Rząd PiS, aby uniknąć porażki , stawia warunki, które już są spełnione… i ogłasza sukces dyplomacji 🙂
Dyplomacja to zbyt poważna sprawa, by zostawiać ją w rękach premier Szydło i ministra Waszczykowskiego – mówi wiceszef „Wyborczej” Jarosław Kurski.
gazeta.tv/plej >>>
PAD DO REUTERSA O ZAANGAŻOWANIU POLSKI W SPRAWY UE. NA WSZELKI WYPADEK PRZYPOMINAMY PREZYDENTOWI EFEKTY.
60 lat Unii Europejskiej. Świetny tekst prof. Arkadiusza Stempina z portalu TOK FM. „Nie chcemy nakładać na siebie wieńca laurowego, gdyż oczekuje nas jeszcze zbyt wiele wyzwań. Ale chcę wyrazić radość z podpisania traktatów, radość, którą dzielą z nami miliony naszych obywateli. Bo w stronę zjednoczenia Europy uczyniliśmy dziś milowy krok”. Tak 25 marca 1957 roku kanclerz Niemiec przemówił do zgromadzonych podpisaniu Traktatów Rzymskich.
25 marca 1957 roku lało w Rzymie jak z cebra. Krótko przed osiemnastą pod Pałac Konserwatorów na Kapitolu, średniowieczną siedzibę sądu republiki rzymskiej, zajechało kilkanaście czarnych limuzyn. Z aut wysiedli członkowie delegacji sześciu państw: Belgii, Francji, Holandii, Niemiec, Włoch i Luksemburga. Przeszli obok konnego pomnika Marka Aureliusza, projektu Michała Anioła, i wkroczyli do największej auli pałacu, Sali Horacjuszy i Kuriacjuszy, której ściany od XVI w. zdobią malowidła ilustrujące początki antycznego Rzymu. Wśród nich najsławniejsze: „Odnalezienie Romulusa i Remusa” i ‘Porwanie Sabinek’.
Tu, w scenerii późnego baroku, upiększonej złoconym posągiem Herkulesa i papieży, o ponurych, kontrreformacyjnych obliczach Urbana VIII i Innocentego X, szefowie delegacji podpisali dwa dokumenty, które do historii weszły jako Traktaty Rzymskie. Pierwszy powoływał do życia Europejską Wspólnotę Gospodarczą, drugi Europejską Wspólnotę Atomową.
Po 60 latach nazwiska pięciu sygnatariuszy, widniejące pod dokumentami, wyblakły w zbiorowej pamięci i dziś nie znają ich już nawet gorliwi studenci historii: premiera Włoch Antonia Segniego, ministrów spraw zagranicznych Belgii – Paula Spaaka, Francji – Christiana Pineau, Luksemburga – Lambertusa Schausa i Holandii – Josepha Lunsa. Do potomności przeszły nazwisko i twarz ostatniego z nich: Konrada Adenauera.
Ledwo wysechł atrament pod podpisami, a niemiecki kanclerz, człowiek o kamiennej twarzy, efekt wypadku z 1917 roku, przemówił do zebranych. I do potomności: „Nie chcemy nakładać na siebie wieńca laurowego, gdyż oczekuje nas jeszcze zbyt wiele wyzwań. Ale chcę wyrazić radość z podpisania traktatów, radość, którą dzielą z nami miliony naszych obywateli. Bo w stronę zjednoczenia Europy uczyniliśmy dziś milowy krok”. 81-letni mąż stanu, jakiego Niemcy nie miały od czasów Bismarcka – z tą jednak różnicą, że w przeciwieństwie do „żelaznego kanclerza” interesom Europy przyznał on pierwszeństwo nad interesami Niemiec, wieńczył dzieło życia: zespolenie Niemiec Zachodnich z dziedzictwem Zachodu, ekonomicznie, militarnie i politycznym. Ściśle i trwale. To prawda, że, jak się wyraził o nim jeden z niemieckich historyków, „był Adenauer dobrym Europejczykiem, ale złym Niemcem”. W tym sensie chciał być „złym Niemcem”, że pragnął zintegrować Niemcy z Zachodem.
