7.12.14

 

Lider? Wciąż ten sam

MICHAŁ ZIELIŃSKI (POPPOLITYK), 04.12.2014

Według sondaży dziś, po raz pierwszy od ponad 2 lat, znów możliwa byłaby większość rządowa PO i PSL

W listopadowych sondażach badających preferencje polityczne przed przyszłorocznymi wyborami do Sejmu – bez większych zmian. Trzeci miesiąc z rzędu po wyborze Donalda Tuska na przewodniczącego Rady Europejskiej liderem rankingu partyjnego jest Platforma Obywatelska z  4-punktową przewagą nad Prawem i Sprawiedliwością.

Po ogłoszeniu oficjalnych wyników wyborów do sejmików wojewódzkich, w których nieznaczne zwycięstwo odniosło PiS, wielu komentatorów politycznych zaczęło poddawać w wątpliwość ukazujące się w międzyczasie sondaże, które dawały kilkupunktowe prowadzenie w wyścigu sejmowym Platformie. Należy jednak z całą mocą podkreślić, że porównywanie wyników sejmikowych z sondażami do Sejmu jest nieuprawnione.

Po pierwsze, w wyborach samorządowych znaczny odsetek głosów padł na komitety lokalne, które zabrały z puli niemal 10 punktów procentowych poparcia, tym samym obniżając procentowe rezultaty pozostałych, ogólnokrajowych partii, jak PO, PiS czy SLD.

Po drugie, specyfika elekcji samorządowej polega na zdecydowanie większej partycypacji wyborczej mieszkańców wsi niż miast – dokładnie na odwrót jest podczas głosowania parlamentarnego. 16 listopada 2014 zagłosowało 52% mieszkańców wsi i 39% miast – przykładowo, podczas wyborów parlamentarnych 2011 to gminy miejskie (54%) wygenerowały wyższą frekwencję niż wiejskie (42%).

Po trzecie wreszcie, wybory do sejmików wojewódzkich nie odzwierciedliły krajowych preferencji partyjnych z uwagi na nadspodziewanie dobry rezultat ludowców. Znając strukturę społeczno-demograficzną wyborców PSL można domniemywać, że słabszy rezultat tej partii przełożyłby się na lepszy wynik PiS, a co za tym idzie – wyraźniejsze niż półprocentowe zwycięstwo nad PO, co w wyborach samorządowych nie byłoby niczym zaskakującym.

Dodajmy również, że polskie ośrodki badania opinii publicznej całkiem nieźle radzą sobie z przewidywaniem wyniku wyborów parlamentarnych, prezydenckich czy europejskich. Na polu samorządowym, zwłaszcza w przypadku sejmików, wypadają zdecydowanie słabiej, co same sondażownie tłumaczą dużym odsetkiem głosów nieważnych, który ma wypaczać wyniki pomiarów (także exit poll).  Kwestionowanym przez niektórych narzędziem, które pozwala z kolei z największą precyzją przewidzieć wynik głosowania, jest arytmetyczna średnia ostatnich sondaży, opublikowanych przez najważniejsze firmy badawcze przed dniem wyborów.

1

Zarówno w ostatnich wyborach parlamentarnych (2011), jak europejskich (2014), średnia ostatnich sondaży wszystkich ośrodków badania opinii społecznej niemal idealnie przewidziała rzeczywisty wynik wyborów. Różnice między średnią a rezultatem głosowania były mikroskopijne zwłaszcza w przypadku dwóch największych partii walczących o zwycięstwo w wyborach: PO i PiS (0-0,5%). Nie ma podstaw, by podejrzewać, że obecna przeciętna sondaży mniej trafnie niż zwykle oddaje sympatie elektoratu w wyborach do Sejmu. Twierdzenia niektórych publicystów (m.in. Elizy Olczyk z „Rzeczpospolitej”), że po wyborach samorządowych trzecią, równorzędną dla PO i PiS siłą polityczną został PSL, nie znajdują potwierdzenia w żadnych badaniach społecznych. Poparcie dla ludowców nigdy od wyborów parlamentarnych 2011 nie przekroczyło 10% w średniej sondaży. W aktualnym, listopadowym rankingu PSL może liczyć na 8,5% głosów zdecydowanych wyborców.

2

W listopadzie zrealizowano łącznie 8 pomiarów preferencji partyjnych na próbie 8112 Polaków. Tylko w jednym przypadku (TNS, 7-13 XI) liderem sondażu była koalicja PiS-SP-PR; w siedmiu prowadzeniem cieszyła się Platforma Obywatelska. Przeciętne poparcie wśród wyborców pewnych, na kogo głosować, wyniosło dla PO 38%, a dla PiS-SP-PR 34%. Zanotowana 4-punktowa przewaga partii Ewy Kopacz jest największa w całym 2014 roku – poprzednio równie duże prowadzenie nad PiS wystąpiło w styczniu 2013 roku. Utrzymująca się od wyboru Tuska na szefa Rady Europejskiej bipolaryzacja PO-PiS (łącznie 72% potencjalnego elektoratu) jest największa od 3 lat, tj. od wyborów parlamentarnych 2011, gdy obie partie zebrały razem 69% głosów. Przypomnijmy, że w majowych eurowyborach na PO i PiS zagłosowało 64% Polaków.

Trzecie miejsce w rankingu przypada SLD (10%), a do Sejmu weszłoby jeszcze tylko PSL (8,5%). Tuż pod progiem jest Nowa Prawica, której wynik (4,7%) nie przekreśla jeszcze szans na parlamentarny debiut. W fazie zaniku znajduje się partia Janusza Palikota (1,7%), która cieszy się nieznacznie tylko większym poparciem od Ruchu Narodowego (1,5%).

Jeśli średnią listopadowych sondaży przeliczyć metodą d’Hondta na mandaty sejmowe, to poszczególne partie mogą liczyć na następującą liczbę posłów: PO 192, PiS 172, SLD 50, PSL 45, MN 1. Po raz pierwszy od ponad 2 lat możliwe byłoby więc skonstruowanie większości rządowej składającej się tylko z PO i PSL (237). Przez ostatnie miesiące jedynym wariantem była trójkoalicja PO-PSL-SLD; tylko czasem do większości 231 głosów zbliżała się koalicja PiS-PSL.

7 lat od przejęcia władzy i na rok przed kolejnymi wyborami parlamentarnymi liderem sondaży nadal jest Platforma Obywatelska. Pisanie o tym, że PO jest w obecnej chwili faworytem wyścigu sejmowego – 2 tygodnie po wygranej PIS w sejmikach, po fali kpin z „efektu Tusk-Kopacz” i po krytyce względem Ipsos za exit poll – może wydawać się aberracją. Jednak ten pozorny paradoks znika, jeśli zrozumiemy mechanizmy rządzące frekwencją w wyborach samorządowych i parlamentarnych oraz przeprowadzimy analizę historycznych danych sondażowych. Oba procesy prowadzą do wniosku, że choć PO przegrała nieznacznie sejmiki, to gdyby elekcja parlamentarna odbywała się w listopadzie, wygrałaby partia Ewy Kopacz.

instytutobywatelski.pl

Porno w teatrze, czyli hiszpański sposób na podatki

Bart, afp, 06.12.2014
Aktorki z grupy teatralnej Primas De Riesgo pozują do zdjęcia z magazynami erotycznymi oraz dołączonymi do nich biletami

Aktorki z grupy teatralnej Primas De Riesgo pozują do zdjęcia z magazynami erotycznymi oraz dołączonymi do nich biletami (PIERRE-PHILIPPE MARCOU / AFP/EAST NEWS)

Zamiast biletu na spektakl świerszczyk – taki patent na wysokie podatki znalazła hiszpańska grupa teatralna
W Nuevo Teatro Alcala, jednym z mniejszych teatrów w hiszpańskiej stolicy, w kasie biletowej przed spektaklem kupuje się magazyny erotyczne. Cena – 20 euro za egzemplarz. Do każdej gazetki dołączany jest bilet na przedstawienie. Jest bezpłatny. Bynajmniej nie jest to artystyczny performance. Pisemka z rozebranymi kobietami ratują przed plajtą występującą właśnie w teatrze grupę Primas De Riesgo.

Wszystko przed podwyżkę podatków, którą w ramach walki z kryzysem, bezrobociem i deficytem budżetowym Hiszpanom musiał zafundować rząd. W efekcie podatek na bilety: kinowe, na wystawy, koncerty, do opery, teatru, podniesiono z 8 na 21 proc. Dla hiszpańskich instytucji kulturalnych był to poważny cios. Stanęły przed wyborem: albo podniosą ceny biletów, co odstraszy widownię, albo będą do interesu dopłacać, co je prędzej czy później wykończy. Spełniają się obydwa scenariusze. Rok po podwyżce podatków liczba widzów na imprezach artystycznych w skali kraju spadła z 13,1 mln do 9,3 mln. 1,8 tys. aktorów, muzyków, pracowników muzeów wylądowało na bezrobociu.

W Primas De Riesgo występują same kobiety, i to chyba kobiecej pomysłowości teatr zawdzięcza to, że udało się znaleźć inne wyjście. Dyrekcja zakupiła kilkaset wydań magazynów erotycznych. Chodziło egzemplarze tytułów, które zniknęły już z rynku i niesprzedane leżały w magazynach. Kosztowały więc grosze. Teatr sprzedaje je widzom, bo podatek na świerszczyki w Hiszpanii wynosi jedynie 4 proc. Przedstawienia (nie mają erotycznego charakteru) oficjalnie są zaś darmowe – teatr nie musi więc płacić od nich podatków. Ale bez rozebranej gazetki na salę nie można wejść…

Karina Garantiva, szefowa teatru, nie jest szczęśliwa z takiego rozwiązania. – Co to za społeczeństwo, w którym pornografię zrównuje się z Pedro Calderonem (hiszpański odpowiednik Shakespeare’a)? – pyta.

Kontrowersyjny pomysł przysporzył aktorkom popularności. W Madrycie grały przy pełnej publiczności. Zastanawiają się, czy nie zająć się na poważnie dystrybucją pornografii. – nie zrezygnujemy z tego, dopóki rząd nie obniży podatków. W ten sposób zwracamy uwagę na problem – mówi Garantiva. Pewnie paniom przyjdzie kupić kolejną transzę niesprzedanych świerszczyków. Premier Mariano Rajoy nie zamierza bowiem artystom ustąpić.

Zobacz także

wyborcza.pl

Waldemar Bonkowski, mobilny billboard PiS. „Prędzej pójdę z kosą na sztorc”

Krzysztof Katka, 02.12.2014
Waldemar Bonkowski i Jacek Kurski

Waldemar Bonkowski i Jacek Kurski (fot. Renata Dabrowska / AG)

Można powiedzieć, że Waldemara Bonkowskiego zna właściwie cała Polska. Może nie osobiście, ale na pewno jego transparenty wystawiane w różnych miastach przy okazji ważnych wydarzeń politycznych.
Marsz Niepodległości 11 listopada w Warszawie. Prezydent Bronisław Komorowski mija transparent z napisem „Panie Komorowski, polski prezydent upamiętniłby pomnikiem 96 ofiar katastrofy smoleńskiej”. To dzieło Bonkowskiego należy do grzeczniejszych haseł, bo zwykle ich autor nazywa prezydenta RP „namiestnikiem Komoruskim”.To nie jakiś samozwańczy watażka, lecz całkiem poważny działacz PiS – członek rady politycznej Prawa i Sprawiedliwości, powołany osobiście przez prezesa Jarosława Kaczyńskiego.

