Watykan (03.05.2015)

 

50-tys. armia PiS ma obserwować wybory: „Nie zwracać uwagi na powagę autorytetu członków komisji”

PAP, kid, 03.05.2015
Ręczne liczenie głosów w Miejskiej Komisji Wyborczej w Gdyni

Ręczne liczenie głosów w Miejskiej Komisji Wyborczej w Gdyni (Fot. Kamil Gozdan / Agencja Gazeta)

Ponad 50 tys. osób chce zaangażować PiS do tego, by sprawdzały, czy wybory prezydenckie przebiegają prawidłowo. – Mamy prawo do kontroli, a po doświadczeniach z wyborami samorządowymi takie działania są uzasadnione – tłumaczą politycy partii.
Nad kontrolą wyborów ma czuwać powołane przez PiS „centralne biuro ochrony wyborów”. Mężowie zaufania i członkowie komisji wyborczych wyznaczeni przez PiS mają informować je o nieprawidłowościach w głosowaniu. Została dla nich wydana specjalna „instrukcja ochrony wyborów”. Przewiduje m.in., że członkowie komisji i mężowie zaufania PiS mają uważnie kontrolować liczenie głosów. Zgodnie z jednym z zaleceń przed rozpoczęciem liczenia mają np. domagać się, by wszyscy członkowie odłożyli długopisy „w miejsce niedostępne”.

Sekretarz PKW Beata Tokaj zapytana przez PAP o inicjatywę PiS podkreśliła, że PKW nie jest uprawniona do komentowania działań komitetów wyborczych ani partii politycznych związanych z prowadzeniem szkoleń dla członków komisji i mężów zaufania. Przypomniała, że każdy komitet wyborczy mający zarejestrowanego kandydata na prezydenta miał prawo zgłosić członków obwodowych komisji wyborczych i mężów zaufania.

Ponad 27 tysięcy mężów zaufania

Jak poinformował PAP Krzysztof Sobolewski – pełnomocnik wyborczy kandydata PiS Andrzeja Dudy – komitet na podstawie Kodeksu wyborczego zgłosił ponad 27 tysięcy mężów zaufania w komisjach obwodowych (to mniej więcej tyle samo, ile jest komisji) i 51 w okręgowych. – Chcemy dopilnować liczenia głosów we wszystkich komisjach – mówi rzecznik PiS Marcin Mastalerek. PKW przyznała komitetowi Dudy pulę ponad 26 tysięcy członków komisji wyborczych. Oznacza to, że w „ochronę” wyborów będzie zaangażowanych ponad 50 tysięcy osób.

– Nie ma nic złego w tym, jeśli obywatele angażują się w to, żeby wybory odbyły się uczciwie i bez naruszeń prawa wyborczego. Mają do tego prawo i z niego korzystają. Sytuacje mające miejsce w ostatnich wyborach samorządowych tym bardziej uzasadniają takie działanie – tłumaczył zastępca rzecznika PiS Krzysztof Łapiński.

Przewodniczącym biura ochrony został wicemarszałek Sejmu Marek Kuchciński.

PAP publikuje w niedzielę informacje o przygotowanym przez PiS dokumencie „Instrukcja ochrony wyborów”, który szczegółowo opisuje obowiązki mężów zaufania, członków komisji i struktur PiS kontrolujących przebieg głosowania.

Zadaniem biura będzie m.in. przygotowanie raportu dotyczącego przebiegu wyborów i udzielanie pomocy przy konstruowaniu ewentualnych protestów wyborczych. Kuchciński powołał już koordynatorów okręgowych oraz okręgowe biura ochrony wyborów, odpowiadające terytorialnie okręgom wyborczym do Sejmu.

Do ich zadań należy m.in. wskazanie kandydatów na członków obwodowych komisji wyborczych i mężów zaufania na swoim terenie, organizowanie szkoleń (część już się odbyła) w zakresie ochrony wyborów, dyżur telefoniczny w dniu wyborów, gromadzenie i analiza danych napływających od koordynatorów powiatowych i gminnych, komunikowanie się z mediami w sprawie oceny prawidłowości przebiegu wyborów w skali województwa.

Na co zwracać szczególną uwagę

Członkowie obwodowych komisji wyborczych oraz mężowie zaufania otrzymają przed dniem wyborów specjalne formularze, które muszą uzupełnić niezwłocznie po wywieszeniu protokołu obwodowej komisji wyborczej. Mają oni, zgodnie z instrukcją, „zwracać szczególną uwagę na sytuacje kryzysowe”, które są zobowiązani opisać w formularzu. Dokument trafi do okręgowych biur ochrony wyborów.

