiS Mariusz Błaszczak.

– Tylko komisja śledcza musi wyjaśnić okoliczności tej sprawy. Przecież nie służby specjalne. Koalicja PO-PSL wykorzystuje je do walki między sobą – uważa Błaszczak.

„Służby są wykorzystywane w brutalnej grze”

Polityk zaznaczył, że „toczy się brutalna walka wewnątrz PO” i są w niej wykorzystywane służby specjalne. – Jedni z drugimi walczą. Wykorzystują służby specjalne, a później się nagradzają. Państwo polskie przekształcili w folwark dla własnej korzyści – ocenił Błaszczak.

Szef klubu PiS przypomniał, że Sienkiewicz jest szefem think tanku Instytut Obywatelski, powiązanego z PO. – [Potrzebna jest] natychmiastowa dymisja Sienkiewicza. Powinien zniknąć z polityki. Dyskwalifikujące było już to, co mówił na taśmach prawdy. [Teraz] mamy dowody, że wykorzystywał służby specjalne do wewnętrznych walk w PO – podkreślił Błaszczak.

Joński: Sienkiewicz jak Macierewicz

– Bartłomiej Sienkiewicz rozkłada państwo polskie, podobnie jak robił to Antoni Macierewicz – uważa z kolei Joński. Według niego to, co zrobił Sienkiewicz, „nadaje się do prokuratury”, bo – jak zaznaczył – b. szef MSW prawdopodobnie przekroczył swoje uprawnienia. Według rzecznika SLD, jeśli sprawa nie zostanie wyjaśniona, to będzie oznaczało, że Polska staje się „republiką bananową”.

Joński zarzucił też premier Ewie Kopacz, że „nie panuje nad służbami specjalnymi”. – Gdyby to miało miejsce w Wielkiej Brytanii, pani premier podałaby się do dymisji” – ocenił. „Czekamy na reakcje Ewy Kopacz w tej sprawie” – dodał.

Jak przebiegała „afera taśmowa”?

Tygodnik „Wprost” ujawnił w ubiegłym roku nagrania z podsłuchanych rozmów wysokich urzędników państwowych podczas spotkań w warszawskich restauracjach, m.in. ówczesnego szefa MSZ Radosława Sikorskiego z b. ministrem finansów Jackiem Rostowskim, ówczesnego ministra spraw wewnętrznych Bartłomieja Sienkiewicza z prezesem NBP Markiem Belką, b. wiceministra finansów Andrzeja Parafianowicza z b. ministrem transportu Sławomirem Nowakiem.

Śledztwo ws. podsłuchów prowadzi Prokuratura Okręgowa Warszawa-Praga. Sienkiewicz jest jedną z osób, która domagała się od prokuratury ścigania sprawców nielegalnego podsłuchu i ma status pokrzywdzonego w tym śledztwie. Prokuratura pod koniec czerwca ub.r. postawiła zarzuty biznesmenowi Markowi Falencie i Krzysztofowi Rybce oraz Łukaszowi N. i Konradowi L. – pracownikom restauracji, w których dokonywano podsłuchów.

Zobacz także

TOK FM

Krzymowski odpowiada PiS: Duda musi wyjaśnić ułaskawienie

26-02-2015
ZOBACZ ZDJĘCIA »Andrzej Duda Lech Kaczyński Jarosław Kaczyński

 fot. ADAM LACH/NAPOIMAGES, ŁUKASZ DEJNAROWICZ/FORUM, DAREK GOLIK/FORUM  /  źródło: Forum

– Widzę, że tego typu brudne chwyty, odgrzewanie jakichś starych kotletów sprzed lat, to będzie teraz metoda gry: haki, szukanie dziury w całym, przekręcanie rzeczywistości – w ten sposób Andrzej Duda odniósł się do opisanej przez „Newsweek” sprawy ułaskawienia znanego biznesmena, w którym brał udział. Michał Krzymowski, autor tekstu, tłumaczy dlaczego zajęliśmy się tym tematem i czemu Duda powinien wyjaśnić swoją rolę w tej sprawie.

A jest co wyjaśniać: ułaskawienie było ekspresowe, dotyczyło wspólnika zięcia prezydenta. Sam Duda odegrał w nim istotną rolę, a kluczowe notatki z jego podpisami zaginęły. Nawet prokuratura, która prowadziła w tej sprawie śledztwo, przyznała w umorzeniu, że tylko Duda mógł mieć interes w zniszczeniu tych dokumentów.

– Widzą, że urzędujący prezydent dołuje w sondażach, że poparcie dla Andrzeja Dudy rośnie, więc atakują. Tylko atakują nieskutecznie. To są odgrzewane kotlety. Tygodnik, który tę sprawę opisał, nie jest wiarygodny – twierdzi pytany o sprawę szef klubu PiS Mariusz Błaszczak.

Nawet prokuratura przyznała w umorzeniu, że tylko Duda mógł zniszczyć dokumenty.

Ta nerwowa reakcja jest dla mnie zrozumiała z kilku powodów. Po pierwsze, sama sprawa już z daleko brzydko pachnie. Latem 2009 roku Lech Kaczyński ułaskawił biznesmena skazanego za wyłudzenie, który kilka miesięcy później zaczął robić interesy z jego zięciem. Decyzja zapadła w rekordowym tempie, z pominięciem opinii sądu i wbrew stanowisku Prokuratury Generalnej. W ułaskawieniu S. bardzo aktywny był ówczesny minister prezydencki Andrzej Duda. Dopytywał urzędników o dokumenty, domagał się sporządzania notatek na podstawie akt sądowych, korespondował z prokuraturą. Sprawa zakończyła się tajemniczo, bo z Kancelarii Prezydenta zginął końcowy wniosek o zastosowanie prawa łaski, który według urzędników zeznających w prokuraturze powinien był podpisać Duda.

Po drugie, śledztwo zakończyło się niczym, bo nie znaleziono zaginionych notatek. Ale nawet prokuratura przyznała w umorzeniu, że tylko Duda mógł zniszczyć dokumenty.

