Hofman

 

Jan Radomski: Piękna, poznańska katastrofa

06.12.2014

Co wydarzyło się w Poznaniu? Dlaczego Ryszard Grobelny poniósł najbardziej spektakularną klęskę minionych wyborów? Nie zadecydowały ani jego słabości, ani atuty rywali. Kluczowa była seria koszmarnych błędów, którą Ryszard Grobelny popełnił na ostatniej prostej. Gdyby nie to, wciąż byłby prezydentem Poznania.

 

Istnieją co najmniej dwie legendy wyjaśniające, dlaczego Ryszard Grobelny niespodziewanie przegrał wybory. Pierwsza – ogólnokrajowa i uniwersalna – głosi, żeruchy miejskie coraz śmielej wpływają na lokalne preferencje Polaków, powoli odbijając kolejne samorządowe przyczółki z rąk wieloletnich prezydentów. Druga legenda wymaga wgryzienia się w to, co przez ostatnie miesiące działo się w Poznaniu. Według jej zwolenników seria wpadek prezydenta –  który zirytował niemal wszystkich poza kibicami i deweloperami, od lewicy do prawicy, od miłośników samochodów do doktrynalnych użytkowników rowerów i tramwajów – przelała czarę goryczy i spowodowała, że antygrobelizm stał się ruchem, którego nie dało się zatrzymać.

Dlaczego używam słowa „legenda”? Ponieważ w obu tych tezach tkwi tylko ziarno prawdy. Z pewnością ruchy miejskie, poczęte cztery lata temu właśnie w Poznaniu, znacznie wpłynęły na nasz sposób myślenia. Odwrót od polityki zalewania miast asfaltem jest coraz bardziej widoczny. Zamiast o galeriach handlowych i obwodnicach, zaczęliśmy myśleć o zieleni, skwerach i deptakach. Ryszard Grobelny przez wiele lat maszerował na czele pochodu, niosącego na sztandarach stadion z betonem, nic dziwnego, że ruchy miejskie właśnie jemu zadały cios o ponadprzeciętnej sile.

Wpadki również nie były bez znaczenia. Począwszy od spraw lokalnych (chociażby PEKA – nieudolnie wprowadzony system komunikacji miejskiej), przez kilka nieszczęśliwych inwestycji i zaniedbań, skończywszy na kwestiach, o których było głośno także poza stolicą Wielkopolski, jak odwołany spektakl teatralny i koncert czy słynne osiołki. Rola Ryszarda Grobelnego była różna – czasem był demiurgiem własnych problemów, innym razem obrywał mimowolnie. Jako lider półmilionowego miasta musiał zmierzyć się z odpowiedzialnością polityczną, a każda kolejna wpadka zamieniała się w – raz silniejszy, raz słabszy – cios.

Trzymając się nomenklatury bokserskiej, którą do poznańskiej kampanii wprowadził Jacek Jaśkowiak, moglibyśmy napisać, że Ryszard Grobelny powinien wyjść z tej walki nieco poobijany i zmęczony, ale zwycięski. Oczywiście – wygrałby na punkty, a nie poprzez nokaut. Może nawet, podobnie jak Rafał Dutkiewicz czy Paweł Adamowicz, chwilę musiałby poleżeć na deskach. Jednak konsekwencją wszystkich tych ciosów byłaby co najwyżej emocjonująca druga tura, na pewno nie porażka. Prawdziwy powód klęski Ryszarda Grobelnego tkwi bowiem gdzie indziej.

Przed pierwszą turą prezydenta Poznania gubiła nadzwyczajna pewność siebie. Buńczucznie przekonywał, że dobrzy – tacy jak on – prezydenci odstraszają solidnych kandydatów, przez co wybory są mało interesujące. Tak długo jak mógł, starał się unikać niewygodnych pytań, zazwyczaj odpowiadał wyjątkowo niechlubnymi ogólnikami, zwłaszcza jak na kogoś, kto od dwóch dekad zajmuje się działalnością samorządową. Pycha prowokowała Ryszarda Grobelnego do stwierdzeń zahaczających o polityczny masochizm, jak chociażby to, że jedyna rzecz, której w Poznaniu brakuje to… pole golfowe!

A później przyszła druga tura. Kilka dni po porażce Ryszard Grobelny przyznał, że gdy zobaczył swój wynik (nieco ponad 28 procent) zrozumiał, że walka o końcowe zwycięstwo będzie bardzo trudna. Ta chwila to najprawdopodobniej najważniejszy moment kampanii. Gdyby Ryszard Grobelny zamknął się wówczas w domu i przez dwa tygodnie nie robił absolutnie nic, dziś nadal byłby prezydentem Poznania.