Instrukcja zawiera też zalecenia dla członków obwodowych komisji wyborczych i mężów zaufania.

„Wszyscy członkowie komisji pracują na równych zasadach. Staraj się nie zwracać uwagi na powagę autorytetu członków komisji. Często zdarza się, że to młode osoby czy też bez wysokiego statusu społecznego muszą zwrócić uwagę nauczycielom, sędziom, urzędnikom samorządowym czy państwowym” – brzmi jedna z wskazówek.

Członkowie komisji i mężowie zaufania PiS obowiązkowo muszą być obecni przy liczeniu głosów, ustalaniu wyników oraz sporządzaniu i podpisywaniu protokołu. „Wszelkie czynności i ustalenia Komisji powinny być kolegialne. Szczególnie należy zwrócić uwagę na liczenie głosów w obecności wszystkich członków komisji, bez podziału na grupy liczących” – napisano w instrukcji.

Notatki o nietypowych zdarzeniach

Zgodnie z kolejnym zaleceniem, tuż po zamknięciu lokalu wyborczego, ale przed rozpoczęciem liczenia głosów, należy domagać się, by wszyscy obecni członkowie odłożyli długopisy „w miejsce niedostępne”, do chwili zakończenia sporządzania protokołu głosowania.

Podstawowym zadaniem mężów zaufania i członków komisji będzie wzięcie kopii zatwierdzonego przez komisję protokołu obwodowej komisji wyborczej lub utrwalenie go przy pomocy aparatu fotograficznego (każdy z nich musi posiadać aparat). Muszą być ponadto obecni przed otwarciem lokalu, przez cały czas głosowania oraz liczenia głosów i ustalania wyników.

W sytuacji odmowy sfotografowania lub sfilmowania wywieszonego do publicznej wiadomości protokołu głosowania w obwodzie instrukcja zaleca powołanie się na pkt 4 uchwały PKW ws. wytycznych dla obwodowych komisji wyborczych dotyczących zadań i trybu przygotowania oraz przeprowadzenia głosowania w wyborach prezydenta RP.

Zgodnie z nim „obserwacja czynności wykonywanych przez komisję obwodową nie uprawnia mężów zaufania do utrwalania pracy komisji za pomocą aparatów fotograficznych lub kamer. Dopuszczalne jest natomiast fotografowanie oraz filmowanie protokołu głosowania podanego do publicznej wiadomości przez obwodową komisję wyborczą. Zainteresowani mężowie zaufania mogą także, w miarę możliwości technicznych, otrzymać kopię protokołu głosowania”.

Mężowie zaufania i członkowie komisji są też zobowiązani na bieżąco dokonywać notatek „na temat wszelkich nietypowych zdarzeń w lokalu wyborczym podając zawsze dokładną godzinę oraz nazwisko danego członka komisji lub schematyczny opis osoby (płeć, wiek, ubiór, wygląd), która brała udział w zdarzeniu”.

Do instrukcji dołączone są załączniki, m.in. dotyczący „sytuacji wymagających interwencji” i „tabela uwag wyborczych”. Znajduje się w nich opis działań w wypadku zaobserwowania prowadzenia agitacji wyborczej na terenie lokalu wyborczego, podejrzenia handlu kartami bądź głosami, wynoszenia kart z lokalu wyborczego, propozycji zniszczenia kart do głosowania.

Zobacz także

wyborcza.pl

Seksskandale, tajne sojusze i zacięta rywalizacja. John Thavis ujawnił tajemnice Watykanu

03.05.2015
”Ofiary ojca Marciala zadawały sobie pytanie, czy informacje, które próbowały przekazać Ojcu Świętemu, docierają do niego, czy zablokował je kardynał Dziwisz”
Łukasz Wojtusik

John Thavis w książce „Dzienniki watykańskie” ujawnił tajemnice Stolicy Apostolskiej (fot. Roberto Taddeo / bit.ly/1DEdEcu / CC BY / bit.ly/1mhaR6e)

Jako dziennikarz akredytowany przy Watykanie od ponad 30 lat bacznie przygląda się funkcjonowaniu Stolicy Apostolskiej. Choć z tego powodu John Thavis był dalej od ludzi, to jednak bliżej źródła. W swojej książce „Dziennik watykański. Władza, ludzie, polityka” pisze o zakulisowych rozgrywkach w cieniu Bazyliki Świętego Piotra, skandalach związanych między innymi z legionistami Chrystusa, różnych koncepcjach sprawowania władzy przez kolejnych papieży i nietykalności kardynała Stanisława Dziwisza. – Nie zaprzeczam, w Watykanie toczą się różnego rodzaju rozgrywki, intrygi, mieszka tam przecież wielu potężnych ludzi – mówi nam Thavis.