Dopisało mu szczęście. Zapamiętał słowa Churchilla: „Niemcy rzucają się zawsze albo do gardła, albo do stóp”. On nie uczynił ani jednego, ani drugiego. Wiedział, jakie wady gubiły Niemców. Osobiście dopilnował przyśrubowania kałamarzy i pulpitów w Bundestagu, by nie dopuścić do chuligaństwa w parlamencie. Bardziej intelektualnie niż emocjonalnie pojmował, że przyszłość Niemiec na dobre i złe wiąże się z Francją. Osobiście nie darzył jej sympatią; nie gustował ani w kulturze francuskiej, ani w jej legendarnej kuchni. O sąsiednim kraju wiedział w ogóle niewiele, do 70. roku życia był tam raptem raz przez dwa dni. Ale realia polityki wymogły na nim credo: „Nie może być polityki europejskiej bez Francji albo przeciw Francji, tak jak nie może być europejskiej polityki bez Niemiec albo przeciw Niemcom”.
Partnerami Adenauera, torującymi drogę do Traktatów Rzymskich, byli: we Francji Robert Schuman, we Włoszech Alcido de Gasperi, w Belgii Paul-Henri Spaak. Ta grupa europejskich tytanów, ludzi w niemłodym już wieku, tchnęła nowe życie w powojennego „trupa Europy”. Wszyscy z wyjątkiem Belga byli gorliwymi katolikami, wrogami nacjonalizmu, otaczali szacunkiem rodzinę, a istnienie państwa traktowali jako smutną konieczność, dążąc do zminimalizowania jego znaczenia.
Ojcem chrzestnym idei powołania do życia wspólnoty gospodarczej i opracowania pod nią traktatu był wprawdzie holenderski minister spraw zagranicznych Johan Willem Beyen. To on ogłosił ją w memorandum 4 kwietnia 1955. Ale pałeczkę w tej kilkuosobowej sztafecie (po akceptacji projektu przez konferencję ministerialną w Messynie 1 czerwca 1955) przejął najbliższy polityczny sprzymierzeniec Beyena, Paul-Henri Spaak, belgijski minister spraw zagranicznych. Przesądzające znaczenie miało jednak stanowisko Adenauera, Schumana i de Gasperiego.
De Gasperi, wysoki, nadmiernie chudy i z ponurym obliczem, stawiał czoła życiu z groźnym spojrzeniem psa obronnego. Tak jak Adenauer był federalistą. Adenauer reprezentował policentryczne Niemcy Świętego Cesarstwa Rzymskiego, de Gasperi północne Włochy Habsburgów. Trzeci w szeregu, Robert Schuman, pochodził z Lotaryngii, a jego językiem ojczystym był niemiecki. Podczas I wojny światowej służył w armii cesarskiej w randze sierżanta – Francuzi mówili, że Lotaryńczykowi można wybaczyć to, iż był u Niemców szeregowcem, no może podoficerem, ale osiągnięcie rangi oficerskiej było dla nich oznaką gorliwości. Aż do 1919 roku nie miał francuskiego obywatelstwa.
Premier de Gasperi zmarł trzy lata przed podpisaniem traktatów, Schuman nie piastował już wtedy funkcji szefa MSZ, (de Gaulle dopiero za rok miał wejść do Pałacu Elizejskiego). Dlatego tylko Adenauer i Spaak pochylali się na rzymskim Kapitolu nad architektonicznym projektem dla Europy. Jej kompasem na przyszłość.
Układ przewidywał niewiarygodną rzecz: utworzenie wspólnego rynku, choć w czasie rozciągniętym na 15 lat. Znosił cła między krajami-sygnatariuszami, ustanawiał wspólną taryfę celną wobec państw trzecich i likwidował ograniczenia w przepływie kapitału i we wzajemnym obrocie. W politycznym wymiarze ustanawiał radę ministrów (reprezentującą państwa członkowskie), komisję europejską, zgromadzenie złożone z delegatów parlamentów i trybunał do rozpatrywania sporów między członkami lub z państwami trzecimi. Drugi traktat powoływał Euratom, koordynujący badania nad energią nuklearną i jej zastosowaniem w przemyśle cywilnym (nie wojskowym!).
Generalnie, wspólnota gospodarcza dominowała nad polityczną. Bo ciągnące się dwa lata rokowania stanowiły twardy kompromis między niemiecką perspektywą narzucenia wspólnocie jedności politycznej a francuską doń niechęcią. Kompromis między interesami Niemiec (zwiększenia eksportu produkcji przemysłowej) oraz Francji (ochroną rozdętego rolnictwa i etatyzmu państwowego), między życzeniem niemieckim co do wspólnego zarządzania energią atomową a przeciwstawnym francuskim – wyłączenia zeń sektora militarnego.