Zobaczcie, co Michał Krzymowski mówi o kampanii prezydenckiej prowadzonej przez PiS:

Michał Krzymowski - Kampania wyborcza PiSu

1:23 min

Po trzecie, postawa Dudy w tym śledztwie była, delikatnie mówiąc, dziwna. Nie dość, że sam umył ręce od sprawy, to jeszcze podczas przesłuchania kilkukrotnie zasłaniał się nieżyjącym prezydentem, spychając odpowiedzialność za tę decyzję na niego. Jak zeznał, Lech Kaczyński w kwestii ułaskawień nie kierował się rekomendacjami jego i innych urzędników: „Do spraw ułaskawień podchodził zawsze obiektywnie i wnikliwie je analizował (…). Pan prezydent nie był związany i sądzę, że nie czuł się związany jakimikolwiek opiniami otrzymanymi w sprawie.” Nazwisko nieżyjącego prezydenta w jego zeznaniach pada wielokrotnie. Za każdym razem w tym samym kontekście: to nie ja, to prezydent. Jak na polityka powołującego się na dziedzictwo Lecha Kaczyńskiego, to linia obrony, powiedzmy sobie, niegodna. Myślę zresztą, że to właśnie postawa Dudy w tym śledztwie musi być dla polityków PiS najbardziej niewygodna. Mogę się też założyć, że prezes Jarosław Kaczyński ma już na jej temat wyrobione zdanie. Swoją drogą, ciekawie musiałby brzmieć jego komentarz w tej sprawie.

Kandydat Prawa i Sprawiedliwości w wyborach prezydenckich  Andrzej Duda. W tle olbrzymie zdjęcie Lecha Kaczyńskiego

Jakub Kamiński, PAP
Kandydat Prawa i Sprawiedliwości w wyborach prezydenckich Andrzej Duda. W tle olbrzymie zdjęcie Lecha Kaczyńskiego

Po czwarte, jeden z ważnych polityków PiS, z którym rozmawiałem jeszcze w środę, szczerze cieszył się z publikacji „Newsweeka”. – Jak to dobrze, że nie czekaliście z opisaniem tej sprawy do finiszu kampanii, bo mielibyśmy poważny problem. A tak, temat został przykryty przez Oscara dla „Idy” i sprawę Durczoka – mówił mi. Jak widać, była radość to przedwczesna, bo skoro o sprawę w czwartek został zapytany Błaszczak, to przy najbliższej okazji tłumaczyć się będzie musiał też sam Duda.

I wreszcie, rzecz ostatnia. Błaszczak twierdzi, że wyciąganie tego ułaskawienia to szukanie haka. To brednie. Sprawą zajmowałem się już kilka lat temu, a tekst w „Newsweeku” jest oparty o akta śledztwa, które dotąd nie były szerzej znane. W artykule nie ma żadnych insynuacji, są same fakty i zeznania świadków. A co mnie skłoniło do zajęcia się tą sprawą? To jeden z polityków PiS na początku kampanii prezydenckiej mówił mi, że w sztabie Dudy najbardziej boją się właśnie tego ułaskawienia.

Newsweek.pl

Kaczyński: Ogórek to jedyna licząca się kobieta w kampanii. A Grodzka? Proszę mnie zwolnić od komentarza

osi, 27.02.2015
Prezes PiS Jarosław Kaczyński

Prezes PiS Jarosław Kaczyński (Fot. Maciej Świerczyński/ Agencja Gazeta)

– Szacuję, że Magdalena Ogórek może zdobyć w wyborach prezydenckich nawet 8-10 proc. poparcia. To jedyna licząca się kobieta w stawce – powiedział prezes PiS Jarosław Kaczyński w rozmowie z „Rzeczpospolitą”. Zapytany o Annę Grodzką odparł: – Proszę mnie zwolnić od komentarza.
– To prawda, że jakiś czas mnie nie było. Zależało nam na powiększeniu rozpoznawalności Andrzeja Dudy – mówi Kaczyński zapytany o to, dlaczego w ostatnim czasie nie pojawiał się w mediach. – Duda zyskał już rozpoznawalność na tyle dużą, by wygrać wybory. Zna go teraz 90 proc. Polaków – dodaje prezes PiS.
– Uważam, że moja dłuższa nieobecność w przestrzeni publicznej może tylko powodować pewne zamieszanie w partii, a także różne spekulacje medialne niemające żadnego potwierdzenia w rzeczywistości – mówi Kaczyński, wyjaśniając, dlaczego zdecydował się na rozmowę z „Rzeczpospolitą”.„Ogórek jest młoda i dobrze się prezentuje”Prezes PiS dzieli się też swoimi przewidywaniami co do wyniku wyborczego poszczególnych kandydatów. – Andrzej Duda [w pierwszej turze] może mieć 36 proc. głosów, pani Magdalena Ogórek około 10. proc. Paweł Kukiz i Janusz Korwin-Mikke mogą mieć ok. 4 proc poparcia – uważa Kaczyński.

Precyzuje, że jego zdaniem Ogórek może zdobyć 8-10 proc. głosów. Dlaczego? – Jest jedyną liczącą się kobietą w stawce. Jest młoda, dobrze się prezentuje, jest kandydatką SLD. To powinno wystarczyć dla takiego poparcia – uważa prezes PiS.

„Proszę mnie zwolnić od komentarza”

– Ale kobiet jest więcej. Są choćby Wanda Nowicka i Anna Grodzka – taka uwaga pada ze strony przeprowadzających wywiad. – W przypadku pani Grodzkiej proszę mnie zwolnić od komentarza. Pani wicemarszałek Sejmu Wandzie Nowickiej nie wróżę natomiast wielkiego powodzenia – odpowiada prezes PiS.

Mówi też, że „miał wpływ na kandydaturę Andrzeja Dudy, ale kandydat PiS nie będzie prezydentem technicznym, wbrew temu, co sugeruje propaganda PO”.

„Powstrzymanie Rosjan – interes każdej polskiej rodziny”

Rozmowa schodzi na tematy związane z konfliktem ukraińskim. – Naszym interesem jest powstrzymanie ekspansji Rosji. Nie łudźmy się – jeśli tego nie zrobimy, to na pewno przyjdzie taki dzień, kiedy Rosja zagrozi Polsce – uważa Kaczyński. – Na arenie międzynarodowej należy domagać się zdecydowanego zaostrzenia sankcji i dostaw broni na Ukrainę – dodaje.

Zdaniem prezesa PiS „w interesie każdej polskiej rodziny powinno być powstrzymanie Rosjan”. – Nie uda się innymi niż twardymi metodami – podkreśla Kaczyński.