Watykan w pana opowieści przypomina średniowieczną osadę.

– Watykan jest swojego rodzaju hybrydą. To połączenie królewskiego dworu i średniowiecznej wioski. Z zewnątrz widzimy królewski splendor, który objawia się w liturgiach, obwieszczeniach, wizytach oficjeli. To samo miejsce tysiącom ludzi, którzy są w środku tej machiny, przypomina średniowieczną wioskę – z plotkami, sojuszami, przyjaźniami, które zawierają, z wymienianiem się różnymi przysługami, rywalizacją. Jeśli spojrzymy na Watykan z tej perspektywy, zobaczymy wioskę.

Czytając pana książkę, miałem czasami skojarzenia z intrygami rodem z „Gry o tron”.

(śmiech) To skojarzenia związane pewnie z królewskim dworem. Nie zaprzeczam, w Watykanie toczą się różnego rodzaju rozgrywki, intrygi, mieszka tam przecież wielu potężnych ludzi. W mojej książce chciałem napisać także o ludziach z mniejszą władzą, którzy odegrali jednak ważną rolę, mieli swoje pięć minut.

John Thavis (fot. Nancy Phelan Wiechec Catholic News Service)John Thavis (fot. Nancy Phelan Wiechec Catholic News Service)

Jedną z takich postaci jest ojciec Reginald Foster, karmelita bosy, duchowny o wielkim temperamencie, orędownik łaciny w liturgii i jeden z najważniejszych ekspertów tego języka w Watykanie. Przez wiele lat był wykładowcą na Papieskim Uniwersytecie Gregoriańskim w Rzymie, tłumaczył też oficjalne dokumenty wydane przez Stolicę Apostolską. Ojciec Foster nie należał do najpotężniejszych, ale potrafił postawić na swoim i nieźle namieszać.

– Dlatego o nim napisałem. Chciałem pokazać, że nawet ktoś, kto biegnie watykańskimi korytarzami, wykrzykując swoje krytyczne uwagi na temat tego, co napisał lub co robi papież, może przeżyć w Watykanie. Co więcej – jest nie tylko tolerowany, lecz także doceniany. Jego sugestie są brane pod uwagę.

Za szczerość duchowny musiał zapłacić. Po swoim powrocie do Stanów Zjednoczonych z Watykanu powiedział: „Dałem nogę, póki czas”.

– To taka słodko-gorzka historia, której watykański epizod kończy się dość smutno. Myślę, że ojciec Foster po ucieczce ze Stolicy Apostolskiej, gdzie pracował przecież u boku pięciu papieży, może dziś powiedzieć: Jestem szczęśliwy. Po dużych problemach zdrowotnych, które dopadły go jeszcze w Rzymie – miał problemy z chodzeniem, przeszedł operację serca – udało mu się dojść do siebie. Teraz wykłada łacinę na jednym z uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych. To, mimo wszystko, historia z dobrym zakończeniem.

Wnętrze bazyliki św. Piotra (fot. xlynx / bit.ly/1JgpJMM / CC BY / bit.ly/1hYHpKw)Thavis napisał o zakulisowych rozgrywkach w cieniu Bazyliki św. Piotra (fot. xlynx / bit.ly/1JgpJMM / CC BY / bit.ly/1hYHpKw)

W swojej książce pisze pan także o skandalach seksualnych wśród duchownych i roli Jana Pawła II w sprawie ojca Marciala Maciela Degollada, założyciela zgromadzenia Legion Chrystusa [zgromadzenie zakonne powstało w 1941 roku w Meksyku, posiada placówki w kilkudziesięciu krajach na świecie – przyp. red.], który został oskarżony o pedofilię. Okazało się, że prowadził także życie poza zakonem, miał rodzinę i dzieci. To trudna karta w posoborowej historii Stolicy Apostolskiej.

– Wydaje mi się, że rozdział poświęcony ojcu Marcialowi dla wielu katolików jest najbardziej bolesnym fragmentem mojej książki. Sądzę, że w Polsce to szczególnie trudny temat, przecież uważamy papieża Jana Pawła II za nieskazitelnego.

Jak dziennikarz katolickiej agencji prasowej (Catholic News Service) zabiera się do pracy nad takim tematem? Miał pan obawy, jak pisać, by pozostać wiernym prawdzie?