Stało się inaczej – Grobelny jednak z domu wyszedł i postanowił zrobić absolutnie wszystko, żeby wyborów nie wygrać.

Zaczęło się od hucznego podpisania umowy o współpracy z kibicami Lechami Poznań. To ruch politycznie bezsensowny – każdy mieszkaniec Poznania wie, że kibice to żelazny elektorat byłego prezydenta. Fani poznańskiego klubu głosowali na Ryszarda Grobelnego już w pierwszej turze, kolejna próba adorowania tej grupy na pewno nie przyniosła dodatkowych głosów, mogła jedynie zniechęcić wyborców, którzy mieli dość tego, że prezydent miasta zawsze kłania się kibicom(to nie tania metafora, a dosłowny cytat z konferencji prasowej!).

Po kibicach przyszedł czas na rozgrywki polityczne, które udowodniły, że Ryszard Grobelny albo nie posiada instynktu politycznego, albo w zagadkowy sposób utracił go w ostatnich miesiącach. Jego taktyka opierała się dwóch fundamentach: bezpardonowym atakowaniu Platformy Obywatelskiej i żenującym łaszeniu się do prawicy. Efekt? Prezydent zniechęcił do siebie czterdzieści pięć procent mieszkańców Poznania (tyle uzyskała Platforma Obywatelska w majowych wyborach do europarlamentu), a zyskał niewielką część niespełna dwudziestoprocentowego elektoratu Prawa i Sprawiedliwości.

Kampania z dnia na dzień stawała się coraz bardziej emocjonalna, brudna i nerwowa. Dziennikarze dziwili się, gdy sztab prezydenta, w trakcie telewizyjnych debat, na pytania od mieszkańców reagował pogardliwym śmiechem. Podobnych wpadek było więcej. Gdy dzień po drugiej turze Jacek Jaśkowiak nie zgodził się na udział w debacie (oba sztaby pokłóciły się o moderatora), Ryszard Grobelny oskarżył swojego rywala o tchórzostwo. Sztab byłego prezydenta zmarnował dwa dni, przekonując, że kandydat Platformy Obywatelskiej boi się debat, mimo że tych pomiędzy pierwszą a drugą turą ostatecznie odbyło się niemal dziesięć. Współpracownicy prezydenta wielokrotnie udowadniali, że zupełnie nie rozumieją mediów i internetu – wypuszczone przez nich materiały błyskawicznie stawały się wiralami, które wykorzystywała opozycja.

Ostatnie dni kampanii były popisem politycznej nieudolności. Ryszard Grobelny pokazał, że tonący chwyta się nawet tonącej brzytwy i sięgnął po wsparcie Jarosława Gowina (elektorat w Poznaniu – trzy procent!). A Poznaniaków rozsierdzał wyjątkowo populistycznymi zagrywkami: poparł postulat darmowej komunikacji, przyznał podwyżki urzędnikom oraz rozpoczął konsultacje odnośnie kilku inwestycji, na których wcześniej nie zostawiał suchej nitki.

Jeśli ktoś miał wątpliwości, czy prezydent Poznania zasługuje na kolejną kadencję, ostatnie miesiące rozwiały je bezpowrotnie. Ryszard Grobelny nie przegrał tych wyborów w walce. Ryszard Grobelny stanął na placu Kolegiackim, przed swoim urzędem, przyłożył strzelbę do skroni i popełnił efektowne, polityczne samobójstwo.

 

PS Po ogłoszeniu wyników wyborów Krzysztof „Grabaż” Grabowski napisał na Facebooku: No i Poznań już bez Ryszarda… Nawet mi się, po ludzku, żal go zrobiło, kiedy tak stał sam po ogłoszeniu wyników, żal jak każdego, kto by wyłupał sobie oczy, odciął język, zatkał uszy, przestrzelił oba kolana i stopy i mimo to, uparcie, skakał do basenu bez wody. Najwyraźniej ostatnie chwile Ryszarda Grobelnego jako prezydenta Poznania przywodzą na myśl bardzo podobne skojarzenia.

 

Twitter: @jwmrad

Blog: radomski.na.liberte.pl

TOK FM

Adam Hofman przerywa milczenie! W rozmowie z tygodnikiem „w Sieci” poseł przedstawia swoje racje i stwierdza: „Wrobiono nas, będziemy walczyć!”