„Tuskowi udało się pobić van Rompuya w nicnieznaczeniu”

– Dziś w Polsce dominuje pedagogika pacyfistyczna – mówi prezes PiS. Dodaje, że to błąd. – Wcześniejsza polityka Polski tylko zachęcała Putina do działań. Rząd polski bardzo przyczynił się do tego, aby Rosjanie mieli przeświadczenie, że mogą bardzo dużo – uważa Kaczyński.

Jest brutalny w ocenie działalności Donalda Tuska ws. Ukrainy jako szefa Rady Europejskiej. – Zgadzałem się z osobami, które twierdziły, że nie da się przebić Hermana van Rompuya w kategorii: nicnieznaczenie, ale Donaldowi Tuskowi to się udało – uważa Kaczyński.

„Hofman nie dostanie miejsca na liście do Sejmu”

Prezes PiS mówi też o braku obecności w mediach Antoniego Macierewicza. – Nikt go nie prosił o to, by przestał się pokazywać. To wyłącznie jego decyzja – deklaruje Kaczyński.

Według niego nie ma też na razie możliwości powrotu do PiS Adama Hofmana. – Do tego należy podchodzić po katolicku. Musi być przyznanie do winy, następnie pokuta i solenne postanowienie poprawy. Hofman nie dostanie miejsca na liście do Sejmu – mówi Kaczyński.

Zobacz także

TOK FM

Kaczyński: de Valera oddawał władzę, gdy miał 91 lat. Mi brakuje jeszcze 26

mw, 27.02.2015
Jarosław Kaczyński

Jarosław Kaczyński (Fot. Grzegorz Skowronek / Agencja Gazeta)

– Kiedy ja mówiłem o Budapeszcie w Warszawie, to miałem na myśli tylko rozmiar zwycięstwa wyborczego. Powiedziałem: „Przyjdzie dzień, kiedy zwyciężymy” – mówi Jarosław Kaczyński w rozmowie z dziennika „Polska The Times”.
To pierwszy od dawna wywiad prezesa PiS. Jak tłumaczy, chował się na drugim planie, ponieważ chciał dać Andrzejowi Dudzie szansę na wyrobienie sobie rozpoznawalności.- Ten proces właściwie już się zakończył. Andrzej Duda zyskał rozpoznawalność na takim poziomie, jaki jest niezbędny, by wygrać wybory – mówi w „Polska The Times”. Co jeszcze w wywiadzie mówi Kaczyński?O szansach Dudy na prezydenturę:– 10 lat temu, kiedy mój brat Lech Kaczyński mierzył się z Donaldem Tuskiem, w sondażu opublikowanym przed drugą turą 62 procent miał Tusk, a 38 proc. Lech Kaczyński. Wynik wyborczy wyniósł 54 do 46 dla Lecha Kaczyńskiego. Wynik Andrzeja Dudy też może być znacznie zaniżony.

O prognozach na wybory

– Sądzę że (Dudzie -red.) 36 procent zupełnie wystarczy. Pani Magdalena Ogórek zdobędzie 10 procent, Paweł Kukiz i Janisz Korwin-Mikke mogą mieć ok. 4 procent poparcia. Plus inni – to w sumie daje wynik powyżej 50 procent.

O polskich, amerykańskich i brytyjskich instruktorach wojskowych, którzy pojadą na Ukrainę

– Warto pamiętać, że tysiąc żołnierzy USA ćwiczył w Gruzji w 2008 roku. Wielu wierzyło, prawdopodobnie również prezydent Saakaszwili, że to wystarczające zabezpieczenie przed Rosją. Okazało się, że nie.

O wydatkach na siły zbrojne

– W Polsce powinniśmy dużo więcej wydawać na siły zbrojne. Wtedy dopiero można by powiedzieć, że polskie siły zbrojne byłyby zdolne do tego, aby bronić polskich granic. NA to musi być przyzwolenie społeczne i elit. Tymczasem zamiast tego promuje się piosenki pani Marii Peszek, która śpiewa, że chciałaby uciekać w przypadku zagrożenia.

O Donaldzie Tusku

– Zgadzałem się z osobami, które twierdziły, że nie da się przebić Hermana van Rompuya w kategorii: nic nieznaczenie, ale Donaldowi Tuskowi się udało.

O szansach Adam Hofmana na powrót do PiS

– Do tego należy podchodzić po katolicku. Musi być przyznanie do winy, następnie pokuta i solenne postanowienie poprawy. – Jeżeli ktoś, nawet młody, popełnia takie błędy jak on, to musi ponieść tego konsekwencje. Wydaje mi się też, że ta kampania prowadzona jest w sposób pomysłowy i nie potrzebujemy nikogo nowego.

Kaczyński zapowiada również, że Hofman nie dostanie miejsca na liście do Sejmu.

O „Budapeszcie w Warszawie”

– Kiedy ja mówiłem o Budapeszcie w Warszawie, to miałem na myśli tylko rozmiar zwycięstwa wyborczego. Powiedziałem: „Przyjdzie dzień, kiedy zwyciężymy”. Ponieważ po ośmiu latach w opozycji przyszło zwycięstwo w Budapeszcie, ta metafora wydała mi się stosowna

O swojej politycznej emeryturze

– Éamon de Valera oddawał władzę w Irlandii, gdy miał 91 lat. Jestem już rzeczywiście niemłody, ale to dopiero za 26 lat będę miał te 91 lat. To jeszcze kawał czasu.

Cały wywiad z Kaczyńskim na stronie „Polski The Times”.