– W partii mam dłuższy staż nawet od samego Jarosława Kaczyńskiego, bo byłem w Porozumieniu Centrum, a w potem w PiS od samego początku. Tymczasem nasz przewodniczący przez pewien okres był prezesem honorowym i nie należał do PC. W długości stażu może się ze mną równać jedynie Adam Lipiński – mówi Waldemar Bonkowski.

Zaczęło się „Pod Jeleniem”

Rolnik z Kościerzyny na Kaszubach, 55 lat, właściciel 400-hektarowego gospodarstwa rolnego. Urodził się na kaszubskiej wsi, w Gdańsku skończył zawodówkę i został stolarzem.

– Polityką zajmowałem się zawsze. W domu słuchało się Wolnej Europy i Radia Ameryka. Za PRL- jeszcze jako uczeń, chodziłem na wszelkie manifestacje. Rozrzucało się ulotki i rzucało kamieniami w ZOMO – wspomina. – Zawsze byłem w opozycji do komuchów i do tych popłuczyn, co się przeflancowali i dalej rządzą.

Na transparentach pisze „POpłuczyny”, żeby nie było wątpliwości, kogo ma na myśli.

Pod koniec lat 70. pod Kościerzyną zaczynał od siedmiohektarowego gospodarstwa. Otworzył warsztat stolarski, robił drzwi, okna, płytki podłogowe. Do dziś do kościoła w Lubaniu wchodzi się przez drzwi pochodzące z jego warsztatu.

Miał 19 lat, gdy w 1978 r. z siostrą wzięli w ajencję bar od gminnej spółdzielni. W Liniewie otworzyli Pod Jeleniem. – Była wódka, piwko, bigosik, a później doszła do tego sala kawiarniana. Usamodzielniłem się i dwa lata później woziłem z bratem pełne żuki z żywnością do Stoczni Gdańskiej, podczas strajku bywałem na sali BHP – opowiada.

W latach 80. otworzył kolejny bar, w Skarszewach, a potem sklep spożywczy z artykułami zagranicznymi Kolonialka. Szybko się dorabiał, został jedną z zamożniejszych osób w okolicy.

– Modnym i poszukiwanym towarem była wtedy kawa, której nigdzie nie można było dostać, a u mnie – owszem. Nawet sklepikarze się u mnie zaopatrywali. Skąd ją brałem? Różnie. A to od marynarzy, a to z hali w Gdyni – mówi.

Dalej handlował, dokupował ziemię, kończył rozmaite kursy. Zdobył uprawnienia rolnicze i się ożenił. W 1990 r. zakładał w Kościerzynie Porozumienie Centrum, partię braci Kaczyńskich.

– Zwróciliśmy się do władz PC w Gdańsku i dostaliśmy zgodę na budowę struktur terenowych. Wkrótce zostałem członkiem władz krajowych i poznałem Jarosława Kaczyńskiego, a później, w 2001 r. „z automatu” wszedłem do PiS – wspomina.

Zawiódł czynnik ludzki

Na starą gwardię z czasów PC mówi się w PiS „pecety”. To najwierniejsi i najbardziej zaufani ludzie prezesa.

– Moją wierność mierzy się tym, że nigdy nie zmieniałem poglądów i partii. Jestem z nią związany na dobre i na złe. I nawet jeśliby mnie kiedyś mieli wyrzucić, to poglądów nie zmienię i nie pójdę do innej partii – potwierdza Waldemar Bonkowski.

W 1995 r. wziął w dzierżawę ziemię po byłym Państwowym Gospodarstwie Rolnym w Grabowie Kościerskim. Kilka lat później wykupił ją na kredyt z agencji rolnej i został jednym z większych właścicieli ziemskich na Kaszubach.

– Postawiłem na hodowlę zwierzęcą. Bardzo ciężko pracowałem, czasem wolnego nie było nawet w święta. O świcie byli pracownicy PGR z sąsiedztwa jeszcze spali, jak ja wchodziłem do obory, a wieczorem już spali, jak wracałem z pracy do domu. Przed wojną właściciel był kimś, a ja musiałem sam zasuwać jak motorek, bo pracownicy nie za bardzo chcieli robić, a za to strasznie roszczeniowi byli. Uważali, że wszystko im się należy – opowiada. – Na wsi czynnik ludzi jest najtrudniejszy. Niby pracy nie ma, a chętnych do roboty brakuje. Ile to razy sam musiałem krowy doić, bo ludzi brakowało. No to w końcu przestawiłem gospodarstwo na uprawy roślinne, posadziłem 60 ha lasu i mam spokój.

Reklama wyborcza Waldemara Bonkowskiego

Striptiz męski z okazji Dnia Kobiet

Gospodarka poukładana, domem zajmowała się żona, więc Bonkowski miał czas, by oddać się polityce.

– Nie mogłem znieść tej narracji, co się z mediów sączy. A że do ludzi nie można inaczej dotrzeć niż za pomocą transparentów, to zacząłem je wywieszać – tłumaczy.

Jego kariera medialna zaczęła się w 2006 r., kiedy w jednej z restauracji w Kościerzynie odbyła się impreza „Striptiz męski z okazji Dnia Kobiet”.

Bonkowski oburzał się, że w mieście zawisły ogłoszenia reklamujące to wydarzenie. Rozprowadzał ulotki przestrzegające, że jak tak dalej pójdzie, to na słupach zawisną plakaty ze swastyką.

Niedługo później na biurze PiS w Kościerzynie wywiesił transparent „Dziś lesby, geje, zoofiliści, kto pojutrze? To syfilizacja”.

Bonkowski osobiście wyklejał litery. Podczas tej roboty popełnił błąd. Myślał „zoofile”, a wyszło „zoofiliści”. Ale wyraz „syfilizacja” jest zgodny z planem. – To taka nowa gejowska cywilizacja. Kolegom z partii bardzo się spodobało to określenie – mówił. – Zareagowałem na paradę gejów. Homoseksualiści to ludzie chorzy, prywatnie niech sobie robią, co chcą, ale nie powinni publicznie pokazywać swoich skłonności. Ich zachowanie na pewno nie spodobałoby się naszemu papieżowi – przekonywał.

– Forma może za ostra, ale kto sieje wiatr, zbiera burzę – tłumaczył poseł Tadeusz Cymański, wówczas szef pomorskiego PiS.

Ale „syfilizacja” szybko znikła z budynku. – Transparent ukradli w nocy nieznani sprawcy. Podejrzewam, że stoją za tym jakieś środowiska gejowskie. Przyjezdne, bo w Kościerzynie takich nie mamy – mówił Bonkowski.

Rodacy Ojczyzna Gore

Wkrótce Kościerzyna zrobiła się za mała dla Bonkowskiego. Zbudował stelaż na dostawczaku, zawiesił na nim banery z hasłami i ruszył w Polskę. Dotarł m.in. do Budapesztu i Brukseli.

„Rodacy Ojczyzna Gore!!! Przebudźcie się!!! Włączcie rozum!!! Dalsze rządy liberałów i załatwiaczy z PO to utrata wolności gospodarczej, ekonomicznej i politycznej…”

Pisał też: „Plan B – biologiczna zagłada narodu poprzez prywatyzację oraz ograniczenie dostępu do leczenia”. Platformę nazywał „Porażką Obywatelską”, a premiera Tuska – „Dyzmą”. Zastrzegał przy tym: „Nie czytajcie najemników prasowych”, ostrzegał szczególnie przez TVN i „Wyborczą”.

– Wyraziłem swoją myśl, bo nie ma uczciwego przekazu, a do społeczeństwa trzeba dotrzeć – mówił. – Jeżdżę ewangelizować ludzi i dodać im otuchy.

Rozstał się z żoną i całkowicie poświęcił polityce. Zdarza się, że ze swojego gospodarstwa wyjeżdża o 2 w nocy, by na miejscu manifestacji zająć dobre miejsce. Czasem bierze kogoś do pomocy, jeśli planuje wystawić baner na drzewcach.

– Zabieram kanapki, gdzieś po drodze zatrzymuję się „na cepeenie” i kupuję kawę. W samochodzie nastawiam radio i rozmyślam nad nowymi hasłami, których mam już ponad 100. Lubię też muzykę peruwiańską i poważną, np. ten motyw Michała Lorenca, który został wykorzystany w filmie o katastrofie smoleńskiej – opowiada Bonkowski. – Jeżdżę za swoje, takie jest moje hobby i potrzeba serca. Mnóstwo ludzi w kraju mnie zna, wielu wita serdecznie, choć są i tacy, co nasyłają policję. Ale ja się nie daję.

W 2008 r. został skazany za znieważenie 11 leśników, których napotkał w zagajniku podczas spaceru z psem. Myśliwi akurat polowali na dziki i lisy, a duży pies Bonkowskiego rzucił się na dwie sarny i jeden z myśliwych go zastrzelił. Zdenerwowany właściciel na miejscu nazwał myśliwych „ubowcami”, a w prasie „bandytami”.

– Wtedy miarka się przebrała – mówił Józef Dąbrowski, 76-letni myśliwy. – Za żadnego bandytę, a już tym bardziej UB-owca, nikt z nas się nie uważa. Przez dwie kadencje byłem radnym Kościerzyny. Po tych publikacjach przegrałem kilkoma głosami. Do dziś tłumaczę się ludziom, dlaczego zabijam bezbronne pieski.

Armaniego nie będzie

W listopadzie rolnik z Kościerzyny był na dwudniowym wyjeździe w Warszawie. Jak zwykle dziesiątego pojawił się na miesięcznicy katastrofy smoleńskiej, a dzień później pokazał się na uroczystościach z okazji 11 listopada. W grudniu szykuje mu się kolejny pobyt w stolicy.

– Dziesiątego, wiadomo – miesięcznica. A trzy dni później PiS organizuje marsz. Jeszcze nie wiem, czy zostanę na marszu, bo słyszałem, że to ma być marsz z różami, a ja jestem bardziej radykalny i prędzej pójdę z kosą na sztorc – zapowiada.

W jednym z wywiadów mówił: „Tak mnie zjadowili ci oszuści i niszczyciele Polski, że muszę o nich i ich podłości mówić wszystkim i wszędzie”.

Co prezes Kaczyński sądzi o występach członka władz swojej partii? – Nie wnika w moją działalność, zresztą ja się podpisuję „Wolny Polak”.

W poprzednią środę Waldemar Bonkowski odebrał mandat radnego pomorskiego sejmiku. Poprzedni mandat stracił po wyroku sądu, który skazał go za nakłanianie pracownika spółki Bielnik do fałszerstwa. Drobna sprawa – chodziło o zawyżanie zużycia paliwa, ale skutkowała utratą mandatu i grzywną 2,5 tys. zł. Kwota nie zrobiła na Bonkowskim większego wrażenia, bo z majątkiem szacowanym na 12 mln zł był najbogatszym radnym sejmiku, ale ze skazaniem nigdy się nie pogodził. Prezesurę w Bielniku, spółce zależnej od państwowej spółki energetycznej, Bonkowski dostał za rządów PiS.

– Teraz wróciłem do sejmiku, i to mimo zmasowanych ataków na mnie. Nie myślcie, że dobiorę sobie garniturek od Armaniego i przestawię się na poprawność. Będę jak dawniej – zapowiada. – To nie jest tak, że Bonkowski jest oszołom, bo mam prawo do własnych poglądów i do swobodnego ich wyrażania. A mało kto wie, że ja różne rzeczy sponsoruję, wysyłam głównie na Radio Maryja, ale fundowałem dzieciom stypendia i kupiłem ściankę wspinaczkową. Napisałem na niej: „Dzieciom tylko za jeden uśmiech – Waldemar Bonkowski, Wolny Polak”, ale ten napis komuś przeszkadzał, bo go zamazali.