Śmiałość rozwiązań najlepiej widać w kontekście poprzednich 12 lat, które minęły od końca II wojny światowej. 12 lat, wypełnionych bardziej rozczarowaniami niż postępami w integrowaniu się kontynentu. Ale czy w 1945 roku w Europie ktokolwiek wierzył we wskrzeszenie ducha jedności? Bardziej wizjonersko niż realnie brzmiały słowa Churchilla, wypowiedziane w 1946 roku na uniwersytecie w Zurychu: „Musimy zbudować rodzaj Stanów Zjednoczonych Europy. (…) Jeśli Europa ma być wybawiona z nędzy, a w istocie od zagłady, to musi dokonać aktu wiary w istnienie europejskiej rodziny, aktu zapomnienia wbrew wszelkim zbrodniom i szaleństwom”.
Im bardziej jednak Rosjanie zaciągali żelazną kurtynę i umacniali system komunistyczny w swojej strefie okupacyjnej, tym bardziej zachodni alianci angażowali się w sprawę utworzenia zachodnich, reńskich Niemiec. Tym szybciej też dojrzewały w Europie Zachodniej pomysły integracyjne. W cieniu wielkiej polityki pojawiali się także pozapaństwowi aktorzy, jak młodzieżowe grupy z Francji i Niemiec, które wyrywały biegnące wzdłuż Renu pale graniczne.
Największym prezentem i uśmiechem losu dla Adenauera było jednak odrzucenie przez ZSRR planu Marshalla dla Europy Wschodniej. Umożliwiło to odrębny rozwój gospodarczy Niemiec Zachodnich, co było warunkiem dla długofalowych planów przyszłego kanclerza. Szczwany lis wiedział, że Francja nigdy nie zgodzi się na „Stany Zjednoczone Europy” z 80 milionami Niemców, dysponującymi jednolitą bazą przemysłową. Blokadą Berlina, (w efekcie nieudaną), Rosjanie oddali mu kolejną przysługę, nasilając „Zimną Wojnę” i pieczętując powstanie NATO. Filarem nowego Paktu musiały stać się Niemcy Adenauera, skoro 4 lata po wojnie Europa Zachodnia zaserwowała sobie duże państwo niemieckie.
I tak troska o własne bezpieczeństwo połączyła ze sobą kraje leżące na zachód od Łaby – topiąc powojenną koncepcję francuską. Teraz już nie mogło być mowy o rozbiciu Niemiec, jak marzyli wcześniej Francuzi, na wiele państewek, jakichś tam Bawarii, Badenii czy Hesji. Na amen przepadła sprawa umiędzynarodowienia Zagłębia Ruhry, tego gigantycznego matecznika teutońskiego przemysłu zbrojeniowego. „Remilitaryzacja Niemiec zawarta jest w Pakcie Atlantyckim jak płód w jaju”, grzmiał „Le Monde”.
W istocie Pakt Atlantycki (1949) i utworzenie RFN (1955) oznaczało dla Francji rezygnację z wielu pomysłów na przyszłość. Ale czym je zastąpić? Wobec tego, że Wielka Brytania oddalała się od Europy kontynentalnej, Włochy i Hiszpania były słabe, a sam Paryż wplątał się w wojnę w Indochinach (a zaraz potem o Kanał Sueski), politycy francuscy usiłowali przebić się przez mroki przeszłości: Współpraca z wczorajszym „diabłem” zza Renu wydawała się im nieuchronna. Tym bardziej że gospodarki francuska i niemiecka uzupełniały się nawzajem.
Nawet de Gaulle, który w utworzeniu NATO i RFN widział „wskrzeszenie III Rzeszy”, niemal nazajutrz zaproponował zawarcie układu ekonomicznego między Paryżem i Bonn. „Nasza Afryka ma mnóstwo rzeczy, których brakuje Niemcom”, mówił, zachwycając się wtedy bez zastrzeżeń konstrukcją zjednoczonej Europy: konfederacją narodów z ładunkiem jedności w ekonomice, kulturze, obronności. Wszystko to brzmiało jak sen, a jego słowa o „obywatelach Europy” wręcz nieprawdopodobnie. A jednak tak perorował generał nazajutrz po utworzeniu Rady Europy, urzędującej od maja 1949 roku na granicy Francji i Niemiec, symbolu zapasów germańsko-galijskich – w Strasburgu.