Przedstawiamy fragment wywiadu, jaki Jacek i Michał Karnowscy przeprowadzili z posłem Adamem Hofmanem. Całość ukaże się w najbliższym wydaniu tygodnika „w Sieci” w poniedziałek.

w Sieci”: Gdy powiedzieliśmy kilku osobom, że zgodził się pan na wywiad dla „wSieci”, reakcją części było stwierdzenie: „A o czym tu gadać? Wszystko przecież jest jasne, temat zamknięty”. To jak, jest o czym gadać?

ADAM HOFMAN: Temat nie jest zamknięty. Wręcz odwrotnie: zrobimy wszystko, by przedstawić opinii publicznej prawdziwy stan rzeczy, zupełnie inny, niż przedstawia to część mediów. Mówię: my, bo poddani linczowi wraz ze mną koledzy są w takiej samej sytuacji.

Do tej pory milczeliście. Dlaczego?

Przyczyny były dwie. Pierwsza polityczna – finał kampanii wyborczej. W imię interesu całej formacji uznaliśmy, że musimy zacisnąć zęby i nie dopuścić, by pomiędzy pierwszą a drugą turą uwaga mediów znów skupiła się na nas, a nie na wyborach i propozycjach opozycji. Druga przyczyna była chyba zrozumiała dla każdego – troska o nasze rodziny. One bardzo to przeżywały i potrzebowały chwili wytchnienia po tym, jak spadła na nie ta lawina. (…) Dziś jesteśmy po wyborach, te emocje opadły i mam nadzieję, że pojawi się miejsce na przedstawienie naszych argumentów, na spokojne wysłuchanie, a nie tylko połajanki w rytmie wojennych bębnów. Wcześniej było to niemożliwe. No i ostatnia zmiana: mamy w ręku poważne argumenty, coś więcej niż słowo oskarżenia ze strony obozu władzy, części mediów czy też, co najbardziej kuriozalne, Radosława Sikorskiego, jednego z głównych bohaterów afery taśmowej, który dziś próbuje być naszym sędzią. Sędzią we własnej sprawie, bo to on przecież odpowiada za sejmowe regulacje dotyczące wyjazdów służbowych posłów.

Co to za argumenty?

Zaskoczeni zarzutami pod naszym adresem wystąpiliśmy do Kancelarii Sejmu o podstawy prawne rozliczania pracy i wyjazdów parlamentarzystów, przepisy ogólne i wewnętrzne regulacje sejmowe. Jesteśmy po konsultacjach prawnych i mamy solidne ekspertyzy, słowem – rozłożyliśmy całą sprawę na czynniki pierwsze. Z tej perspektywy ohydę całej akcji przeciw nam widać bardzo wyraźnie.

Co konkretnie?

Działaliśmy cały czas w zgodzie z prawem, obyczajem parlamentarnym i powszechnie przyjętymi zasadami. W żadnym z tych setek komentarzy o rzekomych wyłudzeniach, oszustwach, nadużyciach nie było słowa prawdy.

Zaraz, zaraz. Po kolei. Istota zarzutu jest taka: wystąpili panowie do Kancelarii Sejmu o zwrot kosztów za przejazd samochodem, a wcześniej już kupiliście bilety na tanie linie lotnicze. Wniosek: chcieliście dostać duży zwrot za wyprawę samochodową, której nawet nie planowaliście. Zacytujmy precyzyjnie najczęściej cytowane doniesienie: „Jak ustalił reporter Radia ZET Jacek Czarnecki, politycy kupili bilety lotnicze na przelot tanimi liniami z Warszawy do Madrytu dla ośmiu osób na ponad dwa tygodnie przez otrzymaniem zgody na wyjazd samochodem i na prawie miesiąc przed pobraniem zaliczki w wysokości 19 779 zł”. Wynika z tego jednoznacznie, że pobrali panowie w sumie prawie 20 tys. zł. „Fakty” TVN nazywały te sumy „kilometrówką”.

No właśnie, nikt nawet nie sprawdził, czy coś takiego jak „kilometrówka” w ogóle istnieje. W naszym przypadku nie ma czegoś takiego. Z punktu widzenia przepisów Kancelarii Sejmu nie ma żadnego znaczenia, jakim środkiem transportu poseł jedzie za granicę. Do wyboru ma wyłącznie dwie opcje: zakup biletu przez Kancelarię Sejmu lub ekwiwalent gotówkowy w wysokości odpowiadającej cenie najtańszego biletu lotniczego na danej trasie.

A „kilometrówka”?