Zobacz także

trojmiasto.gazeta.pl

Niemcy należą do Angeli Merkel. Większość obywateli nie chce i nie wyobraża sobie innego kanclerza

Angelę Merkel popiera 56 proc. Niemców, 67 proc. zadowolonych jest z pracy jej rządu. 74 proc. sądzi, że kanclerz zawalczy o czwartą kadencję.
Angelę Merkel popiera 56 proc. Niemców, 67 proc. zadowolonych jest z pracy jej rządu. 74 proc. sądzi, że kanclerz zawalczy o czwartą kadencję. Fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta

Na Zachodzie bez zmian. Tak w skrócie można opisać prognozę polityczną pisaną na najbliższe lata dla naszych sąsiadów zza Odry. Z najnowszego sondażu wynika, że aż 56 proc. Niemców byłoby zadowolonych, gdyby Angela Merkel zdecydowała się na czwartą kadencję na fotelu kanclerza. Aż 74 proc. nie ma wątpliwości, że Merkel taką właśnie decyzję podejmie.

Najnowsze niemieckie sondaże to odpowiedź na narastające w ostatnich miesiącach spekulacje na temat tego, iż Angela Merkel ma przygotowywać się do „abdykacji” w środku rozpoczętej niedawno trzeciej już kadencji na stanowisku kanclerza Niemiec. Zwolennicy tej teorii przypominają, iż szefowa CDU latem obchodziła 60. urodziny i z racji wieku coraz bardziej męczą ją obecne obowiązki.

Czy jednak polityka jej klasy może zniechęcać do dalszej pracy 67-proc. zadowolenie z działań rządu i poparcie ponad połowy obywateli, którzy nie mają wątpliwości, że to ją chcieliby widzieć na fotelu kanclerza przez kolejne lata? Tego tymczasem dowodzą dane z dwóch najnowszych sondaży przeprowadzonych dla telewizji ARD i dziennika „Bild”. Grono zaciekłych przeciwników rządów Merkel to dziś tylko 37 proc. niemieckiego społeczeństwa.

I wśród nich wielu nie wierzy jednak tym, którzy przekonują, iż Angela Merkel najpóźniej za kilkanaście miesięcy dobrowolnie przejdzie na emeryturę i namaści następcę, który z pozycji kanclerza zdąży jeszcze umocnić swoją pozycję przed wyborami w 2017 roku.

Ten scenariusz był pisany minister obrony Ursuli von der Leyen, ale kilka wpadek związanych z coraz gorszym „ordnungiem” w armii i brak określonych poglądów na wydarzenia na Ukrainie sprawiły, iż znacznie zmniejszyła ona swoje szanse na fotel kanclerza.

I jak sądzi dziś większość naszych zachodnich sąsiadów, zmusiła Angelę Merkel nie tylko do tego, by wytrwać do końca trzeciej kadencji, ale i powalczyć o czwartą.

Źródło: Reuters.com

naTemat.pl

„Wprost”: Sikorski jeździł prywatnym autem za publiczne pieniądze. W 2011 r. 32 tys. km

mig, 07.12.2014
Marszałek Sejmu Radosław Sikorski

Marszałek Sejmu Radosław Sikorski (Fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Radosław Sikorski, który nadzoruje prześwietlanie historii wyjazdów zagranicznych posłów w związku z aferą madrycką, „sam powinien się tłumaczyć” – pisze „Wprost”. Według tygodnika marszałek Sejmu wykorzystywał publiczne środki na podróże prywatnym autem, choć od 2007 r. miał służbowe. W rekordowym 2011 r. miał pobrać aż 26,5 tys. zł.
Od 2007 do 2014 r. Sikorski był ministrem spraw zagranicznych. Miał w tym okresie całodobową ochronę BOR i możliwość jeżdżenia rządową limuzyną. Jednak, jak twierdzi „Wprost”, powołując się na oświadczenia, do których dotarł, Sikorski „co najmniej od 2009 r. (od tego czasu są ujawniane oświadczenia)” jeździł prywatnym autem za publiczne pieniądze” – czyli sejmowe. W 2009 r. na podróże wydał 1245 zł z kasy Sejmu, w 2010 – 21 tys. zł, w 2011 r. – 26,5 tys. zł, 2012 r. – 19,1 tys. zł, a w 2013 r. – ok. 10 tys. zł.Stawka za kilometr, jaką posłowie otrzymują od Sejmu, wynosi 83 grosze. Oznacza to, że przejechanie 100 km oznacza kwotę 83 zł. Tygodnik dodaje, że „nikt nie sprawdza”, czy w dokumentacji oznaczono daną podróż jako służbową. W tekście p.t. „Pan Marszałek Samochodzik” „Wprost” twierdzi, że Sikorski „w ciągu pięciu lat przemierzył dystans odpowiadający dwóm okrążeniom kuli ziemskiej”, a przynajmniej „tak wynika z jego rozliczeń”.

Według „Wprost” rzeczniczka marszałka Małgorzata Ławrowska w swojej odpowiedzi nie wyjaśniła, jak jej obecny szef „wyjeździł dziesiątki tysięcy kilometrów”. Tygodnik porównuje za to Sikorskiego z innymi postaciami z wierchuszki PO. Jak się okazało, wśród tych członków rządu, którzy byli równocześnie posłami i nigdy nie skorzystali z sejmowych pieniędzy na służbowe podróże własnym autem, byli min. Donald Tusk, Ewa Kopacz, Grzegorz Schetyna, Jacek Rostowski, Janusz Piechociński, Waldemar Pawlak, Mirosław Drzewiecki czy Joanna Mucha.

„wSieci”: Hofman przerywa milczenie

Z kolei jutrzejsze „wSieci” zapowiada na okładce wywiad z Adamem Hofmanem, który przerywa milczenie po aferze madryckiej. Po służbowej podróży do Madrytu Adama Hofmana, Antoniego Kamińskiego i Adama Rogackiego okazało się, że politycy wzięli z Sejmu 20 tys. zł zaliczki na podróż autem, zaś w rzeczywistości polecieli tanimi liniami lotniczymi, płacąc za bilety po kilkaset złotych. PiS usunął całą trójkę ze swoich szeregów.

Politycy nie odwołali się od tej decyzji, nie komentowali też sprawy w mediach. Teraz w wywiadzie dla „wSieci” Adam Hofman przekonuje, że „żadnych nadużyć nie popełnił”. Z jego wersji wynika, że wszystkiemu winny jest sposób rozliczania pieniędzy na delegacje przez Kancelarię Sejmu, oraz jego tłumaczenia różnią się jednak od wersji, którą przedstawiał zaraz po wybuchu afery.

TOK FM

Urażona duma, nowe wyznanie, czy protest przeciw abp. Głódziowi? „Newsweek” o tym, dlaczego Witold Bock zrzucił sutannę

"Newsweek" analizuje powody, dla których Witold Bock postanowił przestać być księdzem.
„Newsweek” analizuje powody, dla których Witold Bock postanowił przestać być księdzem. Fot. Dominik Sadowski / Agencja Gazeta

Zmienił wyznanie i postanowił cieszyć się urokami życia. Zaprotestował w ten sposób przeciw tuszowaniu pedofilii w gdańskim Kościele, czy po prostu poczuł się odrzucony? Najnowszy „Newsweek” sprawdza wszystkie spekulacje na temat powodów, dla których znany i wpływowy niegdyś duchowny ks. Witold Bock niespodziewanie postanowił zrzucić sutannę.

Spektakl
A raczej dokonać „konwersji”. Tak Witold Bock nazwał swoją decyzję, którą przypieczętował przysięgą na Biblię w obecności dwóch świadków i dokładnie 33 listami rozesłanymi do najbliższego grona przyjaciół i współpracowników. – Zdecydował się przejść na inną wiarę – tłumaczy więc „konwersję „dr Paweł Borecki z Katedry Prawa Wyznaniowego Uniwersytetu Warszawskiego. W rozmowie z „Newsweekiem” naukowiec przekonuje, że tylko tak można definiować to słowo.

– To wszystko spektakl – mówi natomiast jeden ze znajomych Witolda Bocka. I przypomina, że listów do przyjaciół, twórca legendarnego gdańskiego Areopagu i wieloletni sekretarz prasowy byłego metropolity gdańskiego abp. Tadeusza Gocłowskiego, wysłał dokładnie tyle, ile lat miał Jezus Chrystus umierając na krzyżu.

– Areopag zmienił go bardziej niż cokolwiek innego – mówi tymczasem „Newsweekowi” prof. Maciej Mrozowski, medioznawca z Uniwersytetu Warszawskiego. Z Witoldem Bockiem zna się dobrze nie tylko z Areopagu, to promotor pracy doktorskiej byłego księdza. – Nie jest skandalistą, to przyzwoity człowiek, który znalazł się na skrzyżowaniu i doszedł do wniosku, że musi iść swoją drogą – ocenia profesor.

„Zasługa” abp. Głódzia?
Inni rozmówcy tygodnika z otoczenia Witolda Bocka potwierdzają, że od lat nie było mu po drodze z współczesnym polskim Kościołem. A szczególnie obecnym szefem gdańskiej kurii, czyli kontrowersyjnym abp. Sławojem Leszkiem Głódziem.

Przy jego poprzedniku, abp. Tadeuszu Gocłowskim, ksiądz Bock był jednym z najchętniej cytowanych głosów Kościoła. Komentował bieżące wydarzenia, mógł działać dynamicznie i nowocześnie. Jednocześnie bez problemów żył tak, jak lubił. – Zabawa, smaczne jedzenie, dobre wino, cygaro – wspominają jego znajomi. Po przejęciu władzy w Gdańsku przez abp. Głódzia zostało mu podobno tylko cieszenie się życiem. Poświęcał się pasjom, sportowi i podróżom, bo kuria odsunęła go od ciekawszych zajęć.

Poza tym Witold Bock nie mógł sobie znaleźć miejsca przy nowym metropolicie, który skazanych za molestowanie seksualne nieletnich przenosi do ośrodków kolonijnych, czy pozwala im bez problemu nadal sprawować posługę kapłańską. – Ktoś o wrażliwości Bocka nie mógł tego znieść – usłyszeli dziennikarze „Newsweeka” od przyjaciół byłego księdza.

Wszystkie rzeczy, które widział…
Choć od kilku tygodni Witold Bock jest nieuchwytny i nawet najbliżsi znajomi podejrzewali, że dopełnieniem „konwersji” stała się wyprowadzka z kraju, tygodnikowi udało się odnaleźć go w małej wsi w północnej Polsce.

„Najchętniej zniknąłby z przestrzeni publicznej. Choć oczywiście to byłoby ciekawe, gdyby zaczął opowiadać o swoim kapłańskim życiu. Od momentu, gdy jako czysty chłopak wszedł do seminarium, aż po te wszystkie rzeczy, które później widział. Po takim story – przypuszcza – sprzedaż „Newsweeka” wzrosłaby pewnie dwukrotnie” – wspomina to spotkanie Małgorzata Święchowicz.

naTemat.pl

SIENKIEWICZ: BEZ PAŃSTWA POLACY SĄ ZDZICZAŁYM PLEMIENIEM

PYTA MICHALSKI, 06.12.2014

Ale jeśli jest się państwem słabym, nawoływanie do „rewolucji modernizacyjnej” to samobójstwo.