Rada, powstała z inicjatywy Churchilla i Schumana. Choć nie miała większych uprawnień, symbolizowała ducha jedności Europy. A Schuman był gotów przekuwać kolejne idee w czyn. Jeden z nich, autorstwa Jeana Monneta, francuskiego jednoosobowego think tanku, Europejskiej Wspólnocie Węgla i Stali, sfinalizował w ciągu 18 miesięcy. Skoro nie udał się Francji pierwszy wariant, polegający na zagarnięciu kopalń i hut niemieckich, przystąpiono do drugiego: współpracy w zakresie tych dwóch filarów przemysłu zbrojeniowego. Kontrola Niemiec, ale nie z batem w ręku, tylko przez współpracę. Miało to być preludium do późniejszej kooperacji politycznej i utworzenia Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej (EWG). Opinia publiczna była zdezorientowana. We Francji protestowali tylko komuniści.
Ale potem już cała Francja rozkołysała się od kampanii przeciw ratyfikacji Europejskiej Wspólnoty Obronnej, kolejnego pomysłu z kapelusza Monneta. Ten podrzucił go René Plevenowi, w unii personalnej szefowi rządu i ministrowi obrony Francji, który przeforsował go na forum pozostałych pięciu rządów partnerskich. Od „sprawy Dreyfusa” z końca XIX w. nigdy dotąd namiętności polityczne nie osiągnęły we Francji tak wysokiej temperatury. Bo jeśli na początku lat 50. w Paryżu drogę torowało sobie słuszne przekonanie, że tylko Francja do spółki z Niemcami są motorem, sercem i płucami rodzącego się europejskiego (ekonomicznego) organizmu, to wizja wcielenia swego wojska do wspólnej „armii europejskiej” i ogólnej integracji armii krajów Europy Zachodniej (w tym zachodnioniemieckiej) pod amerykańskim dowództwem przyprawiała francuską część tegoż organizmu o nerwicę lękową. Z objawami konwulsji. Na taki poród w 1953 roku było jeszcze za wcześnie. De Gaulle przyszłego bękarta nazwał Frankensteinem. Wizja Europy podporządkowana Amerykanom i Niemcom była dla niego nie do przyjęcia. Walnie też przyczynił się do upadku projektu Europejskiej Wspólnoty Obronnej, podczas głosowania w parlamencie w 1954 roku. Był to jeden z rzadkich podniosłych momentów w historii francuskiej IV Republiki. Zwycięzcy posłowie wstali z miejsc i odśpiewali „Marsyliankę”. Ministrowie popierający wspólnotę obronną ustąpili. De Gaulle i spora część francuskiego establishmentu naprawdę obawiała się odrodzenia niemieckiego militaryzmu. Dlatego generał rozszerzył wizję Europy, rozciągającą się teraz od Gibraltaru do Uralu, od Spitsbergenu do Sycylii, a nie ograniczoną do „rdzenia” francusko-niemieckiego, który w dawnych granicach państwa Karola Wielkiego zapewniłby niechybnie hegemonię germanizmowi.
Stało się inaczej. W 1955 roku RFN przystąpiła do NATO. W odpowiedzi Sowieci powołali Układ Warszawski. Podział kontynentu na sowiecki Wschód i unifikujący się w bólach karoliński Zachód cementował się. Europa Zachodnia wyszła z własnego cienia, gdy trzy lata po odrzuceniu idei wspólnoty obronnej przedłożyła sobie i światu Traktaty Rzymskie.
Aby wcielić ich postanowienia w życie i aby Francja naprawdę mogła uścisnąć niemieckie ręce, potrzeba jej było wiary w samą siebie. Więcej – nowej tożsamości. Potrzebny jej był też człowiek symbolizujący odzyskaną ufność. Nie mógł to być Schuman, którego nie tylko komuniści (nadający polityce francuskiej ksenofobiczny akcent) nazywali „Szwabem”.
Szczęście Adenauera polegało na tym, że żył dostatecznie długo, by móc czerpać korzyści z triumfalnego powrotu de Gaulle’a do władzy w 1958 roku. Generał był więcej niż tylko francuskim patriotą. Był Karolingiem. Adenauera uważał za męża opatrznościowego, który stwarza Francji okazję, jaka już się nie powtórzy. Metamorfoza niebywała, skoro nie tak dawno ostrzegał przed Niemcami. Czego szukał więc teraz? Partnera, którego mógłby kontrolować, aby nie wyrósł mu ponad miarę. Widział, że sąsiedzi zza Renu rosną w siłę gospodarczą, militarną i polityczną. Postanowił ich wyprzedzić. Na przestrzeni pięciu lat od Traktatów Rzymskich prezydent i kanclerz odbyli serię ponad 40 coraz bardziej przyjacielskich spotkań, aż do 1963 roku, gdy Niemiec przeszedł na emeryturę. Zdjęcia z tego okresu przedstawiają ich wiecznie ściskających sobie ręce z uśmiechem, rzadkim gościem na twarzach obu starców.