Zobacz także

wyborcza.pl

Bestsellery 2014 roku. Sprawdziliśmy, jakie książki Polacy kupowali najczęściej

Juliusz Kurkiewicz, 27.02.2015

materiały wydawców

Król Zygmunt, mafia od środka, życie po życiu oraz dzieci, ale te resortowe – tak w skrócie można ująć ostatni rok na listach sprzedaży wydanych u nas książek
W krajobrazie polskiej literatury gatunkowej zaszło jedno poważne rozstrzygnięcie. Na pytanie, kto – Zygmunt Miłoszewski czy Marek Krajewski – jest aktualnym królem polskiego kryminału, odpowiedź udzieliła się sama. O ile pierwszy sprzedał ponad 150 tys. „Gniewu” – zamknięcia trylogii o prokuratorze Szackim, o tyle drugi z „Władcą liczb” nie zmieścił się w pierwszej piętnastce. I dobrze, bo „Gniew” to literatura gatunkowa, która jest spełnioną obietnicą mądrej rozrywki i realizacją dominującej teraz na świecie recepty na thriller, który powinien być również opowieścią o społecznych problemach. Miłoszewski jakością nie odstaje od światowej (czytaj: skandynawskiej) czołówki. Dobrze, że „Polityka” dała mu w tym roku Paszport jako drugiemu – zresztą po Krajewskim właśnie – autorowi popliteratury w historii.Grey delikatnie w cieńZabierając się do układania tegorocznego rankingu najlepiej sprzedających się książek, byłem przekonany, że Christian Grey i Anastasia Steele rozciągną swą władzę na kolejny rok. Przypomnijmy: w 2013 r. sprzedało się prawie 750 tys. egzemplarzy powieści należącej do upiornej trylogii, a w walentynkowy weekend 2015 r. oparty na pierwszym tomie film wszedł do kin na całym świecie, co było poprzedzone wieloma miesiącami medialnej gorączki. W Polsce przy tej okazji padł historyczny rekord: ponad 830 tys. widzów w tzw. weekend otwarcia.Na szczęście papierowemu Christianowi i nierozgarniętej Anastasii wyzwanie rzuciła popkulturowa bohaterka z przeszłości. Dobrze, że jesteś, Bridget – chciałoby się powiedzieć na wieść o tym, że trzecia część trylogii, już nie o pannie i nie o żonie, ale wdowie Jones, sprzedawała się świetnie. 130 tys. sprzedanych egzemplarzy „Bridget Jones. Szalejąc za facetem” Helen Fielding to triumf dobrej literatury popularnej – dowcipnej, przyzwoicie napisanej, z okiem do socjologicznego szczegółu, nawiązującej do historycznych wzorców. Gdybym układał ten ranking dwieście lat temu, jego królową byłaby przecież patronka Fielding Jane Austen.

A Grey, choć nie utrzymał prowadzenia, radził sobie dobrze. Trzy kolejne tomy trylogii E.L. James sprzedały się odpowiednio w 108, 67 i 62 tys. egzemplarzy.

Nowych zjawisk było niewiele, a swoją pozycję na polskim rynku potwierdzili funkcjonujący tu od lat autorzy-marki. „Zdradę” Paulo Coelho nawet fani „Alchemika” nazywają „bełkotem z kilkoma wyświechtanymi frazesami” (za portalem Lubimycztac.pl). Ale i tak kupują. Rezultat: 105 tys. egzemplarzy. W tej opowieści o dziennikarce, dla której odpowiedzią na rutynę dnia codziennego jest romans, jest nieco mniej niż zwykle pseudometafizyki. Co nie znaczy, że jest dobrze. Coelho uparcie nie chce wziąć sobie do serca jednej ze swych słynnych sentencji: „Usta zamykają się wtedy, gdy mają do powiedzenia coś ważnego”. Tym, którzy mają ochotę przekonać się, że z tego samego tematu można zrobić literacki majstersztyk, polecam niefigurującą w tym zestawieniu powieść Szwedki Leny Andersson „Bez opamiętania”.

Katarzyna Grochola wydała zbiór opowiadań o miłosnych cierpieniach „Zagubione niebo” (100 tys. egz.), a przy okazji pobiła rekord – jej książki przekroczyły w minionym roku łączną sprzedaż 4 milionów egzemplarzy. Przyzwoity wynik osiągnął wydany jeszcze przed Gwiazdką 2013 r. „Wiedźmin. Sezon burz” Andrzeja Sapkowskiego (63,5 tys.), a także powieść Janusza L. Wiśniewskiego „Grand” (60 tys.) rozgrywająca się w gościnnych progach sopockiego Grand Hotelu. Półżartem można zapytać, czy to przedsięwzięcie z pogranicza literatury i marketingu i czy to właściciele hotelu wpadli na pomysł tak nietypowej formy reklamy?

„Inferno” Dana Browna (78 tys.) – najgorszy z dotychczasowych tomów cyklu thrillerów o symbologu Robercie Langdonie – to przykład wiecznego bestsellera, fenomenu wykraczającego poza terytorium literatury. Na czytelników może też zawsze liczyć Harlan Coben, choć od lat pisze coraz bardziej przeciętne thrillery, takie jak „Sześć lat później” (58 tys.).

Za to w minionym roku nie zawiedli wielcy mistrzowie popu. Stephen King kontynuował dobrą passę, wydając aż dwie znakomite powieści. „Przebudzenie”, naukowy horror nawiązujący do jednego z archetypów gatunku – legendy o doktorze Frankensteinie – sprzedał się u nas w 72 tys., a „Pan Mercedes” – pierwszy w karierze kryminał Kinga i pierwsza z cyklu powieści o starym policjancie Kermicie Williamie Hodgesie (w tym odcinku łapał masowego zabójcę używającego samochodu jako narzędzia zbrodni; drugi „Znalezione nie kradzione” ukaże się w czerwcu) – w 70 tys.

Norweg Jo Nesbo dał odpocząć steranemu życiem glinie Harry’emu Hole’owi i napisał znakomitą powieść poza cyklem – „Syna” o odsiadującym wyroku narkomanie i mordercy, który ucieka z więzienia, by rozwiązać zagadkę śmierci ojca policjanta. Krytyka pisała o być może najlepszym dokonaniu w karierze. Efekt zapewne zbliżony do Kinga (choć wydawca odmówił nam podania dokładnych danych o sprzedaży).

Na naszej liście brakuje wprawdzie wielkich światowych nazwisk z wyższej półki, ale ambitne książki Zadie Smith, Eleanor Catton, Karla Ovego Knausgarda, Alice Munro sprzedawały się dobrze jak na ten rodzaj literatury – w co najmniej kilkunastotysięcznych nakładach. Wydawcy zdają sobie sprawę, że polscy czytelnicy nie żyją w izolacji od świata, i coraz szybciej dają im przekłady głośnych powieści.

I wreszcie najlepsza wiadomość z polskiego podwórka, przywracająca wiarę w siłę literatury. Najnowszą powieść Olgi Tokarczuk „Księgi Jakubowe”, czyli pełną teologicznych dysput powieść o Jakubie Franku, przywódcy żydowskiej sekty, której członkowie w drugiej połowie XVIII w. przeszli na katolicyzm, kupiło aż 70 tys. Polaków. To książka trudna, gruba, droga, wielowątkowa, stojąca na antypodach sienkiewiczowskiej łatwej atrakcyjności. A w dodatku dostarcza prowokacyjnej wizji Pierwszej Rzeczypospolitej – jako państwa nietolerancyjnego i półniewolniczego. Nawet wyjątkowa pozycja rynkowa Tokarczuk nie tłumaczy tego sukcesu.