– Pisząc ten rozdział, nie miałem żadnych wątpliwości. Jako dziennikarz katolicki, watykański zawsze pisałem i będę pisał prawdę. A prawda była taka, że doszło do nadużyć. To był skandal i sprawa, którą należało upublicznić.

Pierwsze informacje na temat nadużyć w zgromadzeniu legionistów Chrystusa i pierwsze oskarżenia seminarzystów dotyczące molestowania seksualnego, skierowane pod adresem ojca Marciala docierały do Stolicy Apostolskiej już za pontyfikatu Jana Pawła II.

– Wydaje mi się, że polski papież nie miał pełnej informacji na temat nadużyć ojca Marciala. Słyszał plotki, pogłoski, ale nie dawał im wiary. Moim zdaniem były dwa powody takiego postępowania. Po pierwsze, wcześniejsze dochodzenie Watykanu oczyściło zakonnika z zarzutów. Po drugie, papież pochodził z komunistycznej Polski, gdzie na porządku dziennym było prowadzenie szeroko zakrojonych kampanii związanych z pomówieniami przeciwko ludziom Kościoła. Mógł być przeświadczony o tym, że watykańskie plotki mogą mieć podobny charakter, czyli są po prostu pomówieniami przeciw księżom. Pod koniec pontyfikatu Jana Pawła II wznowiono dochodzenie w tej sprawie. Wtedy papież zdał sobie sprawę z ciężaru oskarżeń. Najwyraźniej zbyt długo nie dawał im wiary, zbyt długo wspierał duchownego. Nie sądzę, by Ojciec Święty celowo ignorował lub ukrywał dowody winy założyciela zgromadzenia legionistów Chrystusa. To przykład typowego błędu w ocenie.

Inna sprawa, że pod koniec pontyfikatu Karola Wojtyły wystąpił problem z przesyłaniem do niego informacji. Niewiele wiadomości ze świata docierało do Ojca Świętego. Był chroniony. Czy to, że popełnił błąd w ocenie ojca Maciela, podważa jego świętość? Bynajmniej. Uważam, że Jan Paweł II jest święty. Żył zanurzony w Ewangelii, nauczał, starał się podążać za słowem. Nie oznacza to jednak, że był osobą nieomylną, że nie popełniał błędów. Popełniał! Był po prostu człowiekiem.

Msza kanonizacyjna Jana Pawła II i Jana XXIII (fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)Msza kanonizacyjna Jana Pawła II i Jana XXIII (fot. Sławomir Kamiński / Agencja Gazeta)

Tym, który chronił papieża, był kardynał Stanisław Dziwisz, który odgrywa na kartach pana książki znaczącą rolę. Jest strażnikiem, który wręcz odseparowuje papieża od niektórych wiadomości. Jego zadaniem jest filtrowanie informacji.

– Wydaje mi się, że kardynał Stanisław Dziwisz był bardzo wiernym sługą Jana Pawła II. Pod koniec jego dni stał się strażnikiem papieża. Chronił go przed nadmiarem informacji, przed zalewem próśb o audiencję. Wszystko z troski o stan zdrowia papieża. Znam biskupów, którzy przyjeżdżali do Rzymu specjalnie na spotkanie z Ojcem Świętym, ale byli odprawiani z kwitkiem. Twierdzili, że nie mogą „przedrzeć się” przez kardynała Dziwisza. Byli skonfundowani, ale można zrozumieć, że don Stanislao chronił papieża. W hierarchii watykańskiej byli ludzie, którzy nie przepadali za sekretarzem Dziwiszem, za sposobem, w jaki „otacza opieką” Jana Pawła II. W 2003 roku papież mianował swojego powiernika na arcybiskupa. W ten sposób ulokował go wysoko w kościelnej hierarchii, zapewniając mu swego rodzaju nietykalność.

Czy kardynał Dziwisz blokował przesyłanie informacji o skandalach związanych z działalnością ojca Marciala?

– Ofiary Marciala same zadawały sobie pytanie, czy informacje, które próbowały przekazać Ojcu Świętemu, docierają do niego, czy zablokował je don Stanislao. Kardynał Dziwisz przyznaje teraz, że popełnił błąd, obdarzając ojca Degollada tak dużym zaufaniem.

Kardynał Stanisław Dziwisz (fot. Krzysztof Karolczyk / Agencja Gazeta)Kardynał Stanisław Dziwisz (fot. Krzysztof Karolczyk / Agencja Gazeta)

Seksskandal związany ze legionistami Chrystusa mógł stanąć na przeszkodzie w procesie beatyfikacyjnym Jana Pawła II. Pisze pan, że między innymi dlatego Benedykt XVI zdecydował się na dość szybką procedurę beatyfikacyjną.