Panowie, tu jest właśnie istota manipulacji! Powtarzam: niezależnie, czy poseł wyprawia się samochodem, rowerem, pociągiem, czy idzie pieszo, zawsze, zawsze dostaje tylko i wyłącznie zwrot w wysokości najtańszego biletu lotniczego. Kancelarii Sejmu nie interesuje też, czy jechał sam, czy z kimś, bo nigdy nie zapłaci za podróż posła więcej, niż zapłaciłaby, gdyby sama kupiła bilet. Nikt nie żąda od posła żadnych wyliczeń, faktur za paliwo, kosztów amortyzacji czy tłumaczenia się, czy poseł wydał mniej, czy więcej. Dostaje tyle, ile kosztuje najtańszy bilet lotniczy.

To zacytujemy jeszcze „Fakty” TVN, które donosiły: „20 służbowych wyjazdów rozliczył w Sejmie w tej kadencji poseł PiS Adam Hofman. 19 razy wziął tzw. kilometrówkę, razem 53 068 zł. Mariusz A. Kamiński pobrał z kolei ponad 55 tys. zł za 21 wypraw samochodem”. Wynika z tego jasno, że pan brał „kilometrówkę”.

Cóż mam odpowiedzieć? Nigdy nie brałem żadnej „kilometrówki”, zresztą nikt jej w Sejmie nie bierze, nie wypłaca i nie rozlicza. To fakt medialny, czysty wymysł, bez związku z rzeczywistością. W każdym z tych 19 opisanych przypadków jedynymi pieniędzmi, jakie wpływały na nasze konto, były kwoty stanowiące równowartość ceny najtańszego biletu wedle stawki ustalonej przez Kancelarię Sejmu.

A jeśli podróż kosztuje więcej niż bilet?

Wtedy poseł musi dołożyć ze swoich. Wielokrotnie tak robiłem, gdy musiałem wracać do kraju nagle. Wtedy, jak wiadomo, jest najdrożej. Mało tego. Jeśli poseł w ostatniej chwili dostaje z Kancelarii Sejmu bilet lotniczy, a nie ekwiwalent, to już koszty dotarcia z lotniska do hotelu, koszty przemieszczania się w danym mieście pokrywane są wyłącznie z własnych środków. Kancelaria Sejmu tego nie refunduje.

Wedle cytowanych relacji mediów na pana konto wpłynęły w sumie 53 tys. zł za „kilometrówki”. Tak było?

Bzdura, nas nie dotyczyła żadna „kilometrówka”. Ponownie powtarzam: nie brałem żadnej „kilometrówki”. Poseł dostaje bilet lub jego równowartość, wyjeżdża, korzysta z hotelu, za co Kancelaria Sejmu opłaca fakturę, i koniec. Zresztą sięgnijmy do pisma Andrzeja Halickiego, które ogłaszano jako rzekomo koronny dowód przeciwko nam, a w którym wyraża zgodę na nasz wyjazd do Madrytu. Stwierdza w nim, że posłowie otrzymają „do wypłaty ekwiwalent za podróż samolotem”. I kropka. Całość tych zatwierdzonych, na trzech delegatów, wtedy 19 tys. zł kosztów naszego wyjazdu, po blisko 6 tys. na głowę, to koszty podróży, noclegów, w tym diety.

W powszechnej opinii koronnym dowodem przeciwko panu i dwóm pozostałym posłom PiS był dokument „karta podróży samochodem prywatnym”. Pan go wypełnił, podpisał, a przecież nie jechał, ale leciał. Dlaczego?

Bo innego formularza umożliwiającego określenie miejsce i czasu podróży w Kancelarii Sejmu nie ma. Można albo wziąć bilet od Kancelarii Sejmu, i wtedy niczego takiego się nie wypełnia, albo samemu organizować wyjazd. I wtedy, niezależnie, czy jedziemy pociągiem, rowerem, czy samochodem, wypełnia się właśnie „kartę podróży samochodem prywatnym”. To pismo oznacza tylko tyle, że nie chce się biletu, więc przysługuje ekwiwalent w wysokości jego ceny. Tak to ustaliła Kancelaria Sejmu, taki druk przedkładała posłom, tak to od lat funkcjonuje i w ten sposób są rozliczane podróże wszystkich posłów co najmniej od 2009 r.! W tym dokumencie nie chodzi bowiem o środki podróży, bo one nie mają przecież wpływu na pieniądze, które otrzymujemy, ale o określenie czasu przekroczenia granicy. Te dane służą bowiem do obliczenia diet, liczby noclegów itp. To także nie posłowie określają, jaka kwota przysługuje z tytułu podróży, tylko Kancelaria Sejmu. Rola posła ogranicza się do poinformowania, czy chce bilet kupiony przez Kancelarię Sejmu, czy będzie podróżował na własną rękę, więc Kancelarii jest obojętne, w jaki sposób poseł będzie podróżował, gdyż jej koszt z punktu widzenia Sejmu jest taki sam.