To oni położyli fundament pod alians francusko-niemiecki. Sojusz opierał się na pomniejszeniu roli EWG, przy równoczesnym zapewnieniu sprawnego jej funkcjonowania na płaszczyźnie ekonomicznej, opartego na powiązaniu gospodarki niemieckiej i francuskiej. Nieprawdopodobne wręcz, ale sukces EWG, polegający na koncepcji zrównoważonych korzyści, wykreowało dwóch staroświeckich katolików-konserwatystów, z poglądami ukształtowanymi przed I wojną światową, którzy teraz zareagowali niezwykle elastycznie na wyzwania czasu.
Mimo jednak istnienia EWG i przyjaźni z Adenauerem, de Gaulle do końca przesiąknięty był podejrzliwością wobec Niemców. „Niemcy są zawsze Niemcami” – powtarzał i przestrzegał przed niebezpieczeństwem ze strony „Kruppów”. Jego wysiłki zmierzały do kontrolowania poczynań RFN, ale nie siłą, lecz przez przyjazne stosunki. Podpisany w 1963 roku niemiecko-francuski Traktat Elizejski, gdy obaj starcy padli sobie w ramiona, przewidywał wzajemne konsultacje przed każdą decyzją w sprawach EWG, NATO czy Rady Europy.
Między Traktatem Rzymskim a Elizejskim narodziła się dzisiejsza Europa. Wszystkie późniejsze akty traktatowe powiększały liczbowo założycielską grupę i zwiększały stopnień jej integracji. Przy wszystkich swoich dzisiejszych niedoskonałościach stanowi Unia Europejska przede wszystkim rękawicę rzuconą Historii, czyli zaprzeczenie linearnego biegu dziejów ludzkości. A on od samego początku, biblijnym zarżnięciu Abla przez Kaina, czy w wersji europejskiej, wojny trojańskiej, wywołanej nb. sporem o kobietę, niezmiennie przebiegał w rytmie kolejnych wojen i stale zrywanych „wieczystych pokojów”. Tymczasem w 2017 roku od Lizbony po Tallin dorasta już trzecie pokolenie, które nie musi bohatersko ginąć w obronie ojczyzny przed agresją europejskiego sąsiada.
NAJSZTUB BEZLITOSNY DLA POSŁANEK PiS. WG NAS, MA RACJĘ. PiS zapomniał o konstytucyjnym rozdziale kościoła od Państwa
Uważa, że w wolnym czasie mógł grać w filmach porno. Domaga się przywrócenia do PiS. BRAWO DLA CZŁONKA!!!
Fragmenty wystąpienia Donalda Tuska na szczycie w Rzymie.
Dla milionów ludzi – a dziś te miliony będą demonstrować w Rzymie, w Warszawie, nawet w Londynie – Unia Europejska to nie slogany, procedury ani przepisy. Nasza Unia stanowi gwarancję, że wolność, godność, demokracja i niepodległość nie są już jedynie marzeniami, lecz naszą codzienną rzeczywistością.
Ponad połowę życia przeżyłem za żelazną kurtyną, gdzie zabronione było nawet marzyć o tych wartościach. Dlatego dziś mam prawo głośno powtarzać tę prostą prawdę: że nic w naszym życiu nie jest dane na zawsze i że budowanie wolnego świata wymaga wysiłku i poświęcenia.
Jedność Europy jest zbiorem wspólnych wartości i demokratycznych standardów. Nie wystarczy wzywać do jedności i protestować przeciwko wielu prędkościom. Jest dużo ważniejsze, żebyśmy wszyscy szanowali wspólne zasady, takie jak prawa człowieka i swobody obywatelskie, wolność słowa i zgromadzeń, równowagę władz oraz rządy prawa. To jest prawdziwy fundament naszej jedności.
CZY WASZYM ZDANIEM ANKA BADOWSKA MA RACJĘ? My jesteśmy w szoku. Kto tam pracuje nad wizerunkiem????
Waldemar Mystkowski pisze o Beacie Szydło, sondażu i w ogóle.