– Tak, to mogło być znaczące. Myślę, że Benedykt XVI nie chciał, aby cień skandalu seksualnego związanego z ojcem Marcialem w jakiś sposób zagroził całemu dziedzictwu Jana Pawła II, nadszarpnął je. Nie chciał, żeby z tego powodu spuścizna polskiego papieża odeszła w niepamięć.

W Polsce niektórzy komentatorzy podkreślali, że była to jedna z najszybszych beatyfikacji w historii. W samej Stolicy Apostolskiej wątpliwości co do szybkiego wyniesienia Jana Pawła II na ołtarze wyrażał między innymi kardynał Angelo Sodano.

– Rzeczywiście, była to najszybsza beatyfikacja i kanonizacja w historii Watykanu. Warto jednak przypomnieć sobie o mszy świętej podczas pogrzebu Jana Pawła II – padły wtedy słowa, że papież jest święty, że patrzy na nas z góry, z nieba. W tym sensie Watykan uważał, że jest to samo nasuwający się wniosek i nie ma potrzeby zwlekać.

Historia pontyfikatu Benedykta XVI to u pana opowieść o chrześcijaństwie w starym i nowym znaczeniu. Kardynał Ratzinger dla części wiernych był tym, który wróci do niektórych praktyk sprzed II Soboru Watykańskiego. Chodzi choćby o prowadzenie mszy po łacinie.

– Zgadza się. Myślę, że Benedykt XVI jest w sercu tradycjonalistą. Tu zasadniczo różni się od Jana Pawła II. Karol Wojtyła żył poza Kościołem – pracował, był poetą, pisał sztuki, dość dobrze poznał świat zewnętrzny, zanim zdecydował się na ścieżkę kapłańską. Benedykt XVI do seminarium duchownego trafił w wieku 12 lat. Świat Kościoła był jedynym, jaki znał. Miał mentalność, którą można nazwać „mentalnością z zakrystii”. Zupełnie inaczej było w sprawie abdykacji: Jan Paweł II był tradycjonalistą, Benedykt XVI rewolucjonistą. Polski papież miał niemal mistyczne przekonanie, że Bóg ześle mu siłę, by mógł być papieżem do końca, do śmierci. Natomiast Benedykt XVI miał bardziej racjonalne podejście: uważał, że w pewnym momencie może abdykować. W jakimś sensie ustanowił precedens w historii Kościoła – był pierwszym od blisko 700 lat papieżem, który zdecydował się na rezygnację z urzędu. Chcąc nie chcąc, wprowadził do języka pojęcie „papieża emeryta”.

Benedykt XVI (fot. Kuba Atys)Benedykt XVI (fot. Kuba Atys / Agencja Gazeta)

To były jednak dwa zupełnie różne pontyfikaty. Jan Paweł II jeździł po świecie, nie bał się konfrontacji w trudnych dla chrześcijaństwa miejscach, Benedykt XVI skupił się głównie na Europie.

– Obaj byli Europejczykami i obaj byli europejscy w podejściu do świata. Musimy jednak pamiętać, że Jan Paweł II miał dużo bardziej uniwersalne i globalne podejście do kwestii Kościoła. Można powiedzieć, że to on zglobalizował Kościół katolicki. Za jego pontyfikatu wybiły się wspólnoty katolickie w Afryce i Azji. Natomiast Benedykt XVI uważał, że należy powrócić do kwestii katolickiej tożsamości, ze szczególnym ukierunkowaniem na wiarę. Nie dbał tak bardzo o liczbę wiernych, bardziej zajmowała go jakość wierzących, jakość ich wiary, nowych księży, katechizmu.

Po Benedykcie XVI przychodzi Franciszek. Pisze pan o ciekawym aspekcie, który pokazuje, jak różne było podejście trzech kolejnych papieży do sprawowania swej posługi. Chodzi o Eucharystię. Jan Paweł II wręczał wiernym komunię świętą do ręki, Benedykt XVI po pewnym czasie wrócił do podawania jej do ust. Tymczasem w trakcie liturgii z udziałem papieża Franciszka, widziałem to chyba podczas retransmisji mszy świętej z Filipin, wierni przekazywali sobie komunię z ręki do ręki.

– To świetny przykład na różnice i jednocześnie – paradoksalnie – podobieństwa między papieżami. Jan Paweł II był wielkim innowatorem, nie bał się konsekwencji II Soboru Watykańskiego, był otwarty na zmiany, także w obrębie liturgii. Benedykt XVI ponownie zamknął się na transformację. Papież Franciszek jest kolejnym rewolucjonistą, który na przykład zarzucił pomysł rozdawania komunii świętej osobiście. Nie daje jej ani na dłoń, ani na język. Robią to księża. Chodzi o zwalczenie klasowego przekonania, że niektórzy wierni są lepsi od innych tylko dlatego, że otrzymali Ciało Chrystusa od samego papieża.