Doradzanie urbi et orbi

Zestawienie literatury faktu budzi konsternację. Wynika z niego, że w naszych głowach mieszają się: mafia, Bóg, pragnienie demaskacji ludzi ze świecznika, papież i niebiańskie podróże. Jeśli, jak z tego wynika, Polska jest niemal drugą Sycylią, to może jakaś rodzima powieściowa wersja włoskiej serialowej „Ośmiornicy” jest receptą na rynkowy sukces?

Frondzie, wydawcy „Resortowych dzieci. Media”, czyli książki, która zajmuje się dowodzeniem, że Olejnik, Paradowska, Żakowski i znaczna część redakcji „Wyborczej” zrobili kariery dzięki koneksjom złych rodziców komunistów, gratulujemy sukcesu. Dochody ze sprzedanych 150 tys. egzemplarzy będzie mógł przeznaczyć na zadośćuczynienia dla coraz liczniejszego zastępu dziennikarzy, którzy wytoczyli jej procesy. I wygrali.

Niewykluczone, że najlepiej zarabiającym polskim autorem w ubiegłym roku był Artur Górski, który sprzedał 144 tys. sztuk rozmowy „Masa o kobietach polskiej mafii” opartej na wynurzeniach nawróconego gangstera i 89 tys. opartej na tym samym źródle „Masa o pieniądzach polskiej mafii”. Jakie źródło, takie książki. Ich głównym adresatem są zapewne czytelnicy tabloidów. Poczytacie w nich m.in. o żonie „Słowika”, konkubinie „Świni” i dowiecie się z nich m.in., że porządny mafioso po godzinach potrzebuje się rozładować w, nomen omen, zwierzęcym seksie.

Na przeciwległym biegunie sytuuje się inny hit non fiction ubiegłego roku „Jestem bardzo w rękach Bożych. Notatki osobiste 1962-2003” Jana Pawła II (120 tys.). To jednak, niestety, przykład złych obyczajów wydawniczych – książkę opublikowano wbrew wyraźnej woli autora (który w testamencie zaznaczył: „Notatki osobiste spalić”). Przy tym zbiorze skrótowych zapisków „Kronos” Gombrowicza jest złożonym, przemyślanym i starannie skonstruowanym dziełem.

Jeden z największych światowych fenomenów wydawniczych ostatnich lat ma na imię Regina, nazwisko – Brett. Katoliczka, niepaląca wegetarianka spod znaku Bliźniąt, która uwielbia muzykę country i małe miasteczka. Jeśli nie wiecie, kto zacz, informuję, że to dziś jedna z najpopularniejszych pisarek Ameryki. Każdą ze swych książek zaczyna podobnie: przypomnieniem swego ciężkiego losu (w dzieciństwie – molestowanie seksualne, potem alkoholizm, ciąża, przerwane studia i rak piersi jako zwieńczenie pasma nieszczęść), który odmienił się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Od tego momentu Regina uznała, że jej misją jest uszczęśliwianie przez doradzanie – najpierw czytelnikom lokalnej gazety z Ohio, do której zaczęła pisać felietony, potem całemu krajowi, a w końcu światu. Gdy przeczytałem jej dwie najsłynniejsze książki „Jesteś cudem” i „Bóg nigdy nie mruga” (85 i 94 tys. egz.), poczułem się wręcz wykatapultowany w kosmos. Przez bezmiar szczęścia oczywiście. A w ostatnim roku doszedł jeszcze poradnik „Bóg zawsze znajdzie Ci pracę” (44 tys.) Gdyby to było takie proste…

Świetna sprzedaż książki „Niebo istnieje Naprawdę” Todda Burpo i Vincenta Lynna (70,5 tys.) to z kolei pokłosie światowego sukcesu nowej fali literatury „niebiańskiej”, której ojcem został jeszcze w latach 70. autor „Życia po życiu” Raymond Moody. Współautor książki, Todd Burpo, ojciec żarliwie religijnej rodziny, opisuje wizytę w niebie swojego czteroletniego syna, który na skutek błędnie postawionej diagnozy lekarskiej niemal umarł, nim wycięto mu wyrostek robaczkowy. W trakcie narkozy doświadczył wizji (zobaczył m.in. Jezusa i Marię), a następnie zdał z niej relację rodzicom.

A starzy wyjadacze? Zaskoczeniem nie jest sukces kolejnego zbioru podróżniczych opowieści Wojciecha Cejrowskiego „Wyspa na prerii” o kowbojach z Arizony (98 tys.), drugiego tomu wspomnień Moniki Jaruzelskiej „Rodzina”, który ukazywał się w podkręcanej przez tabloidy atmosferze oczekiwania na śmierć generała (wydawca nie podał nam konkretnych danych o sprzedaży), ani nowego tomu felietonów najpopularniejszego na świecie dziennikarza motoryzacyjnego Jeremy’go Clarksona „Przecież nie proszę o wiele” (48,5 tys.).

Kino najważniejszą dźwigniąPomocą w sprzedaży książek służyło w 2014 roku kino. Dobra sprzedaż „Wilka z Wall Street” (55 tys.), czyli autobiografii Jordana Belforta, słynnego malwersanta, ćpuna i dziwkarza, była pochodną sukcesu opartego na niej filmu Martina Scorsesego, „Dziewczyn z powstania” Anny Herbich (44 tys.) – uświetnionych premierą „Miasta 44” obchodów 70. rocznicy powstania warszawskiego (ale także popularności tomów-składanek o wojennych dziewczynach, damach z różnych epok czy kobietach dyktatorów). Świetna skądinąd biografia „Religa” Dariusza Kortki i Judyty Watoły (50 tys.) sprzedawała się znakomicie także dzięki ogromnemu sukcesowi filmu „Bogowie” (ponad 2 mln widzów w kinach).Jak co roku na naszej liście mało jest ważnych książek stricte reporterskich. Dość wspomnieć, że nie trafiło na nią (choć było blisko) jedno z najważniejszych wydarzeń wydawniczych roku, czyli antologia reportażu pod redakcją Mariusza Szczygła. W tej sytuacji honoru polskiej szkoły reportażu broni na liście wybitna biografia „Beksińscy” Magdaleny Grzebałkowskiej, czyli „portret podwójny” słynnego malarza i jego syna, znanego dziennikarza muzycznego. Ojciec został zamordowany, syn popełnił samobójstwo, a Grzebałkowska napisała fascynującą książkę bez cienia tabloidowej sensacji, która sprzedała się w 60 tys. egzemplarzy.Literatura dla Young Adult

Zaskakująco optymistyczne jest zestawienie bestsellerów dziecięcych i młodzieżowych. Po latach supremacji tandetnych zazwyczaj gatunkowych serii w rodzaju „Zmierzchu” trafiła na nią nowa fala literatury młodzieżowej, która nie traktuje młodych jako „targetu”, ale chce z nimi rozmawiać o poważnych sprawach.