Cezary Michalski: W sierpniu 2010 roku, w tekścieŻycie jest gdzie indziej, ze szczególnym uwzględnieniem rozdzialiku Piekielny wybór, napisałeś o dwóch typach niepolityczności: jałowej, pieniackiej i destrukcyjnej niepolityczności PiS i niepolityczności PO, polegającej na trwaniu od kryzysu do kryzysu, na pogodzeniu się z niską jakością status quo, na niezdolności do całościowych prac nad zmianą państwa. A ponieważ to już jest po Smoleńsku, kiedy niepolityczność PiS-u pokazała, na co ją stać, fatalistycznie przyznajesz, że czujesz się zmuszony wybrać niepolityczność PO jako mniej zagrażającą temu społeczeństwu i państwu. Dziś, ponad cztery lata później, w tekście Apologia z najnowszego „Przeglądu Politycznego”, napisanym przez ciebie już po odejściu z rządu, twierdzisz, że Donald Tusk zaproponował i zrealizował najlepszą możliwą formułę polityczności dla dzisiejszej Polski z jej realnym potencjałem. Czy to jest wierność własnemu wyborowi biograficznemu i politycznemu, który cię ostatecznie związał z Tuskiem i jego ekipą? Czy raczej to, co zobaczyłeś, wchodząc do struktur państwa, sprawiło, iż uznałeś, że w obecnych polskich warunkach nie można liczyć na nic lepszego od PO i należy za wszelką cenę bronić status quo, bez względu na jego jakość?

 

Bartłomiej Sienkiewicz: Rzeczywiście coś zobaczyłem, ale rozczaruję cię, nie była to jakaś katastrofa, która by mój pesymizm powiększyła, przeciwnie. To jest trochę tak jak znane powiedzenie Keynesa: „Kiedy fakty się zmieniają, ja zmieniam poglądy”. Moja diagnoza zawarta w tekście Apologia to faktycznie jest efekt szoku, ale innego, niż się spodziewasz. Ja nie zapomnę pierwszej Rady Ministrów, w której brałem udział. Ona trwała trzy godziny i była poświęcona „matkom pierwszego kwartału”. To było na tej Radzie Ministrów rozbierane do ostatniej śrubki w sensie konsekwencji ludzkich, w sensie bezpieczeństwa budżetowego, w sensie racji moralnych, w sensie operacyjnym. Zrobiło to na mnie ogromne wrażenie. Znalazłem się w centrum zarządzania państwem i nagle się okazuje, że tym, co rozpala wszystkich ludzi przy stole i jest tak naprawdę istotą tego centrum, nie jest wielki polski zakład z losem między Rosją a Niemcami, nie jest trzystuletnia historia Polaków, którzy mają okazję odwrócić swoją kartę, ani to nie jest „zemsta Boga”, ani „satanizm”, ani modernizacja, ani zespół tradycjonalistycznych lęków. Ani mnóstwo innych rzeczy, które naprodukowaliśmy w ostatnim czasie. Także przy naszym udziale, moim i twoim, jako ludzi, którzy najpierw szukają idei, a dopiero potem patrzą, czy ona ma jakiekolwiek praktyczne zastosowanie w konkretnym czasie i miejscu.

 

Nagle zobaczyłem, że to rządzenie polega na czymś zupełnie innym. Stawka idzie o to, żeby dobrze zrozumieć racje, które pozwalają lub nie pozwalają włączyć „matek pierwszego kwartału” w obszar pewnych świadczeń, bo skutki społeczne, państwowe każdego z tych wyborów będą ogromne i trzeba je wziąć pod uwagę. I prawdę mówiąc, wtedy odkryłem tę kompletnie niewidoczną tkankę rządzenia Platformy i jej sens.

 

Rządzenia czy „zarządzania”, jak to z dumą powtarzali ministrowie Tuska, kiedy się im zarzucało, że wędrują od kryzysu do kryzysu? Przypomnę twoje własne słowa z tekstu, który opublikowałeś w sierpniu 2010: „Platforma Obywatelska zabiega o władzę (jej utrzymanie), będąc zakładnikiem systemu, który wykształcił się w Polsce. Każda formacja polityczna próbująca przełamać słabości państwa – przez reformy, próby zmian w prawie bądź gospodarce – ponosiła klęskę i w końcu znikała ze sceny. Przypadek PO każe jednak postawić pytanie, czy taka polityka wystarcza do pomyślnego trwania państwa polskiego w dłuższym horyzoncie czasowym. Mam co do tego wątpliwość. Specyficzny eksperyment polityki bez polityczności może się nie udać. Momentem «sprawdzam» będzie raczej czynnik zewnętrzny, bo jak podejrzewam, większość obywateli polskich z taką polityką czuje się całkiem dobrze. Ludzie żyjący nad Wisłą od władzy nie spodziewają się wiele”.

 

Istotę rządów Tuska wcześniej ode mnie zrozumiała Milada Jędrysik, ale jako jedyna. Napisała o cichej rewolucji Platformy, która zmienia Polskę w sposób bardzo cwany, właśnie nieco ukryty przed tymi ideologicznymi spazmami, które tylko mogłyby ten proces zablokować, bo przyspieszyć go nie mogą, skoro nie potrafią go nawet zrozumieć ani wyartykułować.

 

„Rewolucja, której nie widać” to pojęcie ładne, ale trochę metafizyczne, nieweryfikowalne. Jak czegoś nie widać, skąd wiemy, że to istnieje?

 

To jest rewolucja ukryta, ale wcale nie znaczy, że nie widać jej konsekwencji społecznych, cywilizacyjnych. A także ceny, wysiłku, ryzyka politycznego, jakie się z nią wiążą. Wszystkie nasze marzenia o wzięciu udziału w wielkim makro, jakim jest zachodnia cywilizacja, o nadrobieniu trzystu lat, o wyjściu z tych wszystkich obszarów zacofania, są kompletnie bez znaczenia, jeśli się nie zmieni jedna rzecz: jeśli się nie zmieni podmiot tej operacji.

 

Społeczeństwo, obywatel? A państwo i polityka całkowicie wyrzekają się odpowiedzialności za udział w tej zmianie?

 

Wręcz przeciwnie. Tusk akurat dobrze diagnozuje, jakie polskie państwo i polityka mają narzędzia, aby ośmielać tę zmianę, a jakich narzędzi nie mają. Ale tak czy inaczej, tylko zmiana podmiotu tej operacji, którą ty i ja nazywamy „modernizacją Polski”, otwiera możliwość zrealizowania tych naszych marzeń, zaspokojenia tej naszej zrozumiałej niecierpliwości. A zmieniać podmiot można na dwa sposoby. Albo go zastraszać ideowo i stawiać wobec dylematów tak radykalnych czy tak tragicznych, że podmiot w ogóle nie ma ochoty ich rozwiązywać…

 

Nie tylko polscy modernizatorzy, ale także polscy reakcjoniści popełniają ten błąd. Zamrażając ten podmiot w traumie, w lęku, w nostalgiach i tęsknotach za sytuacją, w której żadnych dylematów nie trzeba podejmować, żadnego wysiłku dokonywać. Wystarczy „trwać przy tradycji”.

 

Oczywiście, to jest druga, lękowa i reakcyjna strona nadziei na to, że możemy przy modernizowaniu Polski iść na skróty, posłużyć się czyimiś bagnetami. A razem składa się to na pułapkę, którą wielokrotnie przerabialiśmy zarówno my sami, jak też nasi przodkowie w najrozmaitszych odsłonach.

 

Ale jest też drugi sposób na zmianę tego podmiotu, będącą warunkiem udanej modernizacji dzisiejszej Polski. Stworzyć system, w którym ta zmiana dzieje się dzień po dniu, drobnymi, niedostrzegalnymi krokami.

 

Problem polega na tym, że tę drugą, moim zdaniem jedyną efektywną strategię, trudno jest obudować PR-owo, stworzyć dla niej wielką narrację o rewolucji, heroicznej reformie, modernizacyjnym skoku. Ale te zmiany są.

 

Rozumiem, tylko ta „niedostrzegalność” wciąż mnie niepokoi, bo to może zdjąć z rządzących jakiekolwiek kryterium pozwalające ocenić, czy rzeczywiście jakiś wysiłek wykonują, czy też jedynie osłaniają trwanie przy bardzo ryzykownym dla tego państwa i społeczeństwa status quo.

 

Nie da się tej narracji wykorzystać w poręcznej walce z przeciwnikami politycznymi, z przeciwnikami jakichkolwiek zmian, bo pamiętajmy jeszcze, że mamy wrogów. Ja nie jestem schmitteanistą, a już na pewno nie schmitteanistą w tej naszej nowej sprymitywizowanej wersji…

 

…która opisany przez Fredrę w „Zemście” konflikt pomiędzy Rejentem Milczkiem i Cześnikiem Raptusiewiczem uznała za dowód, że Sarmaci doścignęli, a nawet prześcignęli Schmitta w swej politycznej refleksji i praktyce.

 

Ale w polityce tak jest, że się wroga ma. My go mamy na pewno. I teraz przenieśmy te abstrakcje na resort, którym miałem okazję zarządzać. Była jakaś zewnętrzność tego zarządzania, która się w gruncie rzeczy sprowadzała wyłącznie do kryzysów. I one były dostrzegalne, zarówno przez naszych wrogów, jak też przez media. Wyłącznie one.

 

Alarmy bombowe, całe szczęście z reguły fałszywe. Walka z rasizmem, którą ogłosiłeś bardzo wyraziście, ale która w praktyce szła raz lepiej, raz gorzej. Kłopoty z faktycznym zarządzaniem resortem i przejęciem nad nim kontroli, które w Polsce osłabiają każdego ministra w każdym resorcie. W końcu afera podsłuchowa, która cię politycznie zniszczyła, a której ten resort i jego służby wciąż nie wyjaśniły.

 

Ale poza tym rytmem kryzysów był pewien proces, który się toczył na co dzień, na wielu planach, i nie był dostrzegany przez media. Właściwie nikt się nim nie interesował, podczas gdy on zaczął przynosić efekty, tyle że nieopisane. Czterdzieści procent więcej niebieskich kart sygnalizujących przemoc domową założonych w ciągu roku. To nie znaczy, że przemoc domowa wzrosła, przeciwnie, ona zaczęła być diagnozowana i na taką właśnie skalę zwiększyło się zapobieganie, obszar interwencji państwa w tę nienazwaną wcześniej i niezauważoną przemoc. Przemoc najgorszego rodzaju, wobec kobiet, wobec dzieci, wobec najsłabszych. Przemoc czasem usprawiedliwianą i osłanianą przez naszych politycznych przeciwników pod hasłem „obrony rodziny i tradycji”, co jest właśnie przykładem złego „ideologizowania”, opakowywania w zupełnie nieadekwatną „wielką narrację” problemów, które w Polsce naprawdę są. Była także radykalna zmiana zachowań kierowców na drodze, w ciągu półtora roku. Czego też nie zauważamy, a co sprawia, że dzisiaj na wejście do samochodu po pijanemu pozwala sobie tylko świr. I nie ma już dla niego społecznego przyzwolenia. Nie dlatego, że ludzie skokowo zmądrzeli, ale stworzono lepszy system kontroli, który spowodował nieuchronność kar.