Watykan (fot. Karim von Orelli / bit.ly/1PtWdUs  / CC BY / bit.ly/1jNlqZo)Watykan (fot. Karim von Orelli / bit.ly/1PtWdUs / CC BY / bit.ly/1jNlqZo)

W Polsce mamy z papieżem Franciszkiem problem. Nowy Ojciec Święty skupia się na biednych, pomija hierarchów, upomina polityków. Gdy Franciszek zabrał głos w sprawie odpowiedzialnego rodzicielstwa, mówiąc, że katolicy nie muszą być jak króliki, dostało mu się od polskich prawicowych publicystów.

– Papież Franciszek jest bardzo bezpośredni, przemawia językiem ulicy. To dezorientuje wielu ludzi, zwłaszcza konserwatywnych katolików. Inaczej było za pontyfikatu Benedykta XVI, kiedy czuli się oni bardzo komfortowo. Ratzinger skupił się na katolickiej tożsamości, jej właściwym nauczaniu, wspierał działania, które miały na celu powrót do przedsoborowej liturgii. A teraz mamy papieża, który twierdzi, że nie do niego należy ocena osób homoseksualnych, potrafi zabrać głos w sprawie odpowiedzialnego rodzicielstwa. Niektórzy katolicy są tym oburzeni. Ale globalnie patrząc, nie jest ich wcale tak wielu. Spójrzmy choćby na najbliższą mi perspektywę: katoliccy komentatorzy ze Stanów Zjednoczonych też są zbulwersowani niektórymi wypowiedziami papieża Franciszka. Nie odzwierciedla to jednak sposobu myślenia wszystkich amerykańskich katolików. Ludzie popierają papieża, patrzą na niego i słuchają z entuzjazmem. Dlatego uważam, że komentatorzy, którzy za czasów Benedykta XVI mieli sporo do powiedzenia, teraz przejdą do opozycji, umocnią się w swoim konserwatyzmie.

A jak na to wszystko zapatruje się Watykan?

– Tu także panuje kult tradycyjnego myślenia. Zawsze kiedy jestem w Rzymie i rozmawiam z kimś z Watykanu, zadziwia mnie, jak niewielką popularnością cieszy się tam papież Franciszek. Niektórzy mówią o nim nawet jak o heretyku. Odpowiadam wtedy: Co wy wygadujecie?

Słyszałem taką anegdotę: w jednym ze swoich pierwszych przemówień papież Franciszek przypomniał i odwołał się do idei Kościoła ubogiego. Po tym wydarzeniu polscy kardynałowie zdjęli złote krzyże i zastąpili je… srebrnymi. Chcieli tym samym wcielić w życie nauczanie papieża.

– Oni wiedzą, co w trawie piszczy. Kardynał Jorge Mario Bergoglio jako papież ma realny wpływ na przemianę Kościoła, ale by zasiać ziarno, musi upłynąć wiele lat. I nie chodzi tylko o Watykan, takie zmiany potrzebne są w Polsce, w Europie, w Ameryce. Biskupi w Stanach Zjednoczonych są bardzo konserwatywni. Zostali mianowani jeszcze za czasów Jana Pawła II i Benedykta XVI. Potrzeba sporo czasu, żeby zmienić sposób funkcjonowania Kościoła.

Watykan (fot. Giampaolo Macorig / bit.ly/1d8D2By / CC BY / bit.ly/OJZNiI )Watykan (fot. Giampaolo Macorig / bit.ly/1d8D2By / CC BY / bit.ly/OJZNiI )

Czy jest szansa na zmianę podejścia do finansowania Kościoła?

– W tej kwestii możemy mówić o dużym sukcesie papieża Franciszka. Wdrożył reformy, powołał nową straż, finanse Watykanu stały się bardziej przejrzyste. Nowy system już działa. Przed nami kolejny ważny krok – redukcja zasobów kurii rzymskiej.

Jest taka plotka, którą chciałbym wyjaśnić. W przyszłym roku w Krakowie odbędą się  Światowe Dni Młodzieży i wieść niesie, że nasz kraj został wybrany, bo żaden inny nie był taką ofertą zainteresowany.