W Polsce – po części za sprawą ekranizacji – chwycił największy fenomen literatury młodzieżowej ostatnich sezonów, czyli „Gwiazd naszych wina” Amerykanina Johna Greena o parze nastolatków chorych na raka (140 tys.). Green jest też współautorem zbioru opowiadań wigilijnych „W śnieżną noc” (42 tys.). Do tej samej kategorii ambitniejszej literatury młodzieżowej można zaliczyć powieść „Zostań, jeśli kochasz” Gayle Forman (48 tys.), o utalentowanej nastolatce, której rodzice zginęli w wypadku, i „Złodziejkę książek” (55,5 tys.) Markusa Zusaka o młodej Niemce, która w trakcie II wojny trafia do rodziny zastępczej i znajduje pocieszenie w lekturze książek. Ekranizacje obydwu weszły na nasze ekrany w 2014 r.

Sukces powieści „Niezgodna” Veroniki Roth (45 tys.) – pierwszej z serii – to pochodna fenomenu „Igrzysk śmierci” Suzanne Collins, które kilka lat temu zapoczątkowały modę na młodzieżowe dystopie łączące futurystyczną wizję z regułami telewizyjnego reality show.

Wśród rzeczy dla dzieci bezprecedensowy sukces w ostatnich sezonach odniosła seria klasycznych dziecięcych rymowanek. To pewnie sentyment rodziców do powtarzanych w dzieciństwie „Idzie rak nieborak” i „Panie Janie” sprawił, że w 2014 r. sprzedało się 51 tys. zbioru „Sny i tobołki pana Pierdziołki” i 40-45 tys. „Pan Pierdziołka spadł ze stołka”.

Nie dziwi świetna sprzedaż nowego tomu „Jeżycjady” – „Wnuczki do orzechów” (90 tys.) – choć akcja tym razem toczy się nie w Poznaniu, ale na wsi sielskiej, anielskiej. Również w przypadku „Magicznego drzewa. Cienia smoka” Andrzeja Maleszki (50 tys.) mamy do czynienia z serią, których czytelnicy działają w myśl zasady: znamy, przeczytamy. I jest jeszcze stara dobra klasyka, czyli pierwszy tom „Opowieści z Narnii” C.S. Lewisa „Lew, czarownica i stara szafa” (43 tys.).

Lista sporządzona na podstawie danych o sprzedaży pochodzących od wydawców i rankingu GFK Polonia obejmującego po 15 najlepiej sprzedających się książek 2014 roku w kategoriach literatura piękna i faktu oraz 10 w kategorii literatura młodzieżowa i dziecięca.

Tuzin najlepiej sprzedających się książek 2014

1. „Gniew” Zygmunt Miłoszewski (W.A.B.) 150 tys.

2. „Resortowe dzieci. Media” Dorota Kania, Jerzy Targalski, Maciej Marosz (Fronda) 150 tys.

3. „Masa o kobietach polskiej mafii” Artur Górski (Prószyński i S-ka) 144 tys.

4. „Gwiazd naszych wina” John Green (Bukowy Las) 140 tys.

5. „Bridget Jones. Szalejąc za facetem” Helen Fielding (Zysk i S-ka) 130 tys.

6. „Jestem bardzo w rękach Bożych. Notatki osobiste 1962-2003” Jan Paweł II (Znak) 120 tys.

7. „Pięćdziesiąt twarzy Greya” E.L. James (Sonia Draga) 108 tys.

8. „Zdrada” Paulo Coelho (Drzewo Babel) 105 tys.

9. „Zagubione niebo” Katarzyna Grochola (Wydawnictwo Literackie) 100 tys.

10. „Wyspa na prerii” Wojciech Cejrowski (Zysk i S-ka) 98 tys.

11. „Bóg nigdy nie mruga. 50 lekcji na trudniejsze chwile w życiu” Regina Brett (Insignis) 94 tys.

12. „Wnuczka do orzechów” Małgorzata Musierowicz (Akapit) 90 tys.

W ”Piątku Ekstra” czytaj też:

Śmierdząca sprawa. Uwaga, tekst zawiera fekalne treści!
Naukowcy od lat grzmią, że sterylność i antybiotykomania mogą doprowadzić do katastrofy. Doktorant z Massachusetts Institute of Technology postanowił ratować przed nią świat za pomocą produktu naszych jelit z zamrażarki

Urodziny Olbrychskiego: Jędruś, ran twoich nie godniśmy całować!
Daniel Olbrychski, wielki polski aktor, kończy dziś 70 lat. Zapewne każdy czytający te słowa ma swoje powody, dla których go ceni, ja spróbuję je ująć tak

Miłość i zoologia. Kim był Gerd Heinrich?
Co jest emocjonującego w badaniu owadów? W tej opowieści są romanse, wojny, przygody, dzika przyroda i głośne odkrycia polskiej nauki

Jak pies z kotem. Jest kot, jest news?
Kiedy zaczęłam pisać felietony o domowych zwierzakach, ktoś zarzucił mi, że piszę, bo koty „dobrze się sprzedają”. Najwyraźniej „Wyborcza” nie ma już poważniejszych tematów. Cóż, czasami mam wrażenie, że ma ich aż za dużo, ale zostawmy to

Wielkie pytania małych ludzi: dlaczego mój pies chce zakopać swoją kupę?
Dziś wyjątkowo odpowiadamy na pytanie małego, a nie dużego człowieka

Sankowski i Świąder w stereo
Prezentujemy płytowe nowości tygodnia: Carl Barat And The Jackals, Wovoka i Igor Spolski & The Dudes

Wilq naukowy
Skutki nadawania amebom imion zamiast numerów

wyborcza.pl/piatekekstra

 