 

To było twoje dzieło, twojej kadencji, kadencji Tuska?

 

To było dzieło tego państwa, kiedy ono działa. Dzieło niezauważane, jeśli jesteśmy w stanie zauważyć wyłącznie kryzysy i wyłącznie ubolewać nad brakiem wielkiej narracji rewolucji, przełomowej reformy, modernizacji itp. To są właśnie procesy, które modernizują podmiot.

 

To, co mówisz, to na pewno mocniejsza retorycznie wersja „politycznego zenu Platformy” Jana Krzysztofa Bieleckiego, który kiedyś szczerze przyznał, że wobec niewielkiego potencjału polskiej polityki i państwa władza powinna przede wszystkim pilnować pokoju społecznego w czasie, kiedy po upadku muru, za sprawą UE, dokonuje się głęboka modernizacja Polski, jej okcydentalizacja i odbudowa potencjału materialnego, a także bogactwa Polaków. Ty jesteś bardzo uzdolniony językowo, dlatego równie obrazowo przedstawiałeś realny potencjał tego państwa i tej polityki w rozmowie z Markiem Belką, mówiąc o „…kamieni kupie”.

 

Jedno zastrzeżenie. Moja rozmowa z Belką też była rozmową o państwie, a nie rozmową o procesie społecznym czy o tym, w jaki sposób się znaleźć w piekielnych wielkich dylematach polskiej modernizacji przeciwstawionej polskim tradycjonalistycznym lękom itp. Była rozmową o państwie, jego strukturach, sposobie działania. To jest zupełnie inny plan. Ja zawsze uważałem się za państwowca. Twierdzę, że w całej tej talii, która leży na polskim stole, państwo jest najważniejszą kartą. Kiedy już je mamy – a nie zdarza się to w polskiej historii zbyt często, teraz jest jeden z takich wyjątkowych momentów – to państwo jest jedyną arką, którą Polacy mają. Czasem mają to państwo w nosie, ale bez niego są tylko zdziczałym plemieniem.

 

Ja mogę być atakowany za to, że zbyt wiele toleruję słabości dzisiejszego polskiego państwa, za bardzo akceptuję status quo, szczególnie kiedy słyszę pukanie od spodu, przez PiS. Ale to państwo nie działa w społecznej pustce, nie można wymagać od państwa jakiejś wyjątkowej siły, jeśli większość obywateli jest wobec niego doskonale obojętna. Albo wobec państwa prezentuje postawę agresywnej ignorancji.

 

Zmienić państwo, sposób jego funkcjonowania, nadać mu większą sprawność, odblokować, leczyć z patologii można tylko wtedy, kiedy nie mamy do czynienia z agresywną ignorancją wobec tego państwa, ale kiedy to państwo jest istotą troski nie mojej i kilkudziesięciu podobnych typów, ale kiedy jest przedmiotem troski większej części społeczeństwa.

 

A potem Schetyna dostaje do Ewy Kopacz czy może od Tuska Ministerstwo Spraw Zagranicznych, którego wcale nie chciał i do którego kierowania nie ma kompetencji. Tylko dlatego, że w tym resorcie „nie urośnie politycznie”, a w MSW czy Ministerstwie Infrastruktury by „urósł”. Jak się w ten sposób „kapłani państwowości” zachowują w swoich wewnętrznych grach o dominację, nie mówiąc już o pewnych materialnych aspektach tego „kapłaństwa” ujawnionych w kontekście podsłuchów, to trudno się dziwić, że społeczeństwo wobec tych kapłanów przejawia postawę „agresywnej ignorancji”. Albo roszczeniowości, której też nie lubię.

 

To, o czym mówisz, to są działania polityczne służące konsolidacji rządzącej formacji politycznej wokół państwa i wokół rządu. Alternatywą jest rozbicie tego obozu, pozbawienie zdolności rządzenia i osłaniania polityki państwowej czy europejskiej, którą ty sam uważasz czasami za zbyt ostrożną, ale jednocześnie za najlepszą z dostępnych dzisiaj na polskim politycznym rynku. Tusk zachował spójność tego obozu, teraz Ewa Kopacz zachowuje jego spójność. To jest wartość, kiedy przeciwnik jest groźniejszy dla tego państwa, co ja mogę udowodnić, posługując się kryteriami, z którymi pewnie się zgodzisz.

 

Zgadzam się z tobą w czymś innym. Kiedy jako przykład właściwego tematu politycznego przedstawiasz w Apologii decyzje Tuska w sprawie matek pierwszego kwartału, w sprawie darmowych podręczników czy w sprawie sześciolatków w szkole. Ja dostawałem szału, kiedy Ludwik Dorn, już pokłócony z Kaczyńskim, zresztą nigdy niewyznający smoleńskiego mitu „zamachu”, tłumaczył mi w wywiadzie, że katastrofa smoleńska to jednak dla Polski coś pozytywnego, bo stanowi „krwawy akt założycielski”, bez którego Rzeczpospolita powstająca po roku 1989 była słaba i nieugruntowana. Ja podobnie jak ty bardziej szanuję akty założycielskie w postaci decyzji w sprawie matek pierwszego kwartału, ale też w postaci działającego systemu emerytalnego czy ochrony zdrowia, w postaci sprawiedliwego, ale też nieduszącego społecznej aktywności systemu redystrybucji – o ile one są efektywne, o ile one działają.

 

Gadanie o krwawym akcie założycielskim budzi we mnie sprzeciw i gniew. My nie potrzebujemy krwawego aktu założycielskiego, bo my mamy akt założycielski w postaci 123 lat nieistnienia Polski, okupiony wieloma krwawymi, a czasem także absurdalnymi zrywami. Miewaliśmy te krwawe akty założycielskie jeszcze w PRL-u. Nam nie brakuje krwi przelanej w imię budowania własnej tożsamości. To jest chore myślenie, które każe każdemu pokoleniu na nowo stwarzać państwo, na nowo stwarzać swoją tożsamość, najchętniej z wizją kolejnej krwawej ofiary złożonej na tym ołtarzu. To jest wizja jakiegoś straszliwego pogańskiego bóstwa, na ołtarzu którego ma być składane kolejne pokolenie Polaków.

 

Naszym aktem założycielskim jest zarówno 1918 rok, jak i 40 lat PRL-u. Niech oni spierniczają ze swoimi krwawymi aktami założycielskimi.

 

Wróćmy zatem do bezkrwawych aktów założycielskich, które obaj bardziej cenimy niż krwawe. W Apologii podajesz parę konkretnych przykładów tej idealnej „cywilnej” polityczności, którą twoim zdaniem realizowała przez ostatnie lata ekipa Donalda Tuska. Darmowe podręczniki – zgoda. Sześciolatki w szkole – zgoda. Ale później piszesz o heroicznym nieuleganiu przez Ewę Kopacz, kiedy była ministrem zdrowia, szantażowi firm farmaceutycznych, na co dowodem ma być niezakupienie przez nią szczepionek przeciwko świńskiej grypie. To jest dla mnie raczej budowanie wizerunku silnej liderki, bo Apologia to tekst ideowy i PR-owy zarazem. Tyle że prawda była inna. Wtedy już zaczął się kryzys, budżet się załamywał, Tusk i Rostowski nie dali Kopacz pieniędzy, dlatego tych szczepionek nie kupiono, licząc na szczęście. Gdyby wirus dotarł, byłby kryzys na skalę Smoleńska albo katastrofy PKW, albo jeszcze gorszy. Czy gdyby ten tani i wiązany sznurkiem system komputerowy do liczenia głosów jakimś cudem nie nawalił, też byś nazwał sędziów z PKW bohaterami? Przecież nie ulegli szantażowi firm komputerowych.

 

Co do tamtej decyzji Ewy Kopacz jesteś w błędzie całkowitym. Nie będąc wówczas w rządzie, byłem jednak w jakiś sposób częścią tego całego mechanizmu doradczego, który mógł przynajmniej obserwować mechanizm podejmowania tamtej decyzji.

 

A ja wówczas jeszcze pracowałem w „Dzienniku” i też mieliśmy dziennikarskie instrumenty obserwowania mechanizmu podejmowania tamtej decyzji.

 

Otóż to nie jest tak, jak mówisz. To była decyzja świadoma, piekielnie trudna i naprawdę stanowiła przykład udanego postawienia się możnym tego świata. Kiedy prawdziwa katastrofa w rodzaju epidemii nadciąga, to nie ma sytuacji, że „brakuje pieniędzy”. Pieniądze są, tak jak są pieniądze na wojnę, kiedy ktoś cię napadnie. A to są tego samego typu zagrożenia. Ale wtedy żadna epidemia nie nadciągała. To był PR-owy szantaż wsparty ogromnymi środkami, używający mediów, używający retoryki eksperckiej. To była gra na skalę całej Europy. Prawdziwe przesłanki tamtej decyzji mówiły jedno: mamy do czynienia nie z epidemią, nie z nową „czarną śmiercią”, ale z nieprawdopodobną globalną hucpą, która skończy się źle. I jesteśmy traktowani jako półkolonialne państwo, które jest szantażowane ze wszystkich możliwych poziomów i kierunków w celu wymuszenia na nas podjęcia decyzji, która jest decyzją wyłącznie w interesie wielkich koncernów farmaceutycznych, a nie w interesie polskich obywateli. Liczba zgonów na grypę była wtedy w Polsce niższa, niż rok wcześniej. Były może trzy dni, kiedy dynamika zachorowań stała się niepokojąca, ale bez zbliżania się nawet do pułapu epidemii. Tymczasem przesunięcie środków o tak wielkiej skali, zgodnie z tymi PR-owymi naciskami, oznaczałoby śmierć obywateli, na których leczenie bieżące by nie starczyło.

 

Pieniądze na sprawny system liczenia głosów też trzeba było skądś zabrać. Tak jak pieniądze na samoloty dla VIP-ów, tak jak pieniądze na zbiorniki retencyjne itp. Każda decyzja odsłania konieczność ryzykownej gry z losem w państwie, które nie jest ani najbogatsze, ani najsilniejsze. Ale ja bym z tego nie budował legendy o „wielkiej przywódczyni”.

 

Ewa Kopacz wytrzymała wtedy te trzy dni psychicznie, mimo nacisków, co jest jej absolutną legitymacją do sprawowania władzy. Bo jeśli władca ma mieć jedną najważniejszą cechę, są to właśnie stalowe nerwy, kiedy wszyscy wariują. Niemcy nie wytrzymały i nie dość, że wyrzuciły w błoto 60 milionów, to jeszcze wpakowały się w aferę typu: szczepionki lepsze i droższe dla swoich, a tańsze i gorsze dla ludu.

 

Oni mieli te pieniądze, żeby je „wyrzucić”, obniżając ryzyko. My ich nie mieliśmy. Ja to rozumiem, ale nie chciałbym z polskich ograniczeń robić dowodu na naszą mocarstwowość, bo to się zawsze kończy fatalnie.

 

Nie ma zgody. To był system zapadkowy. Nie było tak, jak mówisz, że „co najwyżej wydamy jakieś pieniądze i będziemy zabezpieczeni, a jak się okaże, że to nieprawda, nie będzie problemu”. Wówczas na globalnym poziomie uruchomiono mechanizm wymuszania na suwerennych państwach, na suwerennej polityce tych państw, decyzji zgodnych wyłącznie z interesami firm farmaceutycznych. Gdyby się na to zgodzić, ten mechanizm byłoby powtarzalny.