– (śmiech) Nie słyszałem o tym, ale to może być prawda. Organizacja Światowych Dni Młodzieży jest bardzo skomplikowana. Uważam, że Kraków został wybrany, by ukazać podobieństwo Franciszka do Jana Pawła II. Obecny papież bardzo chce być kojarzony ze swoimi poprzednikami, najbardziej z Janem Pawłem II. Nie chce utracić kontaktu ze współczesnym pokoleniem katolików. To będzie dla niego bardzo ważna wizyta, powrót spotkań z młodzieżą do Europy.

Rozmawiamy o trzech papieżach. W Polsce mówi się dużo o pokoleniu JPII, nigdy nie wykluło się pokolenie Benedykta XVI. Teraz spora część wiernych z nadzieją patrzy na Franciszka, licząc, że to on zrewolucjonizuje Kościół.

– Ci, którzy za nim idą, mają rację. W Stanach Zjednoczonych wielu ludzi mówi: Nareszcie mamy papieża, który mówi, jak jest naprawdę. To dopiero początek, ale trzeba zachować ostrożność. Mamy do czynienia z wielkim entuzjazmem wokół Franciszka, ale jest też pewna trudność – trzeba powiedzieć ludziom: Powróćcie do Kościoła, do sakramentów, bądźcie znowu członkami Kościoła katolickiego. Dlatego nie wiem, czy popularność papieża Franciszka przełoży się na powrót młodych ludzi do Kościoła.

(fot. materiały prasowe)(fot. materiały prasowe)

 

John Thavis. Watykanista, dziennikarz, przez 30 lat pracownik, a potem szef biura Catholic News Service, jednej z najważniejszych i największych katolickich agencji prasowych. W 1982 po raz pierwszy odwiedził Rzym i został tam na kilkadziesiąt lat. Z papieżami Janem Pawłem II i Benedyktem XVI odwiedził ponad 60 krajów. Przez trzy lata był prezesem Stowarzyszenia Zagranicznych Dziennikarzy Akredytowanych przy Watykanie. W Polsce niedawno ukazała się jego książka „Dziennik watykański. Władza, ludzie, polityka”.

Łukasz Wojtusik. Dziennikarz radia TOK FM, autor audycji „Krakowskie Przedmieście”.

weekend.gazeta.pl

Serial „Fortitude”. Porównanie z „Twin Peaks” nie jest na wyrost [ORBITOWSKI]

Łukasz Orbitowski, 01.05.2015

„Fortitude” – kadr z serialu (Fot. Amanda Searle)

Kryminał płynnie zmienia się w thriller z elementami horroru ekologicznego, przyprawę stanowi romans zwielokrotniony i elementy dramatu obyczajowego. W „Fortitude” jest wszystko, co może cieszyć współczesnego widza, podane w formie zgrabnej i estetycznie fascynującej.
Do miasteczka Longyearbyen na Spitsbergenie ciągną turyści. Firma Taber Holidays oferuje pięć dni w lodzie i chłodzie śladami bohaterów serialu „Fortitude”. Pobyt kosztuje 1,5 tys. dolarów. Chętnych nie zraża to, że serial kręcono na Islandii, a Longyearbyen stanowi tylko inspirację dla tytułowego – fikcyjnego – miasta.”Fortitude”, nakręcone dla brytyjskiej stacji Sky Atlantic (w Polsce pierwszy sezon pokazała stacja Ale Kino+), zyskało status przeboju i już obrosło kultem. Ludzie mówią o tym serialu, tak jak kiedyś polecali sobie „Miasteczko Twin Peaks” Lyncha. Nie jest to porównanie na wyrost.

Tajemnicza rola kła mamuta

– Nasz szeryf jest dobry czy zły? – pyta dziewczynka. Jak dotąd Dan Anderssen (znany z „Gry o tron” Richard Dormer) nie miał zbyt wielu okazji do wykazania się. W Fortitude wszyscy mają pracę, przestępczość nie istnieje, więc rola stróża prawa ogranicza się do pilnowania idiotów, którzy opuścili miasteczko bez broni, i zgarniania pijaków, żeby nie pozamarzali, wracając do domu.

Aż nagle zdarza się trup – i to nie jeden, lecz od razu dwa. Najpierw ginie pewien awanturnik, człowiek niezbyt przyjemny i pazerny na kasę. Pada od kuli, ale sprawa wygląda na odruch miłosierdzia. Strzał oszczędził nieszczęśnikowi cierpień – pożerał go bowiem niedźwiedź. Wkrótce ginie lokalny naukowiec (przyjemny epizod Christophera Ecclestona) żywo zainteresowany ciałami mamutów pogrzebanymi w wiecznej zmarzlinie. Niedługo przed śmiercią inny cwaniak próbował sprzedać mu kieł takiego zwierzęcia. Jeśli był kieł, to gdzie reszta ciała?