Jeśli tak, to dlaczego gdy wybuchła afera, pan wraz z posłami Kamińskim i Rogackim wydali oświadczenie, w którym stwierdzają m.in.: „Niezwłocznie po powrocie z Madrytu 4 listopada 2014 r. (wtorek) o godz. 9.00 złożyliśmy na ręce Przewodniczącego delegacji Sejmu do ZPRE pana posła Andrzeja Halickiego pismo informujące, że nie pojechaliśmy samochodami, tylko polecieliśmy samolotem oraz że bilety wykupiliśmy z własnych środków, a pieniądze na ryczałt na przejazd samochodem zwrócimy. Zgodnie z tym oświadczeniem dokonaliśmy zwrotu całej pobranej zaliczki za ryczałt na przejazd samochodami na konto Kancelarii Sejmu RP”. Po co zwracali panowie zaliczkę, skoro wszystko było w porządku?

Chcieliśmy zamknąć temat, ale nie rzekomych nieprawidłowości, lecz temat naszych żon. Uznaliśmy, że skoro okoliczności towarzyszenia nam żon w tym wyjeździe budzą takie emocje, to uznając wyjazd za prywatny i zwracając całą zaliczkę, spowodujemy, iż tabloidy odczepią się od naszych rodzin. Zaczynało to być już bowiem groźne: żonadzieci nie mogła bezpiecznie odebrać ze szkoły. To także była końcowa faza kampanii wyborczej.

Padają tam jednak słowa o tym, że „pieniądze na ryczałt za przejazd samochodem zwrócimy”.

To skrót myślowy. Poprawnie: ekwiwalent. Chodziło o środki za podróż na własną rękę, zawsze taki sam, równowartość najtańszego biletu, niezależnie od wybranego środka transportu. Już po wybuchu tej nagonki na nas Kancelaria Sejmu potwierdziła oficjalnie na swojej stronie internetowej, że nie ma czegoś takiego jak karta samochodowa, nie wylicza się żadnej „kilometrówki”, a ryczałtu, tego ekwiwalentu za bilet lotniczy, się nie rozlicza. Co ja z nim zrobię, jak dotrę na miejsce, taniej czy drożej, niż kosztuje najtańszy bilet, to Kancelarii Sejmu nie interesuje. Po żadnej delegacji, po żadnym wyjeździe nigdy nie została mi w prywatnej kieszeni ani złotówka. Odwrotnie – często do tych wyjazdów dokładałem.

Dlaczego jednak, mając już bilety na lot do Madrytu, zdecydowali się panowie złożyć wniosek, w którym sugerują, że pojadą panowie samochodem?

Nie sugerujemy. Sugeruje to formularz Kancelarii Sejmu. Innego nie ma. Nie ma „karty podróży samolotem”, „karty podróży pociągiem” czy innych druków. Postąpiliśmy uczciwie i prawidłowo: kupiliśmy bilety lotnicze, a następnie złożyliśmy standardowy wniosek, który się składa za podróż innym środkiem, niż kiedy bilet zakupiony jest przez Kancelarię Sejmu. Przy czym w przypadku podróży do Madrytu de facto decyzja o skorzystaniu z samolotu zapadła w ostatniej chwili. Nadto w obecnych realiach, które obowiązują w Kancelarii Sejmu, taki system również pozwala na elastyczne decydowanie o terminie podróży. Dodam, że jako rzecznik prasowy Prawa i Sprawiedliwości bardzo często musiałem pilnie wracać. Gdybym korzystał z biletów kupionych przez Kancelarię Sejmu, byłbym uziemiony. Korzystając z ekwiwalentu za bilet, zyskiwałem mobilność.


Całość rozmowy, w tym między innymi odpowiedź na pytanie kto zdaniem Hofmana stoi za całą aferą, komu wytoczy proces i jaki jest teraz jego stosunek do PiS oraz Jarosława Kaczyńskiego, a także jak to było z rzekomą bilokacją – w poniedziałkowym wydaniu tygodnika „w Sieci”

opr. gim

wPolityce.pl

Dodaj komentarz