 

Można w takim razie powiedzieć, że gdyby zgodzono się wydać więcej pieniędzy na system liczenia głosów i wciągnięto do przetargu większe firmy, też byłby system zapadkowy i poważni gracze, których determinację przecież znamy, zawsze już by polskie państwo wysysali. Nie jest łatwo rozstrzygnąć, co jest heroiczną suwerennością polityki, a co fatalizmem krótkiej kołdry.

 

Przecież wiadomo, że sektor prywatny zawsze żąda od państwa raczej wydawania większych pieniędzy niż mniejszych. I trzeba się umieć przed tym zabezpieczyć.

 

Inny przykład politycznej odwagi i skuteczności, o jakim piszesz wApologii, to uderzenie w OFE. Znów po części się z tym zgadzam, ale… Tusk początkowo nie podjął żadnej próby dyscyplinowania OFE, które zawsze były kartelem, żerowały na klientach, dawały gorszą stopę zwrotu niż ZUS przy nieporównanie większej rencie za zarządzanie. Drenowały budżet i karmiły największych polskich oligarchów oraz globalne instytucje finansowe. Tusk jednak wiedział, że nie jest wystarczająco silny, żeby przetrwać konflikt z OFE. Dopiero jak zabrakło pieniędzy w budżecie z powodu kryzysu, jak został przyparty do ściany, zaryzykował ten konflikt. W dodatku zadowolił się wyłącznie doraźnym zdobyciem pieniędzy, nie przedstawiając alternatywnej wizji reformy emerytalnej. Dla mnie to jest znowu logika szczepionkowa.

 

Są dwa sposoby rządzenia. Jeden sprowadza się do tego, że szuka się wielkich zmian strukturalnych niezależnie od tego, czy rzeczywistość nam je podsuwa, czy też są ukryte, a może w ogóle nie ma szansy na ich przeprowadzenie. Obowiązkiem rządzących jest je znaleźć i zrealizować. Ale jest też druga logika rządzenia, sprowadzająca się do tego, że zarządzamy tym, co mamy aktualnie na stole. I jak tym zarządzimy skutecznie, to czekamy, co się znowu pojawi na stole. Twoje hasło: „Powinniście byli rozprawić się z OFE natychmiast, a jednocześnie przedstawić alternatywną reformę systemu emerytalnego”, to przykład pierwszej metody. Ja jestem absolutnie zwolennikiem drugiej. Właśnie dlatego, że znam siłę bezwładu peryferyjnego i nie najmocniejszego państwa pomnożoną przez słabość polityki i państwa charakterystyczną w ogóle dla naszej epoki i dotykającą wszystkich państw, także nieporównanie silniejszych niż polskie. Próba wykonywania pierwszej formy rządu dzisiaj, w sytuacji peryferyjnej, prędzej czy później prowadzi do katastrofy, którą się samemu wywołuje.

 

Cztery wielkie reformy AWS-UW?

 

Tam było wiele determinacji. Ale skoro już jesteśmy przy OFE, czyli jednej z tych „wielkich reform”: sam powiedziałeś, że stworzono kartel wyprowadzający pieniądze obywateli i państwa, w dodatku jeszcze ideologicznie osłaniany uderzeniem w polskie państwo, budowaniem w obywatelach przekonania, że polskie państwo nie przetrwa, że już go nie ma, że tylko prywatne instytucje finansowe coś im gwarantują. A rząd AWS-UW zapłacił polityczną samozagładą za „wielką reformę”, która okazała się stworzeniem kartelu instytucji finansowych żerujących na społeczeństwie i państwie.

 

Zatem wybraliście drugą metodę rządzenia. Puknięcie w OFE dopiero wówczas, kiedy was kryzys przycisnął do ściany i nie było wyjścia. Bez zaproponowania alternatywy w obszarze systemu emerytalnego.

 

Kiedy nie ma się nieograniczonych zasobów siły, a żaden rząd tego nie ma, skuteczne rządzenie to reagowanie na realne zło, ujawniające się w czasie realnym, któremu trzeba zapobiec, bo przyniosła ja rzeczywistość. Ty krytykujesz to, że Tusk reagował na kryzysy.

 

Sam to krytykowałeś jako jedyny horyzont rządzenia. W swoim tekście z 2010 roku.

 

To, że się jakaś patologia pojawia jako wyzwanie i kryzys, to znaczy, że jest realna, bolesna, zagrażająca podstawowemu porządkowi społecznemu i przetrwaniu państwa. To jest kryterium wymuszające interwencję. Jak się zło nie pojawia, to nie wymyślamy tego na siłę, nie interweniujemy na siłę, bo obowiązuje nas ergonomika siły. A tej siły w polskim państwie nie ma jakiegoś nadmiaru. Jeżeli zaczniemy ją zużywać na kryzysy, które sobie wyobraziliśmy, że one nadejdą, to wówczas nie starczy tej siły na kryzysy, które się naprawdę tutaj pojawiają. Jeden za drugim. Nie można się zajmować czymś, co przyniesie złe skutki za lat kilkadziesiąt, skoro zaledwie mamy siłę na zajmowanie się rzeczami, które mogą przynieść katastrofę już za kilka miesięcy.

 

System emerytalny jest takim wyjątkiem, kiedy trzeba uprzedzać kryzys, który nastąpi dopiero za kilkadziesiąt lat.

 

Ale ta reforma systemu emerytalnego została przez nas zrobiona. Tyle że znowu innymi środkami, nie tak „widowiskowymi”. Składa się na nią wydłużenie wieku emerytalnego, za co przecież zapłaciliśmy politycznie, rzuciliśmy na ten front wszystkie rezerwy siły, jakie posiadaliśmy. A do tego uruchomiliśmy wszystkie rezerwy siły tego państwa do wsparcia mechanizmów demograficznych, bez których system emerytalny i tak się załamie. Albo demografia w Polsce utrzyma system emerytalny, albo nie utrzyma. Nie tylko w Polsce, w Niemczech, we Francji, w Wielkiej Brytanii, w całej tej fantastycznej Europie, wypustce Eurazji, która kiedyś wymyśliła solidarność międzypokoleniową. Solidarność międzypokoleniową, pracującą od stu kilkudziesięciu lat w Europie, która dała zupełnie niebywałe zabezpieczenia materialne życia osobistego. Ale ona jest zawieszona na demografii.

 

W Europie jest dziś mniej dzieci niż za Bismarcka, ale jeden pracujący wytwarza sto albo dwieście razy więcej dóbr niż za Bismarcka. Problem jest także w redystrybucji. Ty mówisz wyłącznie konserwatywnym językiem: „trzeba więcej dzieci”. Zapominając, że 50 procent pieniądza, i to tego największego, ucieka dziś z systemu podatkowego, także z systemu emerytalnego. Ci, którzy w nim zostają, bo są za biedni i za słabi, żeby uciec, mają rodzić po dziesięcioro dzieci? To też nie wystarczy.

 

Z dziurawym systemem podatkowym także walczymy, z rajami podatkowymi. I na poziomie naszego państwa, i na poziomie europejskim. Ale sama redystrybucja nie ocali czegoś, co zmienia się w sposób tak dramatyczny jak demografia w Polsce i w Europie. A wracając do OFE, ten rząd w obszarze emerytalnym nie zrobił wyłącznie skoku na kasę, ale podjął szereg działań we wszystkich obszarach: podniesienie wieku emerytalnego, wydłużenie urlopu macierzyńskiego na skalę niespotykaną w Europie. Nowe, finansowe i nie tylko, wsparcie dla rodzin wielodzietnych. To już się pozytywnie odbija na statystykach, bo w tym roku mamy po raz pierwszy od wielu lat przecięcie się urodzin ze zgonami. Dlaczego Polki chętniej rodzą w Wielkiej Brytanii niż w Polsce?

 

Wyższe pensje, gwarancje socjalne – dopóki im UKiP i oportuniści od Camerona tego nie odbiorą. Tymczasem w Polsce duszenie pensji i umowy śmieciowe są uważane przez biznes, przy bierności państwa, za jedyną przewagę konkurencyjną polskiej gospodarki. Ja się zgodzę, że to była prosta rezerwa rozwoju przy odbudowie gospodarki z postpeerelowskich ruin, ale ona już się wyczerpuje.

 

Jestem przeciwnikiem umów śmieciowych, ale nie zapominaj, że szczyt dyskusji o nich przypadł na rok, który był drugim rokiem od katastrofy kryzysowej w Europie. Wybór stojący przed rządem był taki: albo pójść ścieżką sprawiedliwości społecznej od zaraz i faktycznie zmienić sytuację wołającą o pomstę do nieba, ale po drugiej stronie tego równania będziemy mieli skokowy wzrost bezrobocia. Albo trzymamy to tak, jak jest, bo mamy nadzieję, że kiedy zacznie wracać koniunktura, rynek pracy powoli zacznie się przesuwać w kierunku większej równowagi pomiędzy pracodawcą i pracownikiem.

 

Dopóki kapitał ma rezerwy wynikające z globalizacji, tej równowagi nie odzyska się nigdy. Robotnik z Wietnamu czy Nigerii zawsze będzie „konkurencyjny” wobec europejskiego, nawet jak się w Europie bardziej zdusi pensje i zlikwiduje system opieki społecznej. Podobnie jak nigeryjski system korupcji i unikania płacenia podatków zawsze będzie „konkurencyjny” wobec systemu unijnego. Kulczyk nawet tego nie ukrywa, kiedy mówi, dlaczego „opuszcza Europę”.

 

Jednak w Polsce powoli zaczynamy tę równowagę odzyskiwać. I kiedy koniunktura wraca, także my podejmujemy pierwsze kroki w celu ograniczenia umów śmieciowych lub rozszerzenia ich oskładkowania. A jednocześnie nie demolujemy rynku pracy. W tym roku mamy historyczny wynik – 16 milionów pracujących Polaków. Od upadku komuny nie było takiego wyniku.

 

Ty wołasz o wielką reformę emerytalną jako przeciwwagę dla naszej reformy OFE. A ja ci pokazuję, że zrobienie paru rzeczy, które uszczelniają całość, sprawia, że ta całość i tak się przesunie we właściwą stronę. Bez czegoś, co jest „wielką reformą”, zawsze związaną z wielkimi kosztami społecznymi, a na końcu z rozhulaniem sceny politycznej. Bez rzucania się na coś, na co to polskie państwo i polska polityka nie mają siły.

 

My już mamy niestabilność w postaci PiS-u organizującego przeciwko temu państwu całkiem spory elektorat najpierw pod hasłem „zamachu w Smoleńsku”, a teraz pod hasłem „sfałszowali wybory, by gdyby nie sfałszowali, to na pewno my byśmy wszędzie rządzili”. Chcesz do tego dokładać kolejne źródła niestabilności, bez żadnych gwarancji, że to będzie rozwiązaniem jakiegokolwiek problemu? To jest fajny sposób na Polskę, która od trzysta lat miała tylko stabilność pilnowaną przez obce bagnety, a nie miała stabilności, którą by sama sobie potrafiła zagwarantować. My dziś mamy naprawdę rzadką historycznie okazję stabilnie rządzić się sami.