Dan Anderssen będzie musiał odpowiedzieć sobie na to i inne pytania, ale też ochronić tajemnicę, której jest depozytariuszem. Dziewczynka uzyska odpowiedź na swoje pytanie.

Trupów będzie więcej

W ten smutny czas do miasteczka przybywa młody jajogłowy zajmujący się zwyczajami drapieżników oraz oficer policji z Londynu (charyzmatyczny Stanley Tucci) zawezwany rozpaczliwym telefonem starego pijaka. Dwa nagłe zgony mogą zaważyć na przyszłości miasta. Pani burmistrz planuje budowę luksusowego Lodowego Hotelu, która to inwestycja ma ściągnąć turystów łaknących widoku zorzy polarnej i kontaktu z białymi niedźwiedziami. Powodzenie projektu zależy w dużej mierze od spokoju panującego w miasteczku.

Tymczasem każdy tutaj coś ukrywa. Piękna Hiszpanka ucieka przed własną przeszłością, umilając sobie czas sypianiem z kim tylko się da. Stary fotograf (weteran kina Michael Gambon, dzieciom znany jako Dumbledore) prócz kreciej roboty prowadzi wyścig z czasem – usiłuje zapić się na śmierć, nim dopadnie go rozszalały rak wątroby. Agresywny Rosjanin próbuje na własną rękę znaleźć skarb zaryty w ziemi. Okularnik o aparycji bezlitosnego urzędnika po godzinach zajmuje się tuczeniem swojej dziewczyny. Policjant zdradza żonę i torturuje ludzi. Wydaje się pewne, że trupów będzie więcej.

Za siedmioma górami, za siedmioma lasami

Nie zdradzając zbyt dużo – „Fortitude” ujmuje daleko posuniętym eklektyzmem, nie tracąc przy tym spójności. Atmosfera odizolowanego miasta nasuwa skojarzenia z rzeczonym „Miasteczkiem Twin Peaks”, ale i „Przystankiem Alaska” nakręconym przez Johna Carpentera. Zresztą ostatnie odcinki wyraźnie nawiązują do „The Thing” tego ostatniego. Wypada przytoczyć też „The Bay”, mało znany, a przecież znakomity paradokumentalny horror nakręcony przez samego Barry’ego Levinsona. Tropy prowadzą też do cielesnego horroru, od którego przygodę z kinem zaczynał David Cronenberg.

Wreszcie, serial sytuuje się na obrzeżach popularnej ostatnio formuły kryminału odosobnienia. W „Top of the Lake” mieliśmy nowozelandzkie miasteczko wciśnięte między lasy, przytulone do jeziora. W „Broadchurch” brytyjską mieścinę. Teraz przyszła pora na Spitsbergen. Analogicznie, pod względem gatunkowym trudno tu szukać jednoznacznej szufladki. Kryminał płynnie zmienia się w thriller z elementami horroru ekologicznego, przyprawę stanowi romans zwielokrotniony i elementy dramatu obyczajowego, słowem wszystko, co może cieszyć współczesnego widza, podane w formie zgrabnej i estetycznie fascynującej.

*

Północ urzeka tak mocno jak w „Lewiatanie”, a miasteczko Fortitude wydaje się kruchą naroślą, niezdarnie wdeptaną w lód. Nad parterowymi domami wznoszą się białe garby gór wyślizganych przez wiatr. Niedźwiedzie włóczą się po przełęczach albo schodzą ku wodzie w poszukiwaniu ryb. Obojętne morze chłoszcze brzeg. W lodowych pieczarach leżą ciała wielkich zwierząt, które kiedyś wędrowały po ziemi, zaś teraz już tego nie robią.

Od pierwszej sceny staje się jasne, że mieszkańcy Fortitude będą musieli do nich dołączyć. Ich dokładna liczba zostanie ujawniona w drugim, zamówionym już sezonie. Jak dotąd wnioski trudno uznać za krzepiące. Mogliśmy sobie zasiedlać tereny ciepłe i nizinne, lecz Północ nas nie chce. Z jej perspektywy człowiek nie różni się niczym od mamuta. Zawędrował tam, gdzie nie powinien, więc trafi do jaskini. To nie jest nawet zemsta ciemnych sił przyrody, lecz zwykły odruch rozdrażnienia – w „Fortitude” natura daje nam fangę w nos.

Tylko co na to fani serialu lecący na Spitsbergen?

Zobacz także

wyborcza.pl

Dodaj komentarz