Ofelia Szydło okrakiem na unijnej barykadzie
Beata Szydło chciała usiąść okrakiem na unijnej barykadzie: podpiszę, a może nie podpiszę Deklaracji Rzymskiej. Ledwie pisowska Ofelia w czwartek pohamletyzowała, zaraz dziennikarze dotarli do wynegocjowanej deklaracji, w której wykoncypowane przez premier Szydło 4 warunki do spełnienia przez wraże władze unijne są od poniedziałku spisane w dokumencie, więc ogłosiła, że „deklaracja zostanie zatem przyjęta”. „Zatem” nie będzie poruty, jak na poprzednim szczycie w Brukseli, po którym wciskano kit, że porażka 1:27 jest sukcesem.
Nasza Ofelia nie musi wyjeżdżać, aby przynosić wstyd. Zamach terrorystyczny w Londynie został przez nią cedowany na winę uchodźców: „Nie da się nie łączyć fali migracji z tym, co się dzieje w Europie”. Wypowiedź została podchwycona przez media na Wyspie i na świecie. Szydło została w jednym szeregu zestawiona z Marine Le Pen i Nigelem Faragem.
A zamachowiec urodził się 52 lata temu w Kent. Komentujący słowa Szydło były brytyjski minister ds. europejskich Denis MacShane powiedział dyplomatycznie, że zamachowiec „urodził się w Wielkiej Brytanii, został wychowany w Wielkiej Brytanii i jest Brytyjczykiem w takim samym stopniu jak premier May czy David Beckham”. Premier Szydło może nie wiedzieć, kto to jest Beckham, więc były minister powiedział jeszcze dosadniej, kto to jest dla Brytyjczyków imigrant: „W Wielkiej Brytanii słowo ‚imigrant’, gdy jest używane przez nacjonalistycznych populistycznych demagogów w polityce lub prasie, częściej występuje poprzedzone przymiotnikiem ‚polski’ niż pozbawione takiego dookreślenia”.
Jaki kraj, taka Ofelia. Brytyjczycy to dżentelmeni, więc krytykowali Szydło, ale nie tak, jak prezes Kaczyński swoich wrogów (element animalny, gorszy sort), więc Radosław Sikorski poczuł się zwolniony z języka dyplomacji i wystąpienie Szydło określił: „Znowu zrobili wiochę na całą Europę”.
Jarosław Kaczyński nigdy tej wiochy, Kaczej Wólki, nie opuszcza, a jednak w dniu zamachu był w Londynie, otarł się o wielki świat. Dosłownie otarł, bo jego spotkanie z premier JKM Theresą May trwało tylko 20 minut. Po zamknięciu słynnych drzwi na Downing Street minę miał nietęgą, a co musiało prezesa szczególnie boleć, nie był chroniony przez szpaler polskich policjantów, ani przez brytyjskich Bobby. W Londynie nie ma Wawelu. Prezes też powinien się cieszyć, że Polacy nie wiedzieli, kiedy tam będzie przebywał, toteż nie usłyszał skandowanego: „De-mo-kra-cja, de-mo-kra-cja”.
Ale to może jednak „pan” prezes wyczytać z kolejnego, bo trzeciego sondażu – tym razem Kantar Public dla „Wyborczej” – w którym Platforma Obywatelska dogania PiS (27 do 24 proc.). Schetyna już łapie za koszulkę Kaczyńskiego, wystarczy, że dobrze za nią pociągnie i PiS będzie oglądało plecy „totalnej opozycji”.
Ofelia Szydło politycznie skończy, jak Ofelia z tragedii, a nad Kaczyńskim (tutaj nad pisowskim Hamletem) Fortynbras Schetyna, a może Fortynbrasem będzie Petru bądź Kijowski, zadumają się. W tym miejscu strawestuję Zbigniewa Herberta: „Żegnaj „panie” Ka, czeka na mnie projekt kanalizacji, dekret w sprawie prostytutek i żebraków, muszę jeszcze obmyślić lepszy system więzień, żegnaj „panie” Ka, Polska nie jest już więzieniem”.
Wiem, że powyższe słowa brzmią optymistycznie, ale nadzieja na naszych oczach przepoczwarza się w zwycięstwo suwerena, czyli klęskę PiS.
NO I KOGO BARDZIEJ SZANUJE?
25.03.2017 r. o godz. 12 odbędzie się marsz ‚Kocham Cię, Europo’. Start z Pl. na Rozdrożu, koniec na Pl. Zamkowym.
Kleofas śpiewa „Odę do radości”.
>>>