 

Nasi przeciwnicy polityczni z PiS-u postanowili zdobyć władzę, krzycząc „koniec Polski! koniec Polski!”. Jedni to robią naiwnie, drudzy cynicznie, bo wiedzą, że sami nie mają do zaproponowania nic, ani projektu wzmocnienia państwa, ani kadr, więc krzyk, że Polska się kończy, nie ma w ich wykonaniu żadnej mocy reformatorskiej, modernizacyjnej. PiS mówi, że sobie z tymi wszystkimi problemami poradzi, bo uważa, że będzie w stanie wprowadzić taki reżim państwa stanu wyjątkowego, w którym te bariery znikną. Ale przecież my – ty i ja – dobrze znamy tych ludzi, często w przeszłości znaliśmy niektórych z nich jeszcze lepiej, bo byli naszymi kolegami. I wiemy, że oni żadnego nadzwyczajnego potencjału nie mają. Ani żadnych pomysłów. Widzieliśmy rządzenie w ich wykonaniu.

 

Nie było żadną dyktaturą, było kompletną nieudolnością. Z tego powodu groźną dla państwa i generującą konflikty, a nie z powodu autorytaryzmu Kaczyńskiego, którym wtedy straszono.

 

W radykalny język ucieka się właśnie wówczas, kiedy nie potrafi się niczego zrobić naprawdę. Ja to w tej rozmowie próbuję bez przerwy powtarzać. Te bariery już dawno nie zależą wyłącznie od siły polskiego państwa. Są także po stronie instytucji i procesów globalnych albo po stronie instytucji niezależnych od polityki. Albo po stronie społeczeństwa będącego tym podmiotem, który należy zmieniać, ale nie można tego robić arbitralnie. Swoboda decyzji państwowej jest w rękach Aleksandra Łukaszenki. Albo Chaveza i jego następców. Ale tylko pozorna, bo ani Wenezuela, ani Białoruś nie są symbolem tryumfu suwerennego państwa nad globalizacją. Przeciwnie, te państwa są wobec globalizacji jeszcze bardziej bezbronne. Teraz przed tą samą barierą staje Putin. W dodatku Polska jest elementem wspólnoty większej, czyli UE. Ma dzięki temu dostęp do środków, których by nie wygenerowała sama. A także dostęp do kapitału prawnego, instytucjonalnego, normatywnego, którego byśmy w takim tempie też sami nie wygenerowali, bo straciliśmy trzysta lat. Do tego systemu wplatasz społeczeństwo i idziesz do przodu, ale dostajesz też od niego nowe bariery dla politycznej arbitralności, dla „suwerenności” rządzących. I albo jesteś po stronie „suwerenności polityki”, albo negocjujesz. Pamiętając, że peryferyjne i słabe państwa, które wybrały tę rzekomo absolutną suwerenność, nie są jakoś symbolem sukcesu. Trzeciej drogi nie ma, co właśnie przerabia Kreml.

 

Czy sukcesja zaprojektowana przez Tuska jest twoim zdaniem udana? Czy gwarantuje stabilność, o której wciąż mówisz? Mamy obóz władzy nieco bardziej zdywersyfikowany. Nieco mniej obecny Tusk, minimalnie bardziej obecny Komorowski, Ewa Kopacz o sile wciąż do sprawdzenia, Janusz Piechociński, liderzy różnych frakcji PO…

 

Obóz władzy narysowany przez ciebie nieco za szeroką kreską ma jeden atut, który się nazywa Ewa Kopacz. Nie ma i nie będzie innego. Główny ciężar spoczywa na niej, a połączenie i charakteru, i doświadczenia powoduje, że to jest najsilniejszy atut, jaki posiadamy. Od niego zależy wszystko.

 

Jak twoim zdaniem ten atut zadziałał w tych wyborach – na Dolnym Śląsku, w Krakowie?

 

Zadziałał w skali całego kraju, nawet jeśli wybory samorządowe są specyficzne. Ale są jedne wybory, które się naprawdę liczą i które testują siłę przywództwa: wybory parlamentarne. Nie ma też tematu wyborów wewnętrznych w Platformie przed końcem całego roku wyborczego. Czyli nie ma dodatkowego ryzyka osłabienia przywództwa.

 

Nawet jeśli wybory samorządowe są specyficzne, to zamrożone i odmrożone konflikty w PO sprawiły, że przegraliście z PiS-em. Symbolicznie, ale jednak.

 

Zachowując wraz z PSL-em władzę w piętnastu sejmikach na szesnaście? Zachowując władzę w większych miastach? Zdobywając od PiS-u Radom? A co do ogólnej liczby głosów w wyborach do sejmików, moim zdaniem dobrze się stało, bo wielu ludzi, od których zależy jakość funkcjonowania tej partii, zrozumiało, że władza nie jest dana na zawsze. Sam Kaczyński przyznaje rację mojej diagnozie. On wyciągnął do końca wnioski z exit poll Ipsosa. Nawet te wyniki, w końcu lepsze dla niego niż wyniki faktyczne, mówiły jedno: on nie ma najmniejszych szans na sprawowanie władzy po wyborach parlamentarnych. Więc nie ma innego wyjścia, niż maksymalizować wszystkie drobne katastrofy, żeby przeszły w jeden posąg Komandora, który staje pośrodku sali i zabiera wszystkich do piekła. Wszystkich oprócz niego.

 

Kaczyński nie ma innego politycznego instrumentarium, niż liczenie na katastrofę tego państwa i wmawianie wszystkim, że ta katastrofa już nastąpiła. Ma coraz słabszych ludzi, coraz gorzej zarządzanych, coraz bardziej zniecierpliwionych. Ma szklany sufit nad sobą.

 

I wie już, że nawet symboliczna wygrana za rok, gdyby się tak zdarzyła, o jakiś procent czy ułamek procentu, nie przybliży go do władzy ani o milimetr. Zatem będzie szedł coraz bardziej na skróty, będzie coraz bardziej brutalny, będzie coraz bardziej kołysał tym państwem. I tylko jest pytanie, czy pójdą za tym emocje społeczne, czy nie.

 

Bartłomiej Sienkiewicz, ur. 1961, minister spraw wewnętrznych. Absolwent Wydziału Filozoficzno-Historycznego UJ, w latach 80. działacz NZS, WiP, współpracujący też z niezależnym ruchem wydawniczym. W latach 90. funkcjonariusz Urzędu Ochrony Państwa, współpracownik ministrów spraw wewnętrznych Krzysztofa Kozłowskiego i Andrzeja Milczanowskiego. Współzałożyciel i były wicedyrektor Ośrodka Studiów Wschodnich. W konsekwencji afery podsłuchowej nie został powołany do rządu Ewy Kopacz. Prawdopodobnie pozostaje w kręgu doradców pani premier i Donalda Tuska.

Dziennik Opinii KP

Piszę do Pana, Panie Prezydencie Biedroń

Katarzyna Zacharska, 06.12.2014
Robert Biedron

Robert Biedron (Fot. Jacek Marczewski / Agencja Gazeta)

Ojciec przyjaciółki, wyborca PiS, powiedział mi, że nie interesuje go Pana orientacja seksualna. Myślę, że na Pana zagłosował
Panie Prezydencie,
jestem ze Słupska. Nie głosowałam na Pana, bo już od kilku lat mieszkam w Warszawie. Załatwiłam za to panu kilka głosów przyjaciół i rodziny. Jeden kosztował mnie dużo: – Dobrze. Zagłosuję na twojego Biedronia, ale pod warunkiem, że ty nie zagłosujesz na Gronkiewicz-Waltz – wypalił do mnie ojciec przyjaciółki przed odjazdem ze stolicy w mroźny wyborczy poranek na dworcu Warszawa Centralna.- Nie zawieram takich układów – odpowiedziałam oburzona. Ale ukradkiem zerkałam na niego z podziwem. Co za bezkompromisowość starego człowieka.Do pociągu mieliśmy 20 minut, obiecałam przyjaciółce, że tatusia do tego pociągu zapakuję. Siedzieliśmy sobie więc na jego neseserze ze skaju i gadaliśmy o Słupsku w huku przejeżdżających pociągów.Pan Zbyszek ma 75 lat, ale wygląda na 60. Zawsze wypastowane pantofle, przycięty wąs, wyprasowana koszula. Biega w maratonach. Głosuje na PiS, słucha „Rozmów niedokończonych” w Radiu Maryja.Do Słupska przyjechał w 1945 r. z rodziną spod Warszawy. Jego ojciec kolejarz mógł w Słupsku zająć mieszkanie, jakie chciał. Wybrał 120-metrowe w kamienicy niedaleko dworca. Zatknął polską flagę na balkonie. Niemieccy właściciele wyprowadzili się dopiero kilka miesięcy później. Pan Zbyszek mówił, że nie rozumiał, czemu mama nie pozwalała mu rozmawiać z niemieckimi dziećmi, z którymi przecież mieszkali w jednym domu, mógłby się nauczyć trochę języka. Pamięta, jak się wyprowadzali. Kobieta miała łzy w oczach i czarną walizkę. Pamięta też „Ein Stück Brot, bitte”, czyli: poproszę kromkę chleba – tak mówili żebrzący na ulicach Niemcy.Na warszawskim dworcu wspominaliśmy sobie z panem Zbyszkiem Słupsk, jaki ja pamiętam, jaki on. I co widzimy dzisiaj.Moje podwórko pachniało dymem z kominów kamienic. Zawsze, kiedy zapada w Słupsku wieczór, czuję ten zapach.Pan Zbyszek pracował w Słupskiej Fabryce Mebli, która zapełniała polskie mieszkania meblościankami na wysoki połysk. Żona pana Zbyszka pracowała w fabryce butów Alka. W Słupsku były jej firmowe sklepy, działała też szkoła, tzw. obuwniak.Teraz nie ma ani Alki, ani Słupskiej Fabryki Mebli. Są za to Biedronki. Dziesięć w mieście. Plus dziesięć innych dyskontów i dwie duże galerie handlowe. Do tej z Multikinem przeniosło się życie mieszkańców. Nie ma ich w centrum miasta, bo w centrum nie ma sklepów. Nie ma też kina.Pan Zbyszek nie może o tym spokojnie rozmawiać. Bierze głęboki oddech i rozluźnia krawat.

Najbardziej wkurza go ta Biedronka w środku miasta w kinie Milenium. Do końca nie wierzył, że władze Słupska będą tak bezczelne, żeby to kultowe kino zamienić w supermarket. – Nie mieli prawa, to było nasze kino – mówi. – W latach 60. całe miasto się dobrowolnie opodatkowało na jego budowę. To było jedno z najnowocześniejszych kin w kraju – pan Zbyszek podnosi głos, bo przyjechał InterCity do Krakowa i nic nie słychać. – Do tego jeszcze stary browar – dodaje zrezygnowany. I wstaje, bo zdrętwiała mu noga od siedzenia na neseserze. – Co z browarem? – pytam. Tam produkowali kiedyś moje ulubione piwo Brok.

A on do mnie, czy wiem, że tam też, w tych pięknych zabudowaniach z czerwonej cegły, jest Biedronka. I że w zeszłym roku ulicami Słupska przeszedł marsz żałobny żegnający stary browar. Na transparentach mieszkańcy nieśli herb miasta z biedronką zamiast walecznego gryfa.

Kręcę głową z niedowierzaniem. Gdybym była w Słupsku, też poszłabym z żałobnikami. I opowiadam mu, że jako dziecko byłam z tatą na zebraniu słupskich kupców z urzędnikami z miasta. Chcieli wydzierżawić i odrestaurować niszczejące poniemieckie Zakłady Taboru Kolejowego, żeby stworzyć tam coś na kształt galerii handlowej z zachowaniem szacunku do XIX-wiecznej architektury. Nie zgodził się na to konserwator zabytków. Kiedy przyjechałam parę miesięcy później do Słupska, na miejscu starej parowozowni stał Kaufland.

Pan Zbyszek rozłożył tylko ręce. – Najbardziej bym chciał, żeby ludzie mieli pracę w tym mieście, żeby życie wróciło na ulice Słupska, żebyście nie musieli wyjeżdżać. Mamy takie piękne lasy – to mówiąc, odwrócił się ode mnie i przetarł oczy.

Podjechał pociąg, musieliśmy się pożegnać. Wsiadając, powiedział mi, że nie interesuje go Pana orientacja seksualna, uważa, że to Pana prywatna sprawa. I najlepiej, żeby tak pozostało. Myślę, że na Pana zagłosował, bo na pewno nie na kandydata PO. Uważał, że to nieudacznik, który nic dobrego nie zrobił dla miasta.

PS Ludzie mówią, że nie ma Pan wiele wspólnego ze Słupskiem. To jak Witkacy. Z tego, co wiem, nigdy tam nie był. Mimo to właśnie w Słupsku jest największa kolekcja jego obrazów. Zresztą o Witkacym jeszcze Pan usłyszy. Na ulicy Niedziałkowskiego – jakieś siedem minut na piechotę z ratusza – jest Teatr Rondo. Tam świętujemy urodziny i rocznicę śmierci Stasia. Są to genialne spektakle. Nie poszaleje Pan za to wieczorami, bo nie ma tam żadnych dobrych knajp. Wieczorami na ulicach hula wiatr, ale to dobry wiatr. Od morza.

Autorka jest redaktorką „Gazety Wyborczej”

Putin spłynie z ropą
Rosyjskie marzenia o 150 dolarach za baryłkę przypominają ogłoszenia, które w 1989 roku zamieszczał w gazetach handlarz walutą Lech Grobelny: kupujcie dolary, bo za tydzień będą droższe. Dolary staniały, a Grobelny zbankrutował

Świat się chwieje
Lęki księdza Oko nie są lękami z kosmosu. To w gruncie rzeczy nasze lęki. Z Andrzejem Lederem rozmawia Grzegorz Sroczyński

Jestem chłop, ale pan
Ktoś, kto się wywodzi z chłopstwa, niekoniecznie ma dzisiaj powody, żeby się z tym kryć. Dziś jest takie poczucie, że my jesteśmy siłą. I do tego się odwołuje PSL. Rozmowa z Marianem Pilotem

Jeśli chrześcijaństwo przetrwa, to nie na naszej półkuli
Nam się nie chce zadawać trudnych pytań. Żyje nam się na pewno lepiej (przynajmniej niektórym), ale czy godziwiej? Z Janem Andrzejem Kłoczowskim rozmawia Małgorzata Skowrońska

Życzenia od modelki, Marka Hłaski i Pana Boga
Od kogo chciałbyś dostać kartkę na święta? O jakich życzeniach marzysz? I czego byś takiej osobie życzył? Zapytaliśmy naszych czytelników, o kim często myślą przed świętami

Senne koszmary profesora Nowaka
Roman Kuźniar: Putin będzie miał dla Polski respekt, jeśli będziemy liczącą się częścią Unii i NATO, a nie harcownikiem wymachującym pistolecikiem na wodę jak w czasach rządów PiS-u

Putin gra o tron
Rosja nie wraca do stalinizmu. Putin buduje państwo totalitarne innego typu – faszystowskie. Z prof. Andriejem Zubowem rozmawia Wacław Radziwinowicz

Testy precz!
Dlaczego Chiny mają najlepszy (i najgorszy) na świecie system oświaty

Wyborcza.pl

Wielki pogrzeb telewizji. Tysiące fanów przyszły na Orange Video Fest spotkać gwiazdy YouTube

Red Lipstick Monster przez godziny rozdawała autografy i selfie z fanami. Subskrybentów na YT ma ponad 250 tysięcy.
Red Lipstick Monster przez godziny rozdawała autografy i selfie z fanami. Subskrybentów na YT ma ponad 250 tysięcy.

Oddani, a nawet fanatyczni fani, to na Łazienkowskiej w Warszawie dość regularny widok. Pod numerem 3 mieści się tu stadion Legii. Ta ulica widziała więc już nie raz kibiców na zabój zakochanych w drużynie. I rozumie co to znaczy. Nie raz w historii gorące kibicowskie serce było poważnym problemem. Ale tym razem na Łazienkowskiej coś wygląda inaczej. Wzdłuż ulicy ciągną w stronę stadionu tysiące fanów. Mimo to nigdzie w zasięgu wzroku nie ma zwartych oddziałów policji, ani funkcjonariuszy na koniach. Dziś fanatycznych fanów ściągnęła tu nie Legia, ale wielkie spotkanie gwiazd YouTube: Orange Video Fest.

Choć byłem wcześnie, nie udało mi się znaleźć miejsca na wielkim parkingu przy Torwarze. W Stanach mówi się o „hockey moms”, przed Towarem widziałem wiele „YouTube moms”- rodzin dzielnie wspierających swoje dzieciaki w drodze na spotkanie z gwiazdami YouTube. Samochód zostawiłem kilkaset metrów od hali widowiskowej. – Już się zaczęło – krzyczało do siebie trzech, na oko 13 latków, którzy pędem minęli mnie na poziomie pętli autobusowej. Faktycznie, od kilkunastu minut trwałootwierające festiwal przemówienie Radosława Kotarskiego. To duża strata przegapić słowa Radka, z drugiej strony impreza trwać miała aż do późnego wieczora.

W środku poczułem się, jak gdyby zaproszono mnie na rocznicę mojej podstawówki. Staro. Otaczało mnie 8000 – 10 000 dzieciaków. Najmłodsi byli w okolicach drugiej klasy szkoły podstawowej, większość gdzieś w wieku 12 – 14 lat. Byli wszędzie, piszczeli na widok kolejnych pojawiających się gwiazd, przepychali o ich autografy. Kolejka do sklepiki Wardęgi była porównywalna z kolejką w spożywczym pod koniec lat 80’tych. Młode pokolenie też ma więc swoje kolejkowe doświadczenia. I też będzie miało za 10 lat co wspominać.

Od kilku YouTuberów usłyszałem, że tak to wygląda nie tylko w Warszawie. Że spotkania z nimi gromadzą tysiące. Nie ma dziś i nie wiem kiedy była gwiazda polskiej telewizji, która miałaby taką moc przyciągania i takie poważanie. Pod tym względem telewizja już umarła.

WYWIAD Z WAPNIAKIEM
Rozmawiamy o jego kanale i fanach YouTuberów

Pod względem finansowym wydatki reklamowe na internet przegonią te telewizyjne za kilka lat. Prasowe, radiowe i outdoor już dawno ten wyścig przegrały. Już dziś, jak powiedział mi jeden z twórców kanału „5 sposobów na…” twórcy na YouTube dostać mogą budżety „telewizyjne”, czyli mające najmarniej cztery zera.

MARCIN RADZIWOŃ – 5 SPOSOBÓW NA
Jakim sposobem zdobyli milion widzów tak szybko?

Żaden film nie miał na kanale YouTube naTemat takiej oglądalności jak moja rozmowa sprzed kilku miesięcy z Maćkiem Dąbrowskim, prowadzącym program „z dupy”. Maciej sparodiował potem ten wywiad, a mi dostało się w komentarzach czytelników, że nie dałem mu dojść do słowa. Na Orange Video Fest mieliśmy okazję do krótkiej wymiany opinii.

MACIEJ DĄBROWSKI
prowadzi program „z dupy”

Maciej obficie przeklina w swoich programach. Konwencja to tłumaczy, ale czy to jest w porządku, gdy na YouTube jest tak młoda publiczność? W Ameryce każdy film kinowy musi mieć oznaczenie, dla jakiej grupy wiekowej jest przeznaczony. Ale żaden film na YouTube takich oznaczeń nie musi mieć. A przecież konsumpcja video na YouTube jest nieporównana z oglądalnością filmów w kinach. Dziennie konsumujemy tak wiele treści video w internecie. O tym miałem możliwość dyskusji z Cyber Marianem

ROZMOWA Z CYBER MARIANEM
Sam skończył 30 lat. Widownię ma o połowę młodszą

Spotkania gwiazd YouTube są popularne za granicą. Firma DigiTour Media organizuje je od lat między innymi w USA. Bilety „VIP” kosztują 100 dolarów i na wyciągnięcie ręki zbliżają do gwiazd YT. W Polsce firma LifeTube zorganizowała taki event po raz pierwszy, ale sądząc po liczbie gości, liczbie gwiazd i sile rosnącego YouTube, nie po raz ostatni. Na czele LifeTube stoi Barbara Sołtysińska. Jej firma działa jako sieć partnerska YouTube. Gromadzi kilkadziesiąt gwiazd, by między innymi reprezentować je przed reklamodawcami.

BARBARA SOŁTYSIŃSKA
CEO LifeTube

Pisaliśmy niedawno w naTemat, że „polski YouTube nie jest kobietą”.Patrycja Marszałek stwierdziła w lidzie tamtego tekstu: Nie jest łatwo być kobietą na YouTubie. Płeć piękną atakują zarówno kobiety jak i mężczyźni. Zupełnie bezpodstawnie wytyka się im, że są głupie i brzydkie. Mają problemy, aby się przebić, a przede wszystkim boją się zdecydować, by rozpocząć swoją własną działalność. Jednak jak już podejmą to ryzyko, to w tym, co robią są naprawdę dobre.
Dlaczego jest tak mało kobiet, jak reagują na krytykę, czy jest łatwiej, czy trudniej zaistnieć – pytałem o to Paulinę, prowadzącą kanał Lisie Piekło.

PAULINA LIS
Prowadzi kanał Lisie Piekło – jedna z niewielu kobiet w czołówce YouTube

Zastanawiam się, gdzie będą dzisiejsi twórcy za 10 lat. Żaden z nim nie ma szans na karierę Elżbiety Jaworowicz. Nie dlatego, że nogi nie te. Jaworowicz prowadzi jeden format od 1984 roku. Nie do zrobienia teraz. YouTube powstał w 2005 roku, w Polsce mówi się, że jego czołówka jest od dawna zamurowana, ale to „od dawna” oznacza zaledwie kilkanaście miesięcy. A i w tym czasie Red Lipstick Monster zmieniła układ sił w kategorii uroda, zdobywając miejsce numer 1. A „5 sposobów na…” w 14 miesięcy przebili milion subskrypcji. Nic więc nie jest zamurowane na długo. Dlatego też twórcy muszą się zmieniać. Adbuster, czyli Marek Hoffman prowadzi 3 kanały i jak mówi – dobrze mu z tym.

ADBUSTER
Popularność zdobył demaskując reklamy telewizyjne. Nadal jest w tym świetny.

Gdy reporter nie ma pomysły na puentę mówi w telewizji: Jak będzie, czas pokaże. Nic mądrzejszego myśląc o przyszłości YouTube nie jestem w stanie wymyślić. Wziąłem kilka dni temu udział w dwóch niezależnych od siebie panelach pod hasłem: Media za 25 lat. Żaden z jego uczestników nie powiedział nic odkrywczego. Więc ja nawet nie próbuję. Choć, wracając do tytułu tego tekstu, oczywiste jest, że telewizja jaką znamy odchodzi do przeszłości. Jeśli tego nie widzicie, to tylko dlatego że „Ciszy nad rozlewiskiem” mylicie z ciszą przed burzą.

naTemat.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Dodaj komentarz