To on wymyślił „House of Cards”. „Powiem pani, co się wydarzy, a potem panią zabiję” [ROZMOWA]

Katarzyna Wężyk, ark, 26.02.2015
Michael Dobbs

Michael Dobbs (Fot. JIM PASCOE)

27 lutego w Stanach, a 28 lutego w Polsce premiera III sezonu serialu „House of Cards”. – Nie znam żadnego przywódcy, który byłby sympatyczny. Nawet jeśli się łudzimy, że na takich ludzi chcemy głosować – mówi lord Michael Dobbs, autor właśnie wydanej w Polsce książki – serialowej inspiracji. A gdzie oglądać sam serial?
Michael Dobbs ma błysk w oku, gdy opowiada o politycznych draństwach. Już rozumiem, dlaczego – gdy jeszcze był częścią ekipy Margaret Thatcher – prasa nazywała go „baby face hitman”, zabójcą o twarzy dziecka. Dziś też nie wygląda na człowieka, któremu warto nastąpić na odcisk. W końcu to on stworzył Francisa Urquharta/Franka Underwooda. Wiemy, jak kończą ci, którzy wejdą w drogę F.U.Dobbs urodził się 14 listopada 1948 r. w miasteczku Chestnut w Hertfordshire. Po studiach doktoryzował się w USA. W połowie lat 70. wrócił do Anglii, zaczepił się w partii konserwatywnej i został doradcą Margaret Thatcher, najpierw jako liderki opozycji, potem – premier. W 1986 r. dostał awans na szefa jej kancelarii, by po roku z tego wysokiego konia z hukiem spaść. Na kilka tygodni przed wyborami Thatcher, przekonana, że przegra, urządziła mu karczemną awanturę, publicznie oskarżając o spiskowanie przeciwko niej. Nie miał do czego wracać i pojechał z żoną na pierwsze od lat wakacje. Gdy zaczął głośno narzekać, jak kiepska jest książka, którą zabrał, zirytowana żona powiedziała mu, żeby napisał lepszą. Wziął notes, ołówek i butelkę wina. A gdy ją skończył, miał już nazwisko – Francis Urquhart (nieprzypadkowe inicjały F.U.) – oraz zarys fabuły.Opowieść o polityku dążącym po trupach do celu spodobała się w BBC, które zrobiło z niej czteroodcinkowy serial i zażądało ciągu dalszego. Powstały jeszcze dwie książki i dwa sezony. Premiera pierwszego odbyła się w tym samym miesiącu, kiedy Żelazna Dama została zmuszona do odejścia.W połowie lat 90. John Major zrobił Dobbsa wiceszefem partii konserwatywnej. Ale polityka była już wtedy dla niego bardziej hobby niż zawodem, bo od 20 lat utrzymuje się z pisania. Ma na koncie m.in. serię thrillerów o Harrym Jonesie i cztery powieści o Winstonie Churchillu. W 2010 r. dostał tytuł dożywotniego para i miejsce w Izbie Lordów. A rok później zgłosił się do niego Netflix z propozycją nakręcenia amerykańskiego remake’u „House of Cards” z Kevinem Spaceyem w roli F.U.

Michael Dobbs
House of Cards

przeł. Agnieszka Sobolewska
Znak, KrakówFRAGMENT ROZMOWY Z MICHAELEM DOBBSEM Z NAJNOWSZYCH „KSIĄŻEK. MAGAZYNU DO CZYTANIA”

Katarzyna Wężyk: Serial „House of Cards” jest tak popularny, bo ludzie lubią patrzeć, jak potwierdzają się ich najgorsze opinie o politykach?

Michael Dobbs: Nie wydaje mi się. Ludzie wcale nie nienawidzą F.U. – kochają go! Identyfikują się z nim. Zwłaszcza dzięki tej genialnej sztuczce, którą wprowadzili w obu serialach: Francis od czasu do czasu patrzy bezpośrednio na widza, przez co wszyscy stajemy się częścią spisku. Mówi nam, co się dzieje, jak zamierza daną sytuację rozegrać, a my to uwielbiamy! Nikt nie mówi: „Ależ to okropne, nie chcę z taką polityką mieć nic wspólnego”. Wręcz przeciwnie – chcemy więcej!

Sama mam dylemat. Wiem, że nie powinnam kibicować Frankowi, ale trudno nie podziwiać jego skuteczności.

– Polityka nie jest sztuką miłości, wręcz przeciwnie. Pełno w niej kompromisów, ale też niekompetencji i nieskuteczności. I taka ma być, bo polityk musi polegać na innych ludziach, zwłaszcza w demokracji, a to zawsze wiąże się z pewną niepewnością. Wspaniałe we Francisie jest to, że on wie, czego chce, jasno i wyraźnie, i zrobi wszystko, żeby to zdobyć. I to właśnie jego determinacja i upór odróżniają go od reszty bohaterów.

Francis jest konserwatystą, jego amerykański odpowiednik Frank – demokratą. Ale partyjne programy czy ideowe spory w „House of Cards” nie mają znaczenia, bo polityka jest grą wyłącznie o władzę. Trochę to niepokojące.

– Faktycznie. Jednak czego tak naprawdę oczekujemy od polityków, zwłaszcza tych wielkich? Naprawdę chcemy kogoś miłego, niewinnego, idealisty o najlepszych intencjach, harcerzyka? Nie wydaje mi się. Historia uczy nas, że wielcy liderzy mieli równie wielkie wady, byli trudni, nieprzyjemni, uparci do granicy obsesji, wręcz nikczemni. Przy obowiązującej dziś transparentności wielu wielkich polityków nie miałoby szansy zaistnieć. Jak John F. Kennedy zdradzający żonę na prawo i na lewo. Albo Winston Churchill, drań i alkoholik.

*

Wielkość to zdolność do zmieniania rzeczywistości, a żeby coś zmienić, najpierw trzeba coś zniszczyć i złożyć na nowo. To zawsze bardzo kontrowersyjny proces, nawet jeśli post factum ludzie uznają, że zmiana była konieczna. Nie znam żadnego przywódcy, który byłby miłym i sympatycznym człowiekiem. Nawet jeśli się łudzimy, że właśnie na takich ludzi chcemy głosować.

Apeluję więc: pozwólmy na trochę draństwa w polityce. Cieszmy się nim i doceńmy, co może dla nas zrobić. Nie bądźmy takimi sztywniakami. Nikt w końcu nie jest doskonały, czemu więc domagamy się od naszych polityków, żeby byli idealni?

Pan sam pracował dla polityk, która nie była szczególnie miła i też lubiła niszczyć. Ba, „House of Cards” napisał pan w 1987 r. w ramach odreagowania po kłótni z szefową. Margaret Thatcher w końcu pana zwolniła?

– Wyrzuciła mnie za drzwi, a to co innego! (śmiech) Ale wiedziałam, że nie będę już mile widziany w jej towarzystwie. Zwolniła mnie więc bez wręczenia wypowiedzenia. Był to bardzo nieprzyjemny moment – ale polityka bywa paskudna. Nie pchasz się do polityki, jeśli pragniesz życia cichego, spokojnego i wygodnego ani jeśli chcesz być głaskany po głowie!

Wciąż zresztą uważam się za szczęściarza, bo przez ponad dekadę współpracy z Margaret Thatcher obserwowałem z pierwszych rzędów, jak tworzy się historia. Teraz widzę, że musiało się to źle skończyć, tak jak kończyło się, prędzej czy później, dla wszystkich jej współpracowników. Dla niej zresztą też – trzy lata później jej własna partia wyrzuciła ją z Downing Street. Miałem więc szczęście, że wytrzymałem tak długo. I niczego nie żałuję. Bo gdybym przestraszył się ryzyka i nieprzyjemności związanych z tą robotą, nie byłbym częścią tej historycznej zmiany.

Jak bardzo korzystał pan ze swojego doświadczenia?

– Około 90 proc. tego, co opisałem w „House of Cards”, to wydarzenia, które widziałem na własne oczy, byłem ich częścią lub wiedziałem o nich z pewnych źródeł. Nie wszystkie oczywiście przytrafiły się jednej osobie lub działy się w tym samym miejscu i czasie, w książce trochę to skoncentrowałem. Polityka to brutalny biznes. Z ręką na sercu mogę jednak powiedzieć, że nie znam żadnego premiera, który zamordowałby dziennikarza. Acz wielu z nich by chciało.

Nie wątpię. A ktoś się rozpoznał?– O tak, wiele osób. Ale jedyni politycy, których rozczarowałem, to ci, którzy pytali mnie: „Tak naprawdę Francis Urquhart to ja, prawda?”, a ja musiałem im odpowiedzieć, że niestety, ale nie. Odchodzili zdruzgotani.Jedna z ważniejszych zmian w amerykańskiej wersji dotyczy roli żony Francisa, która u pana pojawia się w tle. Znak czasów?– Zapewne. Uważam zresztą, że to świetny pomysł, i mogę tylko żałować, że sam na niego nie wpadłem. Bo to właśnie zrobienie z Claire partnerki Franka, równoprawnej uczestniczki spisku, podnosi serial na wyższy poziom. Moim zdaniem ich związek jest uroczy i całkiem romantyczny – na swój sposób. No i oczywiście śmiertelnie niebezpieczny.W pierwszym sezonie fabuła jest mniej lub bardziej wierna pana książce. A jak to wygląda w drugim i trzecim? Wie pan, co się stanie, czy tak jak reszta świata zastanawia się pan, co dalej u Franka i Claire?

– Nie, ja akurat wiem wszystko. I mogę panią zapewnić, że trzeci sezon będzie jeszcze bardziej wredny niż pierwszy i drugi. Chociaż mocno odbiega od moich książek.

Tyle że pod koniec drugiego sezonu Frank osiągnął wszystkie swoje cele. Wyżej już nie zajdzie. Wydawałoby się, że teraz znajdujemy się w momencie, w którym w bajkach narrator mówi: „A potem żyli długo i szczęśliwie”.

– Niezupełnie. Ale sama pani się przekona.

Nie wyciągnę od pana żadnych spojlerów?

– Gdybym pani powiedział, prawdopodobnie musiałbym panią zabić (śmiech). Ale „żyli długo i szczęśliwie” to nie jest zdanie, którego można użyć w odniesieniu do Franka.


Cała rozmowa oraz felieton Krzysztofa Vargi o serialu w najnowszym numerze „Książek. Magazynu do czytania”.

Jak Polacy i świat oglądają „House of Cards” i Netflix?

Trzeci sezon „House of Cards” ma się pojawić w Polsce w ramach oferty NC+ w wypożyczalni VOD już dzień po premierze, czyli 28 lutego. Do tej pory widzowie chcący go obejrzeć, musieli szukać sposobu na skorzystanie z platformy internetowej Netflix, wciąż nieobecnej w Polsce.

Według nieoficjalnych informacji Netflix ma wejść do Polski w tym roku. Firma w październiku 2014 r. rozpoczęła poszukiwania menedżera, który reprezentowałby ją w naszym kraju, oraz tłumaczy.

Na razie Polacy chcący korzystać z Netflixa muszą korzystać z oprogramowania VPN, które łączy się z jednym z zagranicznych serwerów (umieszczonych w krajach, gdzie Netflix ma umowy na dystrybucję filmów), i dopiero w ten sposób korzystać z serwisu. Korzystanie z VPN oznacza w praktyce zainstalowanie – darmowego lub płatnego – programu, który zmienia nasze IP, czyli adres identyfikujący nasze połączenie sieciowe.

Po włączeniu programu możemy korzystać z Netflixa dokładnie tak samo jak osoba mieszkająca w Stanach. Płatność za abonament w przypadku Netflixa możliwa jest za pomocą polskiej karty kredytowej – część innych serwisów wymaga karty wydanej przez bank w Stanach Zjednoczonych.

Teoretycznie korzystanie z Netflixa w ten sposób jest niezgodne z regulaminem serwisu. Licencje na filmy bowiem są ograniczone terytorialnie. Serwis oficjalnie zaprzeczył jednak, że w jakikolwiek sposób blokuje dostęp VPN-owym użytkownikom z innych krajów. Przyczyna jest prosta – pieniądze. W samych Chinach (które są w podobnej sytuacji co Polska) z Netflixem łączy się blisko 20 mln użytkowników (dane firmy GlobalWebIndex). Na świecie w takiej sytuacji jest około 30 mln widzów. Nie wszyscy z nich płacą – część z nich współdzieli konta – ale blokada wszystkich użytkowników byłaby dla Netflixa strzałem w stopę.
Arkadiusz Przybysz

 

